No to znów dobiłam do 76 kg. To już 20 kilogramów, które chcę zrzucić z początkowych kilku, które chciałam zrzucić zakładając konto dekadę temu.
Jem emocjonalnie, jem z nudów, jem by regulować emocje. Myślę, że jak to opanuję, reszta przyjdzie sama. Uprawiam sport, lubię być na świeżym powietrzu. Lubię jeść warzywa, nabiał i białe pieczywo. Moim problemem jest przede wszystkim ilość, a nie to, co jem.
Liceum nie było dla mnie dobrym etapem w życiu. Od małego rodzice uczyli nas abyśmy byli ambitni, uczyli się dobrze, sięgali po więcej. Liceum było zaprzeczeniem tego. Wychowaliśmy się na wsi, gdzie każdy znał każdego i największym strachem dzieciństwa było coś zbroić i usłyszeć „powiem twojej mamie”. Niczego się za dzieciaka nie baliśmy bardziej jak tego, że „mama nas zabije”. Nauczyciele nas znali, rodzice kolegów nas znali, okoliczne dwie wsie nas znały. Mieliśmy z bratem zawsze najwyższe oceny w klasie i jedne z wyższych w szkole. Świadectwa z biało czerwonym paskiem, uczestnictwo w konkursach międzyszkolnych i olimpiadach. Chętnie rywalizowałam w takich przedsięwzięciach.
Do liceum poszliśmy do sąsiedniej gminy. Przez 4 lata nasi koledzy z klasy nawet nie nauczyli się poprawnie wymawiać nazwy naszej wsi. Traktowali nas od samego początku jak półgłówków ze wsi. Nazywano mnie Lusesita w szkole na cześć wieśniackiej i niezbyt rozgarniętej postaci z telenoweli południowoamerykańskiej. Nie nawiązaliśmy tam żadnej bliższej przyjaźni. Musze dodać, że chodziliśmy z bratem zawsze do tej samej klasy i z uwagi na tylko jeden komplet podręczników, siedzieliśmy też zawsze razem. Tak było po prostu taniej. Wyśmiewano nas za to, że musieliśmy po szkole gnać na PKS, że mieliśmy stare ubrania [w zasadzie gdyby nie stypendium socjalne to pewnie ubrania były by jeszcze gorsze], że nasi rodzice to tylko jacyś robole a nie właściciele firm, jakich to nasi koledzy mieli szczęście mieć. Często wdawałam się w bójki, z których potem wyciągał mnie mój brat, spuszczając łomot idiotom, którzy mnie zaczepiali.
W liceum nauczyłam się, że nie warto być mądrym, nie warto się starać. Trzeba mieć pieniądze, tatusia policjanta, urabiać sobie nauczycieli, którzy są twoimi sąsiadami. Najlepszy przykład? Na maturze z matematyki chodziła ściąga i ponoć przepisali ją wszyscy. Miastowi dostali 5 z matury, a spoza Szubinkowa dzieciaki dostały 4. Nauczyciele mówili ksywkami do dzieciaków. kiedy ja z koleżankami z 4 różnych miejscowości, robiłam projekty i siedzieliśmy razem wieczorami u każdej po kolei, nasi koledzy na krzywy ryj dostawali piątki.
Nie warto było się starać. Warto było mieć bogatych rodziców.
W sobotę dostałam śniadanie do łóżka. Kocham wiosenne kanapki. Cieszę się, że żyję w czasach, kiedy świeże warzywa są do kupienia cały rok
Poszłam pobiegać koło południa. Gdy wracałam, byłam już ledwie żywa. Dostałam okres w nocy i w ciągu dnia chwyciły mnie takie bóle miesiączkowe, jakich nie miałam od podstawówki. Do tej pory antykoncepcja skutecznie maskowała ból. Wystarczyła jedna no-spa drugiego dnia okresu i miesiąc bez bólu. A teraz brałam co 2 godziny no-spę i w ogóle nie pomagało. Dopiero jak wzięłam miks przeciwbólowych to zelżało trochę.
Po częściowej uldze w bólu, poszliśmy z Ukochanym na spacer. Obejrzeliśmy okoliczne pola kwiatowe, a w domu mąż przygotował obiad. Doradę.
Odpowiedź jest jedna. Pieśni Hyperiona – zwłaszcza dwa pierwsze tomy. Na filmiku poniżej wizualizacje głównych postaci.
Cykl składa się z 4 książek. Czytałam je raz bez pierwszego tomu, bo kolega miał tylko 3 kolejne. Potem ktoś mu oddał pierwszy to przeczytałam całość ponownie. Do dziś pierwszy tom to moja ulubiona książka. Dwa ostatnie są trochę miałkie i nie przepadam za religiami i przeznaczeniem – w Diunie mnie to zniechęciło kompletnie – a tam wątek Enei i jej bycie zbawicielem, choć pojawia się mając 11 lat, mnie irytuje. I to jak Raul o niej pisze w swojej celi śmierci tak samo mnie irytuje.
Jednak tak mnie ta historia wciągnęła, że jeszcze później słuchałam w audiobooku tych książek po angielsku i po polsku. Do dziś z uśmiechem wspominam jak polski automatyczny lektor Ivona czytał Heta Masteena jako Het Maste-en zamiast bardziej z holenderskiego Het Mastejn. Kiedyś trafiłam całość czytaną już przez człowieka po polsku i również przesłuchałam. Po angielsku nie mogłam się przestawić, że Brawne to Brołn. W myślach czytałam ją sobie jako Brołnji. Jak ciasto.
W 2022 roku zaś dostałam od męża na urodziny swój komplet Pieśni Hyperiona. Zamówił w preorderze wydanie drugie. Pierwsze po allegro chodzi za ogromne pieniądze.
O czym jest książka?
Ziemia umarła w wyniku Wielkiej Pomyłki zespołu kijowskiego i pochłonęła ją czarna dziura. Ludzkość uciekła w kosmos przed katastrofą. Układ Słoneczny z uwagi na obecność czarnej dziury nie był bezpieczny. Czyli lecimy dalej niż bohaterowie Ekspansji. Porównywalnie daleko, co bohaterowie Głębi. Z pomocą Technocentrum [w moim tłumaczeniu technocore nazywa się jakoś inaczej, nie pamiętam] ludzkość zbudowała transmitery materii – teleportale. Dzięki nim całe statki, a nawet fragmenty starej ziemi zostały przeniesione w różne zakamarki kosmosu i tam, na wielu planetach, zbudowano kolebki nowej ludzkości. Hegemonii ludzi.
Na Hebronie osiedli Żydzi – planeta pustynna słynąca ze swoich uniwersytetów.
Na Bożej Kniei osiedli uciekinierzy z krajów azjatyckich, którzy stworzyli zakon Templariuszy bóstwa Moir – dbający o ekosystemy we wszechświecie obrońcy przyrody, podróżujący na drzewostatkach.
Na Lususie ludzie zbudowali kompleksy mieszkalne nazywane kopcami. Przez toksyczne środowisko, nie opuszczali oni niemal nigdy swoich kopców. Większe ciążenie od ziemskiego spowodowało, że ludzie tam urodzeni byli bardzo umięśnieni, niżsi od przeciętnego człowieka w światach sieci. Stamtąd pochodziło wiele bandytów, kształtowanych przez ciężkie życie w kopcach. Luzjanie cierpią na agorafobię.
Mare Infinitum to planeta w całości pokryta akwamarynową wodą. Niebo jest jeśli dobrze pamiętam fioletowe. W wodzie tej żyją lewiatany i inne olbrzymie organizmy. Ludzie z sieci przenoszą się tam na połowy oraz polowania.
Maui Przymierze jest planetą z opisu podobną do Hawajów. I podobnie jak na Hawajach, lokalni ludzie zostali skolonizowani, mordowani, zepchnięci do kilku wysp, do których „biały człowiek” w tym przypadku mieszkaniec sieci, nie ma dostępu. Ekosystem Maui Przymierza został zniszczony przez turystykę, dryfujące wyspy zabite, a delfiny, które były przyjaciółmi tubylców, wytępione. Rocznie Maui Przymierze odwiedzają miliardy turystów z całej sieci, a planeta straciła swój pierwotny rajski wygląd i stała się największym we wszechświecie kurortem. Historia Maui Przymierza sprawia, że naprawdę nie mam ochoty jeździć do hoteli i kurortów.
Jest też Hyperion. Planeta o niebie koloru lapisu. Są tam kontynenty i miejsca nazwane od nazw zwierząt. I tak jest Equus, kot o trzech ogonach, grzywa… Stolicą jest Keats, miasto nazwane na cześć pewnego poety. Znajdują się tam lasy ogniste oraz sieć labiryntów – które również znajdują się na kilku innych planetach sieci. Są tam tez Grobowce Czasu, których chroni pole antyentropiczne. Oznacza to, że grobowce przesuwają się pod prąd czasu.
