Ostatnio dodane zdjęcia

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

No to znów dobiłam do 76 kg. To już 20 kilogramów, które chcę zrzucić z początkowych kilku, które chciałam zrzucić zakładając konto dekadę temu. Jem emocjonalnie, jem z nudów, jem by regulować emocje. Myślę, że jak to opanuję, reszta przyjdzie sama. Uprawiam sport, lubię być na świeżym powietrzu. Lubię jeść warzywa, nabiał i białe pieczywo. Moim problemem jest przede wszystkim ilość, a nie to, co jem.

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 110535
Komentarzy: 4792
Założony: 26 marca 2022
Ostatni wpis: 15 listopada 2024

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
Babok.Kukurydz!anka

kobieta, 38 lat, Piernikowo

172 cm, 79.20 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

8 sierpnia 2023 , Komentarze (2)


Dziś skupię się tylko na grach komputerowych.

Gdy mieliśmy komunię z bratem [wychowano nas jak bliźniaków – ta sama klasa, wspólne książki i zabawki, ubrania nawet nosiliśmy po sobie a często prawie takie same], dostaliśmy od rodziców za zebrane pieniądze komputer Commodore 64. Taki bardziej, abyśmy sobie pograli niż zostali programistami. Gry kupowało się na kasetach i w specjalnym odtwarzaczu można było je potem uruchomić. Jedną z naszych pierwszych gier był Hans Kloss – platformówka. Zbierało się tajne dokumenty i unikało min. Fabuła była prosta, muzyka 8 bitowa i zapętlona, ale dawało rozrywkę na tyle, że biliśmy się o to kto kiedy gra.

Ja lubiłam też gry symulacyjne. Długo zanim pojawiło się Sim City 2000 było oryginalne Sim City – płaskie i po angielsku, więc nie rozumiałam wtedy nic. Angielski pojawił się w szkole dopiero w 5 klasie i to bez słownictwa typu „elektrownia” czy „strefa przemysłowa”. Ale cośtam grałam. Uczyłam się zasad metodą prób i błędów. No i lubiłam organizować coś na ekranie i patrzeć, co z tego wyniknie.

Bez reszty pochłonęły mnie też dwie gry, których nigdy nie miałam na własność. Tetris i ruskie jajka. Co do nazwy tej drugiej gry to nie jestem pewna. Nie miałam nigdy gameboya ani tej malutkiej ruskiej zabawki. Jednak co dopadłam to w swoje ręce, to świat mógłby przestać istnieć. Później, gdy miałam komputer stacjonarny – nazywany wówczas komputerem multimedialnym – grałam namiętnie w pasjanse. Układałam pasjanse znaczy się. Karty śniły mi się po nocach. Znów miałam w sobie tą chęć porządkowania wszystkiego, układania w kolejności, szukania harmonii w bałaganie.

Gdy mąż kupił sobie XBoxa, powiedział mi, że ma jedną grę, która może mi się spodobać. Więc to ja byłam pierwszą osobą, która ukończyła cała grę na nowej konsoli. Sherlock Holmes and the Devil’s Daughter. Gra się Sherlockiem holmesem i próbuje rozwiazać zagadkę. Trzeba układać wskazówki w mapę myśli, decydować, co ma znaczenie, a co nie. Co ma prowadzić do wniosków, a co jest bez wpływu na śledztwo. Wciągnęło mnie to na dobre dwa tygodnie chyba.

Obecnie mąż ma PlayStation. Pojawiła się na konsoli gra Hogward’s Legacy, w którą chciałam zagrać odkąd ją ogłosili. Mąż ustawił mi tryb uczenia się, bo ja ledwie umiem pada obsługiwać i cośtam sobie pograłam. Nawet było fajnie, ale niewygodnie mi tak siedzieć godzinami na krześle – musiałabym chyba wziąć tą grę do salonu i podłączyć pod rzutnik. Sofy w salonie mamy znacznie wygodniejsze. Mąż grę przeszedł, koleżanki w pracy codziennie rozprawiają o niej, a ja nie usiadłam do niej w ogóle od kilku miesięcy.

A w co gram obecnie? Pasjanse. Znów. Nie umiem przestać myśleć o układaniu kart. Wieczorem więc, zanim zasnę, wyłączam Internet, aby głupie reklamy mi się nie pojawiały, i uruchamiam najpierw FreeCella a po kilku ułożonych rundkach Solitaire’a. jak tam ułożę kilka rozdań to mogę iść spać. W tym czasie leżę w bezruchu, tętno mi spada, oczy zaczynają się kleić i zasypiam momentalnie po tym, jak przytulę się do męża.

A jaka jest wasza ulubiona gra?

7 sierpnia 2023 , Komentarze (5)


Usunęłabym sociale. Po prostu.

Kiedyś fakty brało się z prawdziwych mediów. Reporterzy musieli być bezstronni, fakty podawane wyczerpująco i pochodzące z rzetelnych źródeł. Dziś nawet PAP udostępnia głupoty, a ludzie wierzą w teorie spiskowe publikowane na kontach portali społecznościowych. Później pojawiają się dowody anegdotyczne jak „mąż sąsiadki mojej ciotki ma kolegę, którego dziecko dostało autyzmu po szczepionce”. I głupi ludzie to szerzą, głupi ludzie w to wierzą. A gdy pojawia się badanie naukowe i meta analiza mówiąca, że nie ma dowodów na istnienie takiej korelacji ani związku przyczynowo skutkowego, to już nikt nie szeruje i nikt nie wierzy. [przy okazji odcinek debunkujący głupoty antyszczepionkowców można posłuchać i przeczytać tutaj – warto przedrzeć się przez pierwsze pokrzykiwania prowadzących]

Ludzie spędzają na socialach zdecydowanie za dużo czasu. Kiedyś podglądali znajomych, dziś czytają kontrowersyjne artykuły pisane pod klikalność i tracą zainteresowanie prawdziwymi rzeczami i ludźmi. Dawniej, aby przekonać się, że ktoś jest idiotą wystarczyło z nim chwilę porozmawiać, dziś wystarczy zobaczyć, jakie posty lubi na facebooku. Jakie treści komentuje. Sama nie będę udawała świętej i potrafię zawiesić się na reelsach instagrama i oglądać pół godziny na kiblu filmiki z szydełkowania, stand upów czy filmiki z kotkami. Bo to w większości są treści o takiej jakości, że ogląda się je na kiblu.

Chciałabym aby wróciły czasy, kiedy ludzie mają i korzystają z dostępu do prawdziwych informacji, a nie opierają cała swoją wiedzą na świecie na filmikach TikToka, gdzie amerykańskie bezmózgi szerzą teorie typu „europejczycy boją się wody z kranu”.

A co wy byście zmienili we współczesnym społeczeństwie?

6 sierpnia 2023 , Komentarze (5)

Wiele rzeczy z moim życiu i ciele jest słabych. Mam słabe mięśnie, wolę, realizację względem oczekiwań i w ogóle przywykłam już do bycia raczej przeciętnym człowiekiem. Jednak najsłabsza chyba jest moja pamięć.

W dzieciństwie nie jeździłam na wakacje. Nie wysyłano mnie do babci – byłam słabego zdrowia więc babcia bała się, że trzeba będzie mnie do szpitala wieźć, a w domu ani telefonu ani samochodu – ani nie byłam nigdy na obozie. Zwyczajnie nie było w domu na to funduszy. Dwukrotnie rodzice zorganizowali się z ciotkami i wyjechaliśmy dużą grupą w góry. Nie mogę powiedzieć, ze pamiętam te wakacje dobrze, ale pamiętam, że bawiłam się świetnie. Mój pierwszy raz w górach [Beskidy], pierwszy raz wyjechania gdziekolwiek z rodzicami, długie dni nad potokiem, chodzenie z plecakiem po lasach i łąkach, zaprzęgi konne, kolorowe kanapeczki na śniadanie i chleb z serem na trasie. To był super czas. Do tego pamiętam, jak staliśmy pociągiem 4 godziny w szczerym polu pod Częstochową i nikt nie wiedział, co się stało. Jak nie mogliśmy otwierać okien, bo ciocia jest alergiczką i zaczęła nam się po kilku godzinach dusić. Jak nie można było nigdzie usiąść z braku miejsc i staliśmy 8 godzin pod śmierdzącym kiblem w pociągu.