Bohaterami pierwszego i drugiego tomu jest grupka ludzi, odbywająca pielgrzymkę do Grobowców czasu na Hyperionie, aby stanąć tam przed istotą nazywaną Chyżwarem [lub Dzierzbą w moich książkach], a której kult wyznaje kościół ostatecznego odkupienia. Organizuje on pielgrzymki składające się z ilości pielgrzymów będącej liczbą pierwszą. gdy docierają oni do grobowców, Dzierzba spełnia życzenie jednego z nich, a resztę zabija. Czytając książkę poznajemy kolejno historie oraz powody, dla których udają się oni w tą prawdopodobnie ostatnią misję w życiu.
Postacie:
ksiądz. Lenar hoyt wraca na hyperiona, aby pozbyć się pasożytniczego krzyżokształtu, przez którego okropnie cierpi, a który wiąże go z planetą i zmarłym ojcem fransiszkaninem Paulem Dure. Hoyt opowiada historię, jak towarzyszył Dure na jego zesłaniu za herezję na planetę Hyperion. Później, gdy Dure zaginął, Hoyt próbując go odnaleźć, dowiaduje się z zapisków księdza o plemieniu Bikurów mieszkających głęboko w lesie przy Rozpadlinie, gdzie jest wejście do labiryntów. Tam Dure, a później Hoyt, odnajduje i dostaje swój krzyżokształt. Okazuje się on przekleństwem i tylko Chyżwar może uwolnić obu – księdza Hoyta i ojca Dure.
poeta. Martin Silenus. Urodzony na starej ziemi, wysłany przez matkę z planety za ostatnie pieniądze w kriośnie. Po dotarciu do Bramy Niebios dług rodzinny urósł już tak bardzo, że Martin musiał niewolniczo pracować przy najgorszych zadaniach terraformowania planety. Kriosen jako archaiczna i zawodna technologia uszkodziły mu mózg i potrafił on wysławiać się tylko w bardzo ograniczony sposób [„Zatem mój słownik ograniczył się do 9 słów. Dla porządku przytoczę go tu w całości: kurwa, gówno, szczoch, pizda, pierdolić, matkojebca, dupa, kupa i psipsi. Nawet pobieżna analiza pozwala tu stwierdzić pewną nadmiarowość. […] Bogactwo ekspresji literackiej pozwalało mi na trzy sposoby wyrazić ideę wydalania, na dwa – odnieść się do ludzkiej anatomii, również na dwa opisać (lub zaproponować) stosunek płciowy, a także zasugerować taką jego odmianę, która dla mnie samego stała się niedostępna z powodu śmierci mojej matki. Czego chcieć więcej? […] Szybko się przekonałem, że w kontaktach z najbliższymi przyjaciółmi – do których zaliczali się Stary Szlamiarz, nasz brygadzista; Unk, oprych, któremu płaciłem za ochronę; oraz Kiti, zawszona robotnicza kurewka, którą bzykałem, kiedy mogłem sobie na to pozwolić – mój słownik jest w zupełności wystarczający. – Kurwa-szczoch – pomrukiwałem, gestykulując przy tym. – Pizda dupa psipsi kupa. – Ach tak… – Stary Szlamiarz szczerzył w uśmiechu jedyny ząb. – Idziesz do FirmoSklepu po ciągutki z alg, hmm? – Matkojebca – odpowiadałem z uśmiechem.”]. Po latach Martin zamieszkał w mieście założonym przez Smutnego Króla Billy’ego – z tych Windsorów. Zbudowali miasto poetów, artystów. Martin jednak stracił natchnienie i nie mógł tworzyć. Dopiero kiedy w okolicy zaczął pojawiać się Chyżwar, poeta odzyskał swoją muzę i zaczął tworzyć swój największy poemat – Pieśni. Gdy Martin został ostatnim żyjącym mieszkańcem miasta, a masakra się skończyła, stracił swoją muzę. Postanowił iśc w pielgrzymkę, aby móc dokończyć swoje dzieło życia.
uczony. Saul Weintraub. Żyd wieczny tułacz. Gdy jego córka Rachela doznała wypadku badając Grobowce Czasu, doznała choroby Merlina – zaczęła starzeć się wstecz. Przez lata Saul zleciał cały wszechświat próbując znaleźć coś, co ocali jego córkę. Rachela z dnia na dzień stawała się młodsza, a jej rodzice starsi. Jej koledzy i koleżanki powyrastali, pozakładali rodziny, a Rachela nie pamiętała nic, co wydarzyło się jeden dzień później. Nie rozumiała dlaczego na jej urodziny nie przyszły jej koleżanki, dlaczego ich sąsiad już koło nich nie mieszka, ani czemu jest inna pani w szkole i inne dzieci w jej klasie niż dzień wcześniej. Saul zaczął mieć wizje w snach, gdzie Dzierzba każe mu złożyć dziecko w ofierze w Grobowcach Czasu, aby je ocalić. Po śmierci żony Saul uznaje, że nie ma innego sposobu. Leci na Hyperiona z córką, która jest już niemowlęciem. Moim zdaniem jest to jedna ze smutniejszych historii, jakie kiedykolwiek czytałam. I naprawdę piękna.
detektyw. Brawne Lamia. Wychowana na Lususie córka senatora, którego samobójstwo zostało upozorowane, Brawne dostaje kolejną sprawę. Przychodzi do niej Johnny z prośbą, aby pomogła wyjaśnić mu zagadkę swojego morderstwa. Johnny jest cybrydem – odtworzoną osobowością poety ze starej ziemi – Johna Keatsa – umieszczoną w ciele androida. Johnny czuje i piszę jak sam Keats, ale jest częścią technocentrum. nie jest ani człowiekiem, ani robotem. Posługuje się zaimkiem M, stanowiącym, że utożsamia się jako człowiek. Ktoś zamordował Johnnego i ten obudził się jako kolejna rekonstrukcja na podstawie kopii umysłu w centrum. Uważa, że drugi raz zabójca najpierw go wymaże, a dopiero potem zabije. Razem z Brawne, próbuje rozwikłać zagadkę, która prowadzi ich do kościoła ostatecznego odkupienia i wysłania Brawne, po przeniesieniu persony Johnnego na jej dysk Schroena, w pielgrzymkę do Chyżwara. Morderstwo Johnnego ma coś wspólnego z przyszłymi losami ludzkości.
żołnierz. Fedhman Kassad. Pochodzący z Marca kassad jest żołnierzem armii. Znany jest jako Rzeźnik z Południowej Bressi, gdzie zamordował Intruzów. Podczas symulacji neurolinkowej spotyka on na polu bitwy pod Azincourt spotyka anomalię – wojowniczkę imieniem Mnemodyna, inaczej Moneta. W kolejnych szkoleniach również pojawia się Moneta. Fedhman zakochuje się w niej, a ona sama zamienia się w jednej z symulacji w Dzierzbę, z którym Kassad musi stoczyć pojedynek na śmierć i życie. Jego celem udania się w pielgrzymkę, jest zabicie Dzierzby.
konsul. Nie znamy jego imienia, wiemy tylko że jest on wnukiem Merina Aspika i Siri. Konsul był dyplomatą na Hyperionie w czasach, kiedy relacje między Intruzami a Hegemonią nie były jeszcze tak złe. opowiada on historię Siri – młodej dziewczyny zachowanej w przybyszu z innej planety. Merin przybywa na statku marynarki wojskowej Hegemonii z misją negocjacyjną, aby przyłączyć Maui Przymierze do sieci i zbudować pierwszy transmiter materii. Ucieka wraz z kolegą ze statku na zabytkowej macie grawitacyjnej i w przebraniu udają się na festiwal ludowy na lokalnej wyspie. Zostają rozpoznani i dochodzi do bójki, w której ginie przyjaciel Merina. On sam zostaje uratowany przez 15 letnią dziewczynę, która chroni go przez swoimi kuzynami, z którymi nawiązana była bójka. Między dwójka dochodzi do romansu, a Merin zostaje odesłany na statek i wraca dopiero z kolejną misją. Przez brak portalu, podróże odbywają się standardowo przy użyciu napędu Hawkinga. Tego Hawkinga. Powoduje to jetlag – dług czasowy. Kiedy zakochani spotykają się ponownie, Merin nadal jest 20 latkiem, a Ciri jest już po 30-tce. Merin liczy ich „ponowne spotkania” i przy ostatnim – szóstym, Siri ma już grubo po 80-tce oraz wnuki. Jest to piękna opowieść miłosna o przemijaniu. W międzyczasie kuzyni Siri rozpoczynają walki separatystyczne, aby uniemożliwić przyłączenie Maui do sieci. Siri jest tego samego zdania. Organizują powstanie, które kończy się bardzo krwawo i które zostaje stłumione. Sytuacja podobna do Tańczącego z Wilkami czy Avatara – [„Szczęśliwe chwile tego lata były ostatnimi w ich życiu. Ich czas upływał i wkrótce miał przeminąć na zawsze. Michael Blake, Tańczący z wilkami]. Ostatnie ponowne spotkanie Siri i Merina się nie odbyło. Siri zmarła, a Merin przybył na jej pogrzeb. Stanęło mauzoleum jako symbol wielkiej postaci, wojowniczki o niepodległość Maui Przymierza. Merin obejrzał ostatnie video nagranie, które ukochana dla niego zostawiła i wcisnął przycisk detonujący ładunki na nowo zamontowanym transmiterze materii. Po tym wybuchła wojna między tubylcami a żołnierzami Hegemonii. Zakończyła się ona przejęciem Maui Przymierza i włączeniem go do światów sieci, zbudowaniem kolejnych transmiterów oraz kolonizacją dryfujących wysp i wybiciu wszystkich delfinów. Ludność tubylcza została zepchnięta do niewielkiej ilości ziemi na obrzeżach planety, gdzie przymierali głodem, bo ani rafa się nie odbudowała, ani życiodajne wyspy, które były podstawą ekosystemu świata. Później, gdy konsul dorósł i został dyplomatą, działa dla Hegemonii w bliskiej współpracy Mainy Gladstone, przewodniczącej senatu. Wysłała go ona z misją do Intruzów, a ten postanowił ich zdradzić. Zabił wysłanników intruzów i z pomoca ich urządzenia, naruszył pole entropijne Grobowców i je tym samym otworzył. Otwarcie grobowców uwolniło Dzierzbę, który teraz mógł coraz dalej zapuszczać się i siać śmierć. W tym do Miasta Poetów.