Później nie jeździłam wcale na wakacje. W 2007 roku z narzeczonym wyjechaliśmy na tydzień w góry. Między bożym narodzeniem a nowym rokiem. Spędziliśmy sylwestra chodząc po śniegu lokalnymi szlakami. Było naprawdę świetnie. Pierwszy taki dorosły wyjazd. Pani Maria, u której wynajmowaliśmy pokój, gotowała nam obiady. Jej córka zaręczyła się w sylwestra, jak poszliśmy wszyscy oglądać fajerwerki. A gdy już huknęło, to czapa śniegu spadła na jej rodzinę stojącą pod jednym z domów.

Kilka razy odwiedziłam tatę na Lazurowym Wybrzeżu. Dziś te wyjazdy mi się trochę zlewają i jestem w stanie je odróżnić na zdjęciach tylko po fryzurach, jakie miałam. I z kim tam byłam, ponieważ za każdym razem byłam z kimś innym. Z ówczesną dziewczyną brata, z moim narzeczonym, z moim obecnym mężem, z mamą, sama… W tygodniu gotowałam i sprzątałam u taty w mieszkaniu, a w weekendy tata zabierał nas na wycieczki po okolicy. Pływałam w morzu, oglądałam piękne miejscowości, byłam w Grasse i Cassis. Chodziliśmy z mężem – bo w podróż poślubną też pojechaliśmy – plażami aż do Cannes, brat zaś zabrał nas do Fontaine de Vaucluse. Kilkukrotnie przez te lata wchodziłam na punkt widokowy, aby zjeść śniadanie patrząc na Sainte Victoire. W tym samym miejscu Paul Cézanne malował swoje obrazy.

Pierwszy raz tak naprawdę za swoje pieniądze, pierwszy raz kiedy w ogóle było mnie stać, aby wyjechać, pojechaliśmy z mężem do Porto. Wszystkie inne wyjazdy były zawsze za czyjeś. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że nawet ten zimowy wyjazd z moim poprzednim chłopakiem był za jego pieniądze. Ja wówczas miałam ledwie trochę kasy z pracy w fabryce plastiku i bardziej myślałam, aby utrzymać się na stancji niż o wyjazdach. Tutaj zaś na 3 rocznicę ślubu, pojechaliśmy do Portugalii. Wynajęliśmy mieszkanie w Porto i przez 2 tygodnie chodziliśmy po całym mieście odkrywając coraz to ciekawsze zakamarki. Popłynęliśmy łodzią w górę rzeki doliną D’Oro i zwiedzaliśmy winiarnie. Wzięliśmy pociąg do Aveiro i płynęliśmy gondolą przez miasto, a później oglądaliśmy miejsce odsalania wody, skąd pozyskuje się sól spożywczą. Wtedy też odkryłam, ze jestem turystą spożywczym i że kocham Portugalię. W dzieciństwie nie jadłam wielu ryb, bo nie było pieniędzy, aby je kupować. Te zaś, które łowił dziadek były ościste, małe, wymagały dużo zabawy, a z octu to już w ogóle nie moja bajka. W Portugalii niemal codziennie jadłam rybę. Zakochałam się. Lokalny specjał – dorsz atlantycki suszony na słońcu został moim daniem numer 1. Jadłam tam też swoją pierwszą ośmiornicę. Chciałam spróbować też kraba, ale cena jednak była dość zaporowa. Zobaczyłam też, że można dostać wino do obiadu i nie jest to lampka sików typu Carlo Rossi w cenie dwóch butelek dobrego wina. Po prostu dostajesz lokalne wino w cenie jak ze sklepu i to od razu cała butelkę i karafkę wody do tego. Wędliny bardzo wyraziste, szynki, słodkie pieczywo, francesinha, pieczone ziemniaki sprzedawane jako przekąska czy świeżo pieczone kasztany ze stoiska w mieście.