templariusz. Het Masteen. o nim wiemy najmniej. Znika z barki lewitacyjnej przed opowiedzeniem swojej historii. Jest wiele teorii dotyczących templariusza. Później widzimy, jak Igdrasill, drzewostatek Heta Masteena został wysadzony w czasie początku bitwy kosmicznej. Nie wiadomo czy Het Masteen to przeżył, wiadomo jedynie, że był wtedy na planecie. Jednak więź między świętym drzewem Muira a templariuszem nim latającym mogła spowodować śmierć.
Fabuła: Ludzkość stoi w obliczu wojny z Intruzami. Wiadomo, że roje Intruzów zbliżają się do światów sieci. Radca Albedo, doradca technocentrum przy senacie Hegemonii Ludzkości, jest łącznikiem między cywilizacją maszyn, a ludzi. Razem modelują oni losy wojny. Model ten zakłada, że z niemal 100 procentową pewnością, ludzkość nie przeżyje wojny z Intruzami. Jest w tym modelu jednak jedna zmienna, która może zaważyć o losach ludzkości. Jest nią planeta Hyperion oraz to, co dzieje się z Grobowcami Czasu. maina Gladstone, przewodnicząca senatu, wysyła więc Konsula w pielgrzymkę do grobowców, aby być na bieżąco. Od losów pielgrzymów zależy los całej ludzkości.
Czy jednak tylko?
Wiem, ze ten post jest bardzo długi i bardzo szczegółowy, ale może jednak zachęciłam kogoś do przeczytania tych książek? Uwaga – po łebkach streściłam tylko pierwszy tom. Dalej to się dopiero dzieje. Kościół katolicki jako największa siła militarna we wszechświecie. papież Teilhard, rzeka Tetyda przepływająca przez transportale, Chyżwar poza granicami planety, poznajemy bliżej Intruzów… Tyle się dzieje!
Od dziecka kocham filmy sci-fi. Będąc już dorosłą osobą, przeczytałam pierwszą książkę sci-fi. Ale o tej książce innym razem. Zawsze lubiłam myśleć, jakby to było podróżować wśród gwiazd. Jakby to było być na statkach kosmicznych z misjami naukowymi, lecącymi gdzieś w krańce kosmosu, aby zbadać jakąś nową planetę i jej ekosystem.
Z jednej strony żyjemy w czasach, gdy loty kosmiczne stają się dostępne dla ludzi. komercyjne. Z drugiej, nie jest to typ lotu, jaki chciałabym odbyć. Jeszcze kilka lat temu kosmos był miejscem dla najbardziej inteligentnych ludzi na ziemii. Programy kosmiczne były tworzone przez najtęższe umysły kilku krajów, a ludzie w nich biorący udział byli zawsze naukowcami, inżynierami, sprawdzonymi w boju pilotami myśliwców i samolotów szkoleniowych. teraz w przestrzeń kosmiczną może polecieć łysy rozwodnik bez żadnego tytułu naukowego ani pracy naukowej, a który najbardziej jest znany z tego, że jest właścicielem sweatshopów na całym świecie. Także w Polsce, a jego była żona po rozwodzie stała się najbogatszą kobietą świata – i to tylko dlatego, że gość dał się złapać na seksie z innymi kobietami. kosmos przestaje być elitarnym miejscem, a średnia IQ jego tymczasowych mieszkańców spada z roku na rok.
Ja nadal jednak chciałabym być na takiej misji kosmicznej. Chciałabym być na tyle zdrowa, młoda i mądra, aby móc polecieć w kosmos. Bo, aby wykonać takie misje, astronauci muszą być nie do zajechania fizycznie. Pewnie zaraz jak tylko loty komercjalne zejdą z ceny i polecą tam kolejne rzesze, pojawią się głosy o dyskryminacji osób otyłyczy czy z chorobami psychicznymi. Ale w środowisku, gdzie najmniejszy błąd kosztuje życie i miliony dolarów, musi występować taka selekcja. Pomimo faktu, że wszystko teraz robią za nas komputery – ludzie lecący na ISS lub w innych misjach, muszą nadal umieć sami kalkulować trajektorie wejścia na wypadek awarii. Na przykład kiedy mikro-meteoryt uderzył w jeden z modułów ISS. Lub kiedy Jim Lovell z kolegami musi sam przebudować moduły rakiety, którą mieli lecieć na księżyc, by móc bezpiecznie wrócić do domu. Zawsze chciałam mieć mądrą pracę, taką gdzie innowacyjność i wiedza zapewniają sukces. A do tego przygoda podróży międzygwiezdnych.
Zaczytywałam się w liceum w Harry’ego Pottera. Kolega z klasy powiedział, że byłabym idealną Hermioną. Też tak uważałam, a dziś myślę, że chciałabym nią być. Wiedzieć wszystko, mieć odpowiedź na wszystkie pytania. Mieć motywację, by tą wiedzę zdobywać i wiedzę, jak jej użyć. Chciałabym też przeżyć niektóre z przygód opisane w książkach. Byłoby w pytkę umieć czarować, co nie?
Ponadto chciałam znać Reksia, mieć zaczarowany ołówek, mieć kolegę szpaka, jak Dobromir, chciałabym być badassem jak Brawne Lamia czy Camina Drummer.
W czwartek, mimo zmęczenia wybrałam się na bieg. Mam ostatnio jakoś i mało motywacji i mało sił. Jem tez za dużo, więc moja psychika naprawdę siada. Podczas treningu postanowiłam przezwyciężyć to wszystko i złapało mnie co innego. Moje zaparcia dały o sobie znać. Postanowiłam zawrócić do domu, aby nie musieć dzwonić do męża kilometr dalej, by mnie samochodem odeskortował do wc. Jestem zła o to, bo ostatnio jakoś częściej chodzę do łazienki i staram się panować nad stresem i dać sobie przestrzeń na uspokojenie jelit i normalne chodzenie do łazienki, a mimo to taki pech. Oczywiście w domu nie przegoniło mnie, co wkurzyło mnie jeszcze bardziej. Poniżej trochę zdjęć z pól.
W pracy zaczyna się sezon na krzyżowanie alstromerii. Biorą w nich udział także odmiany doniczkowe. Jak dla mnie one są najśliczniejsze, ale niestety nie dają już ich do domu. Zagadałam jednak jakiś czas temu, że dostanę Indian Summer – odmianę ogrodową. Zawsze proponuję, ze chcę zapłacić i zawsze dostaję za darmo. trochę mi głupio, ale skoro to cennik dla pracowników to mogę skorzystać. Póki jeszcze pracuję, bo pomału się przyzwyczajam do myśli, że może uda się zmienić pracę.
Nie wiem, jakie zwierzaki są złymi towarzyszami/milusińskimi. Wiem, jakich ja nie chciałabym mieć.
Zacznę jednak od tych, które ja uważam za najlepsze. Koty.
Pierwszego kota przytargałam z podwórka jak miałam 5 lat. Potem się okazało, że to był kociak sąsiadki, ale nie robiła problemów – koty do dziś nie są sterylizowane na wsiach i rozmnażają się niekontrolowanie. Ludzie wolą utopić kocięta niż koty wysterylizować. Niestety znam też przypadek Polki mieszkającej w Holandii, której koty rozpleniły się po sąsiedztwie. Jej sąsiadka, a moja koleżanka mówiła raz, że cała okolica chodzi wkurzona, bo jest duży problem z kupami w ogródkach. Tak czy inaczej, sąsiadka miała niekontrolowany miot, a ja mojego pierwszego kotka. Tygrysa.
Chodził przy nodze jak pies, kładłam go w łóżeczku dla lalek i przykrywałam kocykiem, woziłam w moim wózku dziecięcym [wtedy nie było nikogo z rodziny stać, by kupić mi zabawkowy]. Z resztą elementy wózka robiły w każdej rodzinie choćby za przyczepkę do wożenia drewna na opał.
Tygryska przejechał samochód, jak szedł za moim tatą do pracy. Drugiego tygryska tata przyniósł od jakiegoś pana ze wsi. W zasadzie to przyniósł drugiego kotka też, bo mężczyzna powiedział, że jak nie weżnie dwóch to będzie musiał drugiego zabić, bo po co mu on. No to taka przyniósł Tygrysa i Demona. Po czasie okazało się, że Demon to Demcia i tak zaliczyliśmy pierwszy transgender w rodzinie. Oby mnie za też żart nie zbanowali. Tygrys był pasiasty, wiadomo, a Demcia była czarna jak smoła z jedną malutką biała kępką białych kłaczków na piersi. Brat drzwiami od łazienki przypadkowo przytrzasnął jej ogon, więc łatwo było ją odróżnić, bo była kilka centymetrów krótsza niż reszta kotów. Demcia regularnie zachodziła w ciąże, ale prawdopodobnie była bita przez kogoś na wsi, bo rodziła zawsze martwe kocięta. Raz miała żywy miot, ale tylko jeden kotek przetrwał pierwsze tygodnie. mama nazwała ją Józefina i poszła ona na służbę do cioci naszego kolegi z klasy. Tam zagryzł ją pies.
Tygrys był z nami wiele lat – chyba 7. Przeżył dwie przeprowadzki. Demcia „przestała przychodzić” wcześniej. Nie wiemy, co się z nią stało. Za los Tygrysa odpowiada prawdopodobnie nasz sąsiad z dołu. Nie lubię dziada i chętnie napisałabym tu jego nazwisko. Rodzice mieszkali wtedy na 2 piętrze bloku. Kot był nauczony czekać pod klatką, aż go ktoś wpuści. Ten kot i kolejne [Olek, Bolek, Maurycy]. Drzwi wtedy się nie zawsze domykały i było często nasikane w klatce. Jedna z sąsiadek miała suczkę i wtedy przychodziły psy i wyły pod klatką i sikały. Nie szło ludziom przetłumaczyć, że jak kot nasika to czuć nosem różnicę i nie da się tego zapachu tak łatwo pozbyć. Wszystko poszło na koty. Kiedyś dzieciak sąsiadów powiedział nam, że widział jak ten sąsiad brał naszego kota do samochodu. I tak co roku miałam innego kota.
Aż trafił się Rubik. Tego mama wysterylizowała, kupiła kuwetę i powiedziała, ze nie da ch*jowi z dołu zabić kolejnego kota. Rubik był z moimi rodzicami chyba 15 lat. Pojawił się też Figiel, z którym mieszkałam w Toruniu, a który też zamieszkał z moją mamą – źle znosił samotność, kiedy nasza czwórka współlokatorów była w pracy – żył 10 lat. Feliks, nazywany Kefirem, ma już 11 lat, a najnowszy, którego imienia nie pamiętam ma chyba 3. Najmłodszy jako jedyny z całej rodziny kotów przeżył trucie na ogródkach działkowych. Rodzice założyli tam mały azyl. Zabierali bezpańskie koty do weterynarza, szczepili, sterylizowali. Tata zbudował budę, codziennie chodzili też je oswajać, głaskać, aby można było im znaleźć domy. Niektóre były cały czas nieufne. Ktoś z sąsiadów rozłożył trutkę. Jednego z kotów rodzice znaleźli bez głowy. To mi przypomniało, jak mojemu koledze okociła się kotka, którą dokarmiał w chlewiku, aby myszy nie było. Ktoś kocięta przybił do drzwi jego chlewika. Więc wybaczcie, jeśli uważam, że ludzie to ku*wy, ale mam niewiele powodów, by myśleć, że jest inaczej.
I teraz uwaga do co bardziej wrażliwych czytelników. Teraz będzie o Holandii.
W Holandii niemal nie ma bezpańskich zwierząt. teraz jest trochę problem, ponieważ ludzie po pandemii oddali psy i koty do schroniska. W pandemii siedzieli w domu i chcieli zwierzaka, a po pandemii okazało się, że zwierzę nie rozumie, ze właściciel chodzi do pracy i znika na 8-10 godzin dziennie. Z nudów psy gryzą meble, koty niszczą mieszkanie. Również wiele korona-kotów nie zostało wysterylizowanych i pojawiają się mioty zgłaszane po szopach i stodołach. Mówię o regionie Noord, w którym mieszkam. Pomału jest to opanowywane, ale ogólnie problemu na taką skalę jak w Polsce nie ma. I g mnie obchodzi jak jest w innych krajach – znam te dwa i porównuję te dwa. koty nierzadko mają tu chipy i nawet jak jakiś się zgubi, to wystarczy zawieźć go do weta na skanowanie i znajduje się dom. Widziałam na osiedlach jak koty ucinały sobie drzemki na ulicach i samochody się zatrzymywały, by człowiek mógł najpierw przegonić zwierzaka, lub omijają. Potrącenia się zdarzają, ale na drogach przelotowych poza wsiami. Na osiedlach królują leniwe koty i dzieci na rowerkach lub grające w piłkę. Dla mnie – osoby straumatyzowanej kolejnym zbydlęceniem ludzi, Holandia to azyl dla moich nerwów i braku wiary w ludzi. koty przychodzą tutaj się połasić, a nie uciekają w popłochu. Koty wiedzą tutaj, że są bezpieczne. Mówię to ja, wychowana baba na serialu Siedem Życzeń, który zaczyna się od scenki znęcania się dzieci nad kotem.
Inne zwierzęta.
Miałam kiedyś szczura i bardzo go lubiłam. Miał zawsze zimne łapki i ciepły ogonek. Nazywał się Melchizedek i był naprawdę fajny. Dostał jakiegoś ataku podczas kąpieli. Kiedy czyściliśmy jego akwarium – nie mieliśmy terrarium – wstawialiśmy go do wanny i odkręcaliśmy wodę. Mógł on wtedy sobie podejść do strumienia wody i wtedy stawał na tylnych łapkach i mył futerko. Był bardzo czysty i naprawdę miły.
Miałam też psa – Czarka. Dzieci znalazły go przywiązanego w lesie i moja mama poprosiła by dali go jej. Bardzo się ucieszyliśmy, jak tata odebrał nas od babci i spotkaliśmy pieska na spacerze z mamą. Pamiętam ten dzień jak dzisiaj. Rodzice zabrali go do weterynarza. Okazało się, ze to był pies rasowy. Miał blizny na ciele, które zobaczyliśmy dopiero, jak się go ostrzygło na krótko. Pies był zarośnięty i zaniedbany. Miał obcięty kawałek ucha, prawdopodobnie przy próbie obcięcia sierści. Bał się nożyczek i zawsze gryzł je, a tatę łapał za rękę, jak próbował go strzyc. Z biegiem czasu tata nauczył się obcinać Czarka podczas spacerów. Pies wącha krzaczek a tata robi szybkie ciach. Dzięki temu pies miał zawsze wygolone plecy i kudłate nogi. Wyglądał jak członek zespołu Bee Gees.
Czarek był u nas ponad 10 lat. Zestarzał się, osiwiał, stracił wzrok i miał problemy z chodzeniem. Trzeba było go znosić z 2 piętra na dół, aby mógł się załatwić. Raz zostawiliśmy go samego w domu – pojechaliśmy całą rodziną do babci na weekend. Sąsiadka miała z nim wychodzić. Wtedy jeszcze potrafił samo chodzić. Sąsiadka zamknęła go w piwnicy na cały weekend, bo skamlał. Empatia kufa mać poziom: 0. Nigdy więcej nie jechali oboje rodziców z nami, zawsze ktoś zostawał z psem. Lubił kraść mojemu tacie czekoladę – sami nigdy mu nie dawaliśmy, ale jak tata sobie odłożył do kawy na stoliku, to pies zawsze znalazł i ukradł. Lubił biegać przy lesie, tylko tam spuszczaliśmy go ze smyczy i wtedy biegł tak szybko, że żadne z nas, nawet jak byliśmy starsi, nie potrafiło go dogonić. Lubił się z nami ścigać. Raz wpadł mi do rowu pod lasem i musiałam wchodzić i go wyciągać. Mokra sierść była bardzo ciężka.