Później były Węgry, Azory, Ukraina, Słowacja, Zelandia, Francja, Niemcy. Ale myślę, że ta pierwsza Portugalia to są właśnie te pamiętne wakacje. Właściwy człowiek, pierwsza kąpiel w oceanie, niezależność finansowa, można powiedzieć – oficjalnie pożegnana bieda. Wyznaczyliśmy limit pieniędzy na te wakacje – odkładaliśmy je cały rok – i na wakacjach nie liczyliśmy niczego. Zmieściliśmy się w budżecie, a poza krabem, nie odmówiliśmy sobie żadnych doświadczeń.

A jakie są wasze niezapomniane wakacje?

5 sierpnia 2023 , Komentarze (7)

Moja praca nierzadko wymaga ode mnie skupienia, interakcji ze współpracownikiem czy szefową. Czasem jednak pełna jest odmóżdżających czynności, które wymagają jedynie zautomatyzowanych ruchów. Łapki chodzą, a głowa się nudzi. Kiedy zaś nie wiem o czym myśleć i zdążę już przelecieć w głąb siebie i z powrotem trzykrotnie – zaczynam myśleć o jedzeniu. Wymyślam, co bym chciała zjeść i jak się do tego dobrać. Wymyślam długie listy zakupów, które potem mój mąż spełnia, a ja utykam z cała masą jedzenia, którego przejedzenie może zająć mi tydzień. Wolę więc mieć słuchawki na uszach.

Ostatnio wróciłam do słuchania audiobooków. Po dwukrotnym odsłuchaniu Pieśni Hyperiona i całości Ekspansji, postawiłam na nieznany mi tytuł. Bartosz Szczygielski napisał trylogię o Gabrielu Bysiu.

Pruszków spokojnie żyje w cieniu niedalekiej Warszawy. Mało kto pamięta o mafii pruszkowskiej, która rządziła miastem w latach dziewięćdziesiątych. Byli mafiosi albo odsiadują wyroki, albo zakamuflowali się i zeszli do podziemia…
Kiedy w mieszkaniu na luksusowym osiedlu dwóch tragarzy znajduje zmasakrowaną kobietę, wszyscy są zszokowani. Sprawa trafia do komisarza Gabriela Bysia z Komendy Stołecznej. Byś musi ją szybko rozwiązać – po ostatniej wpadce to jego zawodowe „być albo nie być”. Tymczasem ma tylko niezidentyfikowane okaleczone zwłoki z wyłupionymi oczami.
Niebawem okazuje się jednak, że to morderstwo jest wierzchołkiem góry lodowej, a wszystkie tropy prowadzą do pewnego niebezpiecznego człowieka. Czy Byś wypowie otwartą wojnę mężczyźnie, który rządzi podziemnym Pruszkowem?
Bartosz Szczygielski w swoim gorzkim i przewrotnym debiucie stworzył postać bezkompromisowego komisarza, jakiego jeszcze nie znacie, a poznać powinniście!

https://lubimyczytac.pl

Podoba mi się nie tylko akcja – choć mafia jest tematem, jaki średnio lubię – ale także fajnie przeplatające się wątki Gabriela i Kaśki. W drugim tomie zdziwiło mnie, że Kaśka nadal występuje w fabule oraz to, że jej wątek nie łączy się tym razem z Gabrielem – a przynajmniej nie bezpośrednio. Akcja fajnie się przeplata ze sobą, bohaterowie pojawiają się w obu wątkach w innym świetle, a do tego część dotycząca Kaśki napisana jest z pewną wrażliwością, o którą z reguły ciężko w książkach. Nierzadko męski autor pisze o kobietach w bardzo bezrefleksyjny sposób, nierzadko seksistowski i czasem niesmaczny. W tych książkach tego kiczu nie ma. Mam wrażenie, jakby partie Kaśki pisała kobieta, bo wewnętrzne monologi, uczucia czy odczucia fizyczne Kaśki są naprawdę oparte jakby na tym co ja, jako kobieta, czuję. Rzeczy, których nie mówimy na głos, a które rozumiemy u innych kobiet bez słowa. Autor albo przegadał wiele nocy z bliskimi mu kobietami, albo otrzymał pomoc w tych rozdziałach. Jest też dość delikatny w kwestiach seksualności bohaterki. Wcześniej spotykałam się z albo uprzedmiotowieniem tej sfery albo z wyuzdaniem bohaterki, będącej bardziej fantazją mężczyzny o odczuciach kobiety. Tutaj nie ma się tego wrażenia.