Z mojej perspektywy uważam, że do mojego charakteru i stylu życia najlepszym zwierzakiem jest kot. Zwierząt w terrarium bym nie chciała mieć. Wiele z nich ma nocny tryb życia. Na wynajmowanym mieszkaniu były chomiki, które cała noc biegały w kółku i gryzły klatkę. Nie moje mojo. Pies też odpada. Mam 3 psy w moim budynku i starczy. Chihuahua cośtam szczeka, ale to g jest mniejsze niż mój kot i na szczęście niewidzialne dla mnie. Pod 10 też jest pies, ale szczeka tylko jak ktoś do drzwi zadzwoni. Ostatnio zbiórka charytatywna włączyła psa na 10 minut. Zaś Tom i Ellen mają kilkuletniego owczarka Jessie. ten pies wyje, jak są w pracy [teraz na szczęście Ellen siedzi z brzuchem w domu] oraz szczeka jak jest w ogródku lub ktoś koło drzwi ich przejdzie. Ostatnio się jakoś uspokoił, ale kto wie.. może to tymczasowe. Tak czy inaczej uważam, że pies nie powinien być sam. Psy tworzą stada, pakty, watahy. Posiadanie psa jednego i wychodzenie na cały dzień to moim zdaniem okrucieństwo wobec zwierząt. Jesse dodatkowo zamykana jest w korytarzu – 1,5m na 3m – żeby nie niszczyła mebli z nudów. No szkoda psa. Nauczyła się ona nawet olewać mojego kota, który na nią prycha. Gdybym miała mieć psa, to tylko w przypadku, gdybym miała większy dom i była w nim częściej niż obecnie. Pamiętam jak zdziwiło mnie, jak moja koleżanka wychodziła w czasie pracy na godzinę, aby wyprowadzić psa rodziców, bo ci byli na urlopie. Zdziwiona zapytałam – to nie możesz przed i po pracy? Ona zdziwiona odpowiedziała – przecież to za długo. I wtedy do mnie dotarło – nasz Czarek siedział w domu i czekał aż wrócimy ze szkoły i może jednak to nie było fair wobec niego. Sama chodzę do wc średnio co 2-3 godziny a jakbym miała teraz zastosować technikę, że idę tylko przed i po pracy, to masakra jakaś. Więc pies nie – szkoda jego zdrowia i nerwów na takich właścicieli jak my.
A mówiąc tak ogólnie? Uważam, że w domu nie powinny być trzymane gatunki egzotyczne i niewłaściwe do klimatu. Co roku widzę, jak bernardyny latem się kiszą. Jak ludzie mają długowłose koty, by je golić na łyso latem. Z resztą jednego łysego spotkaliśmy tydzień temu już. Węże, papużki i wszystko inne, co jak wyjdzie z klatki to umiera z braku pożywienia i zimna. Jakiś czas temu myślałam, że króliki nie mogą być dobrym zwierzaczkiem, ale odkąd kolega ma i o nich opowiada, to zmieniłam zdanie. Choć raczej nie dla mnie. Nie są tak niezależne jak kot, by móc puścić go wolno i wróci do domu na karmienie. Inna znajoma ma Johnny’ego – węża i ten jest jej zdaniem spoko. Legwan czy agawa zaś już nie, bo nie chce się dać dotykać. uważam, ze do dotykania to celować należy w inne zwierzęta niż te, które są zmiennocieplne i temperatura ciała człowieka zaburza ich procesy życiowe. Albo ten legwan nie lubi swojej pani, albo jej ciepła ręka i tulenie rujnuje mu czas letargu.
Jakie zwierzaki wy macie/mieliście? A jakich zdecydowanie nie chcecie mieć?
Myślę, ze nie byłoby niczego, co miałabym robić dla kogoś innego niż siebie i to za darmo. Mogę oglądać kwiatki, tak jak oglądam swoje co chwilę, ale nie zrobiłabym tego za darmo. Mogłabym podróżować po świecie dla czasopisma podróżniczego, ale nie zrobiłabym tego za zwrot kosztów, a za porządną pensję i bonusy. Wszystko, czego nie robię dla siebie, ma swoją cenę, bo odciąga mnie od czegoś, co bym robiła dla siebie.
Wróciłam do jogi. Kupiłam karty do yin yoga i to od razu z secie dwóch opakowań. Główne i uzupełniające. Zabawa polega na tym, że losuje się zestaw kart – tyle ile się chce i wykonuje się dane asany tak długo i mocno jak się chce i potrafi. Yin yoga służy do rozciągania stawów i poprawiania elastyczności ciała. Służy też kręgosłupowi. Wylosowałam 5 kart i spędziłam z nimi dłuższą chwilę.
W ogrodzie pojawiają się już lilie. Chyba dwa miesiące wcześniej niż rok temu. A może miesiąc? Na pewno nie było po nich śladu w kwietniu.
Warzywa posiane w wytłaczankach mają już ładne korzenie. Kalarepa przerosła wytłaczankę na wylot, a rzodkiewka związała wypłukaną z wytłaczanek ziemię jeszcze mocniej.
Duże rośliny trafiły na ziemię, niech wrosną korzeniami w grunt i tam już zostaną. Albo wsadzę je pojedynczo między tulipany? Rzodkiewka ma już zgrubiałe korzenie. Ciekawe kiedy będę mogła je zbierać do kanapek. Ta z parapetu rzodkiewka nie wygląda aż tak dobrze.
Fasola nadal nie skiełkowała. Przeniosłam traye z fasolą i słonecznikiem wyżej, aby może miały nasiona cieplej niż na ziemi.
Prócz kart do jogi przyszła też szkatuła na biżuterię. Do tej pory wszystko było w osobnych opakowaniach i się błąkało po różnych pudłach i kartonach w domu. Pozbierałam chyba wszystko i umieściłam w jednym miejscu. Mam tu swoje wisiorki, Svarowskiego, zegarek, który dostałam od męża…
Od dziecka zawsze lubiłam oglądać łyżwiarstwo figurowe. Podziwiałam zgrabne ruchy i piękne ciała łyżwiarek oraz par na tafli. Siedziałam w okolicach świat bożego narodzenia – tak przynajmniej pamiętam – przed telewizorem czarno białym, na podłodze i oglądałam zawody. Jedno z moich fajniejszych wspomnień z dzieciństwa.
Nie znam się do dziś na figurach ani punktach, ale lubię czasem zawiesić oko na układzie wykonanym na zawodach. Na co dzień nie śledzę wcale tego sportu, ale od olimpiady do olimpiady zerknę to tu to tam.
Poniedziałek wielkanocny spędziliśmy w domu. Pogoda była słaba, po rowerach mąż nie miał ochoty z domu wychodzić. Mi było cały dzień zimno i leniwie, więc też nie wyściubiłam nosa nigdzie.
We wtorek już inna historia. Pojechałam do pracy, z której wyszłam wcześniej, aby iść na rozmowę o pracę.
Firma, do której pojechałam, jest producentem warzyw. Mają swój dział badawczy i laboratoria. Annemarie z działu HR wspominała mi wielokrotnie, że ubieganie się o pracę laboranta jest poniżej normalnej ścieżki kariery osoby z moim wykształceniem. Aż głupio się przyznać, ale co ja mogę innego robić? Stanowisko badawcze w firmie nasiennej, do której chcę starować nadal się nie pojawiło, a obecnie pracuję fizycznie, jak zwykły robol po podstawówce. Fajnie mieć studia, fajnie by też móc zrobić z nich użytek.
Więc ta kolejna firma, do której zaaplikowałam, znajduje się trzy kwadranse drogi od domu. Nawet autostradą nie mam jak podjechać, bo autostrada prowadzi północ-południe, a ja muszę jechać wschód-zachód. Dotarłam tam przed czasem i czekałam w recepcji czytając książkę o firmie.
Zaprowadzono mnie na trzy działy, gdzie złożyłam papiery. Najpierw odwiedziłam z Anithą laboratoria działu zdrowia nasion. Od razu przypomniały mi się zajęcia mikrobiologii na studiach. I jakoś po przejściu przez wszystkie pomieszczenia uznałam, że to nie to. Da się zrobić, robota czysta, ale nie. Nie mam na to ochoty.
Na drugi rzut poszłam do laboratoriów RDT. RDT to testowanie roślin na obecność odporności na patogeny. Próby polegające na określeniu przyczyny porażenia. Hodowla patogenów na konkretne dalsze eksperymenty. Spotkałam tam swoje liderów – Barbarę i Joerie. Byli bardzo mili i bardziej energiczni niż Anitha. Laboratoria wyglądały fajnie, jest tam też możliwość trochę pracy na szklarni – pobieranie prób do badań etc.
Trzecie laboratorium to były markery molekularne. Gdybym tam miała możliwość pracować, to wreszcie moje studia miały by sens. A szczególnie praca mgr, którą robiłam z technologii PCR. Laboratoria te właśnie specjalizują się z prowadzeniu izolacji i analiz DNA.
Ogrom wiedzy, który dostałam w laboratorium molekularnym mnie trochę przytłoczył, zwłaszcza, że tego wszystkiego uczyłam się po polsku, a po holendersku musiałabym przyswoić nowe słownictwo.
Pod koniec spotkałam się ponownie z Annemarie i porozmawiałyśmy o opcjach. Wykluczyłam zdrowie nasion i rozmawialiśmy o lab 2 i 3. Finansowo Lab 2 wychodzi jak moja obecna praca, ale to, co dla mnie teraz jest niemal maksimum, tam jest minimum. Lab 2 ma około 170 euro wyższą stawkę. Są możliwości rozwoju i przeskoków między poziomami funkcyjnymi [wysokością wypłaty] co kilka lat, a nawet jeśli nie, to przez chyba 8 kolejnych lat pensja i tak rośnie, bo dochodzi wysługa lat. Można więc zarobić 135-198 procent minimalnej krajowej tutaj. Lab 2 wydawał się przyjemnym miejscem, jasnym i z dostępem do zieleni, lab 3 zaś białym, zimnym i z ludźmi tak skupionymi na pracy, że odniosłam wrażenie, że będzie tam bardzo nudno i bez kontaktu.
Wiem, że będę musiała zaadoptować się do otoczenia. Jestem gadułą i będę musiała być cicho. Słucham całe dnie podcastów i będę musiała chodzić bez słuchawek. Lubię jeść swoje dziwne rzeczy, a na terenie firmy obowiązuje zakaz wnoszenia warzyw i można jeść świeże sałatki i posiłki w restauracji w firmie, która serwuje produkty wyhodowane przez firmę.
Lab 2 do mnie przemówił jakoś do serca, a lab 3 do ambicji. Miranda, szefowa labu 3 powiedziała, że mam sobie dać czas na naukę obsługi urządzeń, bo to najwyższa półka i to zrozumiałe, że w szkole tego nie uczą. Zapewniała mnie wraz z drugim liderem, że mam dać sobie szansę, kiedy ja myślałam, że to dla mnie za wiele. Myślę, że dam sobie szansę.
Poprosiłam Annemarie, aby umówiła mnie na spotkanie ponowne w labie 2 i 3. Jeśli i szefowie tych miejsc będą chcieli ze mną współpracować, odbędzie się kolejny etap rozmów. Mam wówczas dać się lepiej poznać, wypełnić jakieś ankiety osobowe. W końcu jeśli istnieje zespół to muszą wiedzieć, czy nadaję się do pracy w zespole. A tu może wyjść różnie, bo mam raczej trudny charakter.
Tak czy inaczej za kilka dni mam otrzymać telefon i dalsze informacje. Będzie co ma być.
Myślę, że niewiele można by zmienić w moim otoczeniu. Przez otoczenie – mam na myśli moją wioskę. Mamy klub piłkarski i boisko z trybunami, klub tenisowy i dwa korty oraz kantynę sportową, klub łyżwiarski, basen otwarty, konkurs na największy słonecznik, czystą wieś i ogólnie spokój. Jedyne co przez lata mi przeszkadzało, a w tym roku mogę spodziewać się więcej, bo nie ma już pandemii – to hałas z imprez.
W NL nie do końca działa zasada ciszy nocnej od 22. Bardziej chodzi o to, aby dogadać się z sąsiadami, że będzie imprezka i może być głośno, a jak będzie zbyt głośno to trzeba przyciszyć. Wszystko jest dla ludzi. Jednak taka cisza na wsi powinna panować dopiero od 1 w nocy. Wtedy z ogrodu przenoszą się ludzie do domu i tam hałasują. Ewentualnie też można się dogadać.
Policję widziałam raz, ale to była impreza w czasie lockdownu, więc sobie zasłużyli. Mam po drugiej stronie ulicy taki dom, gdzie schodzi się po 20 i więcej młodzieży na imprezy. A holenderskie imprezy to głośna muzyka wszyscy stoją, pijąc piwo. Przekrzykują muzykę.
Mieszkam też w takim centrum wsi, że jak wracają ludzie z kantyny sportowej po nocach to u mnie pod domem się zatrzymują na „jeszcze kilka słów”. Albo dzieciaki wracające rowerami z imprez, śpiewają, mają głośniki bluetooth na cały regulator i mijają tak mój dom o 3 w nocy. Jakiś tydzień temu z resztą widziałam chłopaka dojeżdżającego rowerem do pracy z rana [pół do siódmej] z głośnikiem bluetooth na długim pasku przez ramię i grającego metal… Ewidentnie nie odkrył jeszcze słuchawek.
To bym zmieniła – ograniczyła niepotrzebny hałas. Jak na wieś 800 mieszkańców, potrafi tu być głośno.
Niedziela wielkanocna była leniwa. Zero treningów. Nawet zapomniałam o rozciąganiu zadanym przez fizjoterapeutę.
Nie obchodzimy świąt i w sumie nikt w okolicy, więc nie miałam problemu by wziąć Karchera i umyć płytki chodnikowe przed domem. Po kilku szorowaniach, spłukiwaniu i dalszym szorowaniu, jakoś to wygląda. Ale i tak musze chyba octem dobrze wszystko zalać i dać mchowi zdechnąć przed kolejną próbą. Wypłukałam tonę pyłu i piasku [choć zamiatałam kilka dni wcześniej] i zabrałam we wiaderku do ogrodu. Musze jeszcze wyskrobać resztę trawy i piachu z krańca mojej posesji.
Z tylnego ogródka przyniosłam do domu narcyzy. Wyszedł spory bukiet.
Mimo tego, jak wiele zabrałam kwiatów, nadal sporo zostało w ziemi.
Odkopałam trochę płycej dalie, bo po upadku z wysokości wrzucałam je do donic na chybił trafił, i zaczęły już ładnie kiełkować.
Zamiast róż w ziemniakach zaś będę miała po prostu ziemniaki. Kolejny raz. Zaś bukiet, z którego pochodziły te róże wyrzuciłam dopiero teraz – po miesiącu, odkąd je dostałam od męża.
Truskawki rozwijają się spokojnie – licze na więcej słońca, aby ruszyły one z kopyta.
Żywe pomidory można policzyć na palcach jednej ręki. Muszę z czasem powyrzucać wszystko co nieudane i zebrać do kupy te udane.
Pomidor gałązkowy żyje tylko jeden.
Ogórków będą 3.
Znalazłam, że na malwie od sąsiadki coś złożyło mi jaja. Nawet już się co nieco z nich wykluło. Wyrzuciłam całą roślinę na wszelki wypadek.
Candy przeżyła przymrozki i już jest wystawiona na zewnątrz. Wkrótce będę mogła ją stopować i zmusić do jeszcze gęstszego wzrostu.
Pojawiają się już ładne tulipany.
Astry jednak przeżyły przesadzanie. Pojawiły się nowe pędy. Jeśli będą rosły tak gęsto jak wcześniej, to będę miała ładny zakątek.
Posiałam już fasolkę szparagową. Mam dwie odmiany – zieloną i żółtą. W maju będę mogła sadzić do ziemi, na razie zaś do szklarni wstawiłam doniczki.
Użyłam też trayów, które mi po bratkach zostały.
Muszę w końcu zacząć się ruszać, by móc pisać o czymś więcej niż tylko roślinkach.
Poranne zwyczaje – morning routine – kojarzy mi się z bezrobotnymi. Lub tymi, co pracują w domu i mogą sobie pozwolić na chrzanienie „człowiek sukcesu wstaje o 5 rano”. Czytałam kiedyś książkę o Ayurvedzie i tak samo – żeby się bawić w te zdrowe rytuały oparte o naukę dawnych Hindusów [którą udowodniono naukowo, że działa] to musiałabym rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady.
Pracując od 7 rano i znikając z domu na około 12 godzin dziennie, jestem bardziej niewolnikiem ram czasowych nałożonych na mnie przez fakt posiadania pracy niż osobą, która może bawić się w poranne rytuały. Bo nie mam rano czasu na jogę, na trening, bieganie, prysznic, szczotkowanie na sucho, afirmację, cudowne kremy i aromaterapię, aby „przygotować się na dzień pełen wyzwań”. Wstaję, myję się, ubieram, wypiję herbatę i wychodzę z domu. Jeśli tego dnia jem to przygotuję też owsiankę do zabrania czy zjem miskę płatków. Wstaję pół do szóstej lub o 5 – zależy czy jadę do pracy rowerem czy z mężem. Wracam po 17-tej lub czasem koło 18-tej jeśli po drodze robimy zakupy. Jem, usiądę z komputerem czy książką i odpoczywam, robię trening lub nie i idę spać. Jak mam zaplanowane wyjście na spacer z koleżanką to idę. Jak fotoclub to idę. A tak to nie dzieje się nic.
W weekend zaś chcę tylko by było cicho, ciepło i porobić popołudniu coś wartego zapamiętania. Ewentualnie poleniuchować sobie w ciszy lub przy filmie.
W sobotę ruszyliśmy na rowery. Aby zachęcić męża na dłuższą trasę [wyszło 100km] zaproponowałam, że zabiorę go na lunch. Mój rower zdążył zrobić już 5 tys km i można powiedzieć, że jest sprawdzony i mogę powiedzieć, że jestem z niego bardzo zadowolona. Te 100 km – z czego pierwszych 54 km prawie stale pod wiatr – wystarczyło by zdrenować baterię do zera. Jechaliśmy na trybie tour przez cała drogę pod wiatr i gdzieś połowę z powrotem [nadal o dziwo trochę pod wiatr]. Później musieliśmy przejść na eco, bo inaczej silnik by się wyłączył przed dojechaniem do domu. Chyba najwięcej baterii mi zjadło, jak goniłam za samochodem, by poinformować pana, że na wieszaku na rowery na jego przyczepie campingowej, nadal wiszą spodnie i ręcznik. [Pan tylko zapytał „wciąż tam są?”, więc chyba brał pod uwagę, że mogą spaść.] Spracowaliśmy sobie oboje nogi i obiliśmy krocza. Och rowery, jak tu ich nie kochać.
Po drodze widzieliśmy drony na polach. Szukają wirusów.
Panorama Medemblik.
Wąskotorówka jeżdżąca pomiędzy Medemblik a Hoorn i chyba gdzieś dalej też, bo kojarzę, że widziałam ją podczas Zuiderzee Route.