Z podcastów, które ostatnio lubię słuchać, polecam Burried Bones, Europeans, Tossed Popcorn.

Pierwszy jest podcastem true crime prowadzonym przez dziennikarkę i autorkę książek dotyczących zbrodni z przeszłości oraz emerytowanego śledczego, który rozwiązywał z sukcesami nierozwiązane od dziesięcioleci sprawy morderstw, m.in. Golden State Killer. Ona czyta kolejno fakty, jakie są znane z danej zbrodni, a on mówi co dziś zrobiono by w sprawie, jakie techniki i technologie są dostępne, jakie wnioski można wyciągnąć i jakie mogą być przypuszczalne rozwiązania spraw. Słucham tego podcastu naprawdę z zaciekawieniem, bo Kate stopniuje napięcie dodając coraz to nowsze fakty, plot twisty oraz teorie, które w tamtym czasie krążyły. Paul zaś analizuje je i porównuje do innych znanych spraw, w których wykorzystano analogiczne rozwiązania.

Europeans to podcast o Europie dla młodych ludzi. Cotygodniowe podsumowanie, co się wydarzyło w Unii Europejskiej, w jakich krajach jakie zmiany nastąpiły, jaka jest perspektywa konkretnych osób z różnych zakątków EU.

Ostatni zaś to podcast dość zabawny, ale też i dość obrazoburczy. Dwie 20-latki oglądają 100 najlepszych amerykańskich filmów wszechczasów. Niektóre filmy są bezsensowne i nudne – jak na przykład ich zdaniem Pulp Fiction, zaś inne bardzo im się podobają – jak choćby Do the right thing. Mają one zupełnie inne wejrzenie na świat niż krytycy z recencji, które czytam. Przede wszystkim mają punkt widzenia kobiet, osób o poglądach lewicowych, wspierających zarówno mniejszości etniczne jak i LGBT+. Zwracają uwagę na role kobiet w filmach, częste eksponowanie kobiecej nagości bez znaczenia dla fabuły, obecność w fabule kobiet, które najczęściej są tłem dla mężczyzny, głównego bohatera, a ten nierzadko okłada je po twarzy, wymusza pocałunki lub nazywa głupiutką. Omawiają problematyczne wątki twórców takich jak Polański czy Allen. Nie przepadają za stylem Kubriecka, nie widzą powodu do zachwytu nad kinem Tarantino – podczas gdy mężczyźni często gloryfikują obu. Ostatnio nawet zrobiły ciekawy odcinek specjalny o Barbie.

A czego wy słuchacie w pracy, jeśli praca wam na to pozwala?

4 sierpnia 2023 , Komentarze (3)

W zasadzie ten post nie będzie jakoś długi. Chodzi o wszystkie tradycje chrześcijańskie. Postanowiliśmy z mężem przestać wyprawiać święta – wszystkie – i jedynie zachowaliśmy potrawy. Bo jeść można wszystko i zawsze, ale ciepłe pierogi najlepiej smakują w zimowy wieczór, a szybki i jajka na wiosnę. Do kościoła nie chodzimy, nie poszczę już w piątki, przestałam pościć w wigilię. Jako dziecko przestałam chodzić na majowe i adwent.

Świeckich tradycji w domu nie mieliśmy. Rodzice byli za dużo i za często w pracy, by mieć czas na robienie rodzinnych rytuałów. Nie było wspólnych obiadów, nie było kawy i ciasta w niedzielę, nie było wieczorków z grami planszowymi. Był czas przed pracą, w pracy i po pracy. Dla nas był to czas przed szkołą, po szkole, w szkole i weekend, kiedy nas goniono byśmy lekcje odrabiali.