Muzeum maszyn parowych – przepompownia wody z lądu do morza. W minionym sezonie były tak długie opady deszczu, że wiele z takich miejsc musiało zostać uruchomionych na przemysłową skalę.
Poniżej to samo miejsce, kilka godzin później.
Trafiliśmy na piękny park spacerowy koło Onderdijk. Dużo spacerowiczów korzystało z zimnego dnia, ale słonecznej pogody. Przy okazji odbywał się rajd terenowy.
W okolicy były lęgowiska ptaków wodnych. Za linią drzew jest już Ijsselmeer – jezioro które było kiedyś morzem.
Nasza droga wiosła szlakiem Zuiderzee Route, której tą część odpuściłyśmy sobie z przyjaciółką rok temu. Wówczas uznaliśmy, że nie interesuje nas Enkhuizen tylko jedziemy prosto do domu.
Widzieliśmy sporo bażantów. Chyba 6 kogutów i kilka kokoszek.
Zabytkowa drewniana łódź.
Muzeum morza południowego w Enkhuizen mieści się w takim oto pochylonym budynku.
Na lunch poszliśmy do restauracji rybnej. W Holandii w sklepie cięzko kupić dobrą, świeżą rybę, ale w restauracjach zje się najlepiej. Mąż wziął francuską zupę rybną – Bouillabaisse. A w niej krewetka, małże, gotowana ryba.
Ja zaś wzięłam Bisque – zupę krem ze skorupiaków – miałam w niej krewetki.
Na drugie wzięliśmy po lampce tawny porto na rozgrzewkę – sama zupa nie dała rady, a zmarzliśmy na rowerach dość mocno -zwłaszcza ja – oraz filet z dorsza.
Naprzeciwko restauracji stał okręt.
Takie osiedla jak na zdjęciu bardzo mi się podobają. Otoczone wodą, uliczki ślepe i dojazdy tylko do domów i nigdzie dalej, cisza, spokój, brak obcych. Do tego ogromne ogrody.
Jechaliśmy wzdłuż bardzo ruchliwej ulicy. Jednak ścieżka rowerowa była schowana za nasypem ziemnym – rzadko buduje się tutaj ekrany dźwiękochłonne – bardziej w miastach i tam gdzie zabudowa jest gęsta niż na wsiach. Do tego ścieżka prowadziła przez kilkunasto-kilometrowy park
Podglądaliśmy wszystko dookoła, a tam takie perełki.
Słońce było już wieczorem za takimi chmurami, że można było na nie patrzeć bezpośrednio.
W domu byliśmy o 20-tej. Odebrałam od sąsiadów paczkę z moimi alstromeriami. Z 9 zamówionych tylko 2 wyglądały, jakby miały z sobie choć cień życia. Straszne były. Napisałam maila do firmy, że to co przysłali to jakieś wysuszone trupy. Puste w środku niektóre. Korzenie połamane. Paczka wypchana szarym papierem tak, że te rośliny nie miały szansy się nie połamać. No i tak suche, ze tragedia. Nasza firma produkuje alstromerie i sprzedaje sadzonki na cały świat. Nie mam możliwości kupić z firmy więcej niż 2 ogrodowe odmiany, bo produkujemy głównie szklarniowe, które mi się nie sprawdzą w ogrodzie [za wysokie, za delikatne]. A to, co kupiłam to jakaś porażka. Większe szanse przeżycia ma wykopane stare kłącze, które przy wymianie sortów szef pozwolił mężowi i koledze jego zabrać do domu. Na zdjęciu najlepiej wyglądająca roślinka – ma malutki stożek wzrostu. Reszta to jakiś odpad. Najgorzej wydane 38 euro w tym roku.
Kusi mnie na plecak na wyjazd. Milion kieszonek. jednak miałam oszczędzać… Ma bukłak na wodę jak mój do biegania plecak, ale wygrywa możliwością włożenia telefonu do kieszonki z przodu, czego w moim się nie da. Nie wiem…
W Holandii zamknięto restauracje, kina, nie-pierwszej potrzeby sklepy i punkty usługowe w niedzielę od rana gdzieś w marcu. Na szczęście kilka godzin wcześniej udało nam się być na romantycznej kolacji w Rue de la Plume. Bardzo cenionej restauracji w Alkmaar. Na rezerwację czekaliśmy 2 miesiące. Spędziliśmy kolejne „inteligente lockdown” w domu, mając pracę, pieniądze, pod dostatkiem jedzenia i pozwolenie na wychodzenie na zewnątrz i przebywanie na świeżym powietrzu, aby uprawiać sporty, jak bieganie, rower czy wandelen – spacery dla kondycji. Był avondklok, czyli godzina policyjna – po holendersku brzmi to mniej PRL-owsko z zomo i milicją w tle – po prostu wieczorem proszono, by ludzie zostali w domu i przestali urządzać imprezki. Oczywiście ludzie chodzili wciąż do pracy tam, gdzie były wieczorne zmiany. O dziwnych zakazach, ludziach kiszących się w bloku, pożyczaniu sobie psa by wyjść z domu, czytałam w polskim internecie. Na blogach, reddicie, wszędzie gdzie obywatele zbierali się, aby ponarzekać czy się powspierać w niedoli. Tutaj nie był to taki typowy lockdown, tylko „inteligente lockdown”. Na każdej konferencji premier Rutte i minister de Jonge tłumaczyli o co chodzi z tymi prośbami o nie wychodzenie i dlaczego są ważne.
Za każdym też razem wolno było wychodzić, jeśli nie będzie się mieszać z innymi ludźmi. Mogłam normalnie biegać czy chodzić sobie po okolicy, bo często byłam jedynym człowiekiem w promieniu kilometra. Z resztą nadal jak biegam to mało kogo widzę, czasem jakiś rowerzysta czy ktoś z psem.
Noszenie maseczek przyszło mi łatwo – pracowałam w szpitalu, nosiłam maseczkę godzinami. I nie – nie brakuje tlenu. Nie – człowiek się pod nią nie duzi. Nie- nie trujesz się swoimi bakteriami. Jeśli nie masz białaczki i nie jesteś na chemii, która zabija twój układ odpornościowy – to twoje własne bakterie masz opanowane i krzywdy ci nie zrobią, a to dla ciebie reszta te maseczki nosiła. Lub ciebie chciała zabić ta reszta, która nie nosiła, albo nosiła pod nosem czy na brodzie. W Holandii wystarczyło powiedzieć „noś maseczkę” i działało na większość ludzi. W Polsce musieli mówić „obowiązek zakrywania nosa i ust” bo ludzie nosili na przekór wszędzie, ale nie na nosie i ustach. Doznaliśmy szoku jadąc do Polski i widząc, że wszyscy mają w nosie tą „grę drużynową” o której pisałam wcześniej. jeden mądrzejszy od drugiego i jeszcze obrażeni, jak się zwracało uwagę na prawidłowe noszenie maseczek.
Pamiętam jak robiłam w pandemii egzaminy państwowe i jeździłam do Amsterdamu do DUO. W metrze był taki pan z maseczką jednorazową już tak pozaciąganą, że wyglądała jak rwana wata. I takie coś ktoś na twarz ubiera, a potem rok w kieszeni nosi. Dla mnie był to szok. Maseczki były tanie, sprzedawano je po 20 czy 100 sztuk. ten pan miał jedną na cała pandemię. Obrzydliwość.
Pandemia więc zmieniła w nas to, że mąż bardziej planował zakupy i już nie 2x w tygodniu po nie jechał, ale raz w tygodniu. Zaczęliśmy piec chleb w maszynie, aby nie musieć jeździć częściej do sklepu. Jak się sałata do kanapek skończyła to jedliśmy bez sałaty, ale do sklepu niepotrzebnie się nie chodziło. Były pozamykane restauracje, ale czasem pozwalano na otwarcie tarasów, czyli ogródków przy restauracjach i wtedy były one oblegane. Oczywiście ogródki były odpowiednio większe i krzesła stały od siebie daleko porozstawiane. Przestaliśmy spotykać się ze znajomymi, ale mieliśmy w domu swoje kino i wieczory we dwójkę nam wystarczyły. Dziś już nie wychodzimy tyle, co wtedy. Osiedliśmy w domu i nie przeszkadza nam to.
W pracy niewiele się zmieniło. Nadal szklarnia działała prężnie. W pierwszych dwóch tygodniach zostali zwolnieni pracownicy z biura pracy, ale potem okazało się, że potrzebujemy nie tylko ich, ale jeszcze więcej ludzi. Więc zatrudniono nowe osoby. Przerwy zostały podzielone na 3 osobne i chodziliśmy w mniejszych grupach do kantyny i siadaliśmy dalej od siebie. Chodziło o to, aby się działy między sobą nie mieszały. Firma jednak nie wzięła pod uwagę obcokrajowców, z których większość i tak mieszka razem i się miesza. Ja może nie pracuję z moim mężem i nie mamy wspólnie przerw, ale wracając do domu ja mam styczność pośrednią z jego kolegą, z którym mąż na platformie cały dzień dach mył. Mąż zaś był bezpieczny, bo ja w tamtym czasie nie miałam współpracowników. Moja współpracownica ku mojemu wielkiemu szczęściu, odeszła z pracy, a nowego kolegę dostałam dopiero po kilku miesiącach. I to musiałam go kijem przeganiać, bo był bardzo blisko podchodzący. Teraz lubi się ze mnie śmiać, bo na powrót jesteśmy bliżej siebie niż te „1,5 metra afstandu” ale wtedy co chwilę trzeba było mu przypominać „sio mi stąd”.
Z czasem okazało się, że gdy Holendrom zamknięto domy starości – a te są jak prywatne sanatoria tutaj a nie umieralnie, więc ludzie wybierają je chętnie i ja też chcę, aby było mnie stać na dom starców w przyszłości – i nie mogli odwiedzać rodziców/dziadków, to zaczęli masowo wysyłać kwiaty i kartki z życzeniami miłego dnia. Grali też na instrumentach pod oknami, wykrzykiwali nowinki, które dzieją się w ich życiu, pokazywali przez szyby nowo narodzone dzieci. Ale najwięcej było kwiatów. Wówczas firma nasza wypracowała ogromne zyski. Dla nas przełożyło się to na premię na koniec roku. W 2019 dostaliśmy 600 euro na rękę, a rok później już ponad 2 tysiące. Rok w rok zarabialiśmy więcej i w ostatnim roku mieliśmy już 3,5 tysiąca euro na rękę. Kupiłam za pieniądze rower elektryczny, odkładam na ogród, wyjechałam na wycieczkę rowerową, byłam na Azorach, w Zelandii, na Lazurowym Wybrzeżu. Pandemia to najlepsze co nam się przytrafiło – patrząc tylko na naszą bańkę. Ale musieliśmy przy tym być ostrożni, unikać infekcji, zaszczepić się i uzyskać paszport covidowy.
Wiadomości z domu nie były takie różowe. Krew człowiak zalewała czytając o zamykaniu lasów, pościgach policjantów za rowerzystami czy chodzeniu do sklepu po gumy do żucia. Teść pracuje między innymi w wypożyczalni sprzętu szpitalnego przy hospicjum. Jest człowiekiem starszym i bardzo pilnującym swojego zdrowia. Ale rodziny pacjentów przychodzące po łóżka czy kule nie szanowały tego. Wchodziły tam do niego mimo kartek, aby pukać i czekać na zewnątrz. Nie nosili maseczek, choć to było hospicjum i ludzie dookoła byli często z bardzo zniszczoną odpornością. Pielęgniarki chorowały na potęgę i zostawały w domu, aby pacjentów nie dobić, ale rodziny przychodzące po sprzęt maiły to nierzadko w nosie. teść przeszedł covid 3 razy. Na szczęście niezbyt ostro. Teściowa łapała od niego. W międzyczasie zaczęło jej się rozwijać stwardnienie zanikowe boczne. Moja mama – pielęgniarka w DPS – powiedziała, ze dostali barierówkę jedną na cały dzień. Że kiedy pacjent/mieszkaniec im „się zatrzymał” to dyspozytorka pogotowia powiedziała im, że mają polecenie od wojewody nie wysyłać im służb ratunkowych. Bo mając 70 mieszkańców chorych psychicznie i skazańców, powinni poradzić sobie sami [3 pielęgniarki w rotacji] i nie zarażać ekipy karetek czy policji, bo ci powinni służyć „normalnym Polakom” a nie skazańcom i wariatom. Moja mama więc została sama – wiek emerytalny, 10 operacji, po 3 nowotworach – z jedną koleżanką – 72 lata i praca na pół etatu, oraz z pielęgniarką po 50-tce i na 3/4 etatu. Podczas kilku fal pandemii zmarło im 50% pacjentów. nie dostali zgody lekarza na szczepienie ich, ponieważ większość była na silnych lekach psychiatrycznych i nie wiadomo było czy dojdzie do interakcji. Wybrano mniejsze zło. Przykre to jest, ale lekarze czasami muszą podejmować taką decyzję.
Mój tata przeszedł covid bardzo poważnie, wylądował w szpitalu. Dziś on to bagatelizuje, bo przecież pandemia-srandemia, ale faktem jest, ze prawie straciłam ojca. Jego choroby płuc plus sepsa, której się nabawił przy okazji okazały się bardzo niebezpieczne. mama i brat przechorowali swoje w domu. brata też mocno siekło – był po jednej dawce i całe szczęście, bo pewnie gdyby nie to, podzielił by los mojego wujka i zmarł. Ta jedna dawka i ta odporność, którą dzięki niej miał, prawdopodobnie zahamowały przebieg infekcji do ostrej. Miał majaki gorączkowe, dusił się, obiecywał, ze przestanie pić… Musiało być bardzo źle biorąc pod uwagę to ostatnie. Każdy kto wątpi w skuteczność szczepionek – mój brat jest naprawdę dowodem, że działają. Bo jeśli przeszedł covid tak źle, ale przeżył, to bez szczepionki ciało nie miało by żadnej broni by się ochronić. Chłopak silny, zdrowy, z tych co mówił „tylko zdechlaki na to chorują”.
Pochowaliśmy wujka i jeszcze kilku członków rodziny. Dziadek z szpitalu wylądował z sepsą, a do domu wrócił z covidem. Ale nic nowego – odkąd zbudowano pierwszy szpital, historia chorób zakaźnych zawsze wiąże się z tym miejscem. Standardy higieny są obecnie wyższe niż w XIX wieku, kiedy to większość plag dzięki szpitalom się roznosiła, ale nadal dochodzi regularnie do zakażeń tam. Mały minus przy milionach plusów. Dziadek jeszcze swoje przeżył w zdrowiu fizycznym i zmarł naturalnie po pandemii. nie byłam na żadnym z tych pogrzebów. Trzymaliśmy się zakazów i nakazów nakładanych przez rząd. Ufaliśmy i ufamy, że robią wszystko w dobrej wierze. No, ale my tu mamy CDA, a nie PiS. To też spora różnica. OMT, czyli Outbreak Management Team, który doradzał rządowi to jednak wirusolodzy/lekarze/socjolodzy, a nie handlarze bronią.
Wracając więc do głównego pytania. Przystosowanie się do zaleceń pandemicznych nie kosztowało nas wiele trudu. Wychodziliśmy mało, wychodziliśmy jeszcze mniej. Kino zbudowaliśmy w domu, a mąż gotuje jak Ramsey w swojej w restauracji. Mogłam nadal uprawiać sporty, chodzić na plażę, remontowaliśmy dom. Finansowo osiągnęliśmy bardzo dobre przychody. Wiadomości z Polski i od rodziny bardzo wpłynęły na nasze samopoczucie psychiczne, ale mieszkaliśmy w świetnie prosperującej bańce anty-infekcyjnej.
Na nadchodzące pandemie życzę wszystkim takiego zarządzania krajem i finansami publicznymi jak w NL. Czemu? Między innymi temu, że rząd latami budował nadwyżkę budżetową i jak przyszła pandemia to wyrównał ludziom z zamkniętych sektorów pensję i dostali pieniądze tak, jakby nadal chodzili do pracy [90% pensji]. Ponadto zachęcił skutecznie [co szkodliwe okazało się po pandemii – personeel te kort] do przebranżowienia się i wiele osób ma dziś lepiej płatne prace w innych sektorach. Wspomniany minus to to, że niewielu wróciło do pracy w restauracjach [horeca] czy opiece. Widzicie „urażeni patrioci z internetów”? Znam minusy życia w Holandii. Po prostu nie jest ich tak wiele. W końcu jak porównać polskie szwalnie maseczek, handlarza bronią, który jednak żyje i ma posadkę dzięki PiS znów, wybory kopertowe do choćby maseczkowy deal, który się nie udał to jednak Polska wygrywa w wydanych pieniądzach podatników.
-----------------------------
Wczoraj byłam na rozmowie w sprawie pracy. Z 3 laboratoriów spodobały mi się dwa. W jednym jednak myślę, że wynudzę się i dostanę depresji, bo prócz bieli i maszyn wykonujących oznaczenia markerów molekularnych, nie ma tam nic. Ani skrawka zieleni. Czuję, że to jest praca na szczycie moich możliwości - choć tam co chwilę pytano mnie czemu nie aplikuję na stanowisko badawcze [może dlatego, że w tej firmie akurat wymagają doktoratu?], bo laborant i analityk to dla mnie za niski szczebel w karierze. Ja zaś miałam wrażenie, że tego tam jest za dużo i to nie dla mnie. Tak czy inaczej, jeśli jednak nikogo do siebie nie zniechęciłam, to będziemy mieć ponownie spotkanie. Wczoraj byłam pewna, że chcę iść na markery molekularnę, choć pewnie się tam roztyję i zdeformuję kręgosłup, a dziś skłaniam się ku badaniom RDT - bardzo mili ludzie, szefowa Polka wydawała się być bardzo zbliżona doświadczeniami do mnie, kilka Polek pracuje tam także i dostałam miły vibe, plus okazjonalna praca z roślinami. Do tego łatwiej może być z urlopami i krótkim piątkiem na spotkania z psychologiem i fizjoterapeutą.