A jak to jest u was? Są jakieś tradycje rodzinne, które porzuciliście?

3 sierpnia 2023 , Komentarze (6)

W niedzielę pogoda nie zapowiadała się najlepiej. Mijają dwa tygodnie odkąd zaczęło padać w mojej okolicy i kolejne dwa tygodnie będzie nadal padać. Po suszy nie ma śladu – wszystko odżyło i jest na powrót pięknie i zielono.

Czwarty tydzień Motywatora nie wyszedł. Zrobiłam pierwszy trening z trzech, ale odpuściłam sobie kolejne. Chciałam najpierw, aby ręka doszła do siebie. Wzięłam wolne w czwartek i pojechałam do lekarza. Ten powiedział mi, że ręka jest przeciążona i że mam ją oszczędzać, aby ból przeszedł. Że jeśli będę ponownie dźwigać, to ból wróci. No i zajebiście. Więc postanowiłam oszczędzić rękę i wystarczył ten czwartek w domu, aby w piątek rano nie bolała mnie ręka. Jednak po piątkowej i sobotniej pracy, ból wrócił.

W niedzielę już mnie nosiło. Chciałam coś porobić. Czymś się zająć. Postanowiłam pojechać z aparatem polować na zimorodki. Kolega mi podpowiedział, gdzie je widuje. Wzięłam więc rower, krzesełko składane, trochę owoców w plecak i aparat. Po drodze zmagałam się z dość silnym wiatrem, gdzie czasem jechałam pod skosem, bo mnie próbował on przewrócić. Wiem, że moim poprzednim rowerem nie dałabym rady ujechać. Nawet elektrykiem momentami podmuchy wiatru zatrzymywały mnie w miejscu. Spociłam się okrutnie tym siłowaniem. Na miejscu za to było fajnie – wiatr nikł gdzieś w konarach drzew, słońca nie było za dużo i tylko raz padało. Na szczęście wzięłam przeciwdeszczowa kurtkę to schowałam aparat na czas deszczu pod materiał.

Nie mam jakiś super ostrych zdjęć – ani aparat nie jest jakiś super, ani ptaki cierpliwe do pozowania. Każdorazowo miałam kilka sekund na wyszukanie kadru i ustawienie aparatu. W efekcie mam dwa prawie ostre zdjęcia. Jestem zadowolona z wyjścia z domu.

2 sierpnia 2023 , Komentarze (1)

Dziś dam tylko link. Dużo treści ciężko się kopiuje.

https://kolekcjonermarzen.word...

1 sierpnia 2023 , Komentarze (6)

Zachody słońca? Kolacje przy świecach? A może długie, nocne rozmowy?


Urzekło mnie w moim Ukochanym właśnie jego romantyczne usposobienie. A co to dla mnie oznacza?

Nie mam dużego doświadczenia w randkowaniu, bo z czasem okazało się, że wiele razy nie rozpoznałam, że byłam na randce. Od zawsze byłam w związku i od zawsze miałam kumpli. Teraz nazywają to friendzonem, ale ja nigdy na to tak nie patrzyłam. Wszyscy wiedzieli, że mam chłopaka, a ja spotykałam się ze znajomymi czasami w towarzystwie mojego chłopaka, a czasami bez niego. Na przykład, gdy chodziło o znajomych ze szkoły, bo chodziliśmy do szkół w różnych miastach z moim wtedy facetem. Teraz, z perspektywy czasu widzę, jaka ślepa na umizgi kolegów byłam. Jeden zabrał mnie nawet na kolację, inny do maka lub innego hipermarketowego fast foodu. Pamiętam jak mówiłam o swoim wtedy już narzeczonym a Darek, bo tak miał na imię, gniótł pusty kubek po napoju. Wydawało mi się wtedy to dziwne, zwłaszcza, że ja nigdy nie ukrywałam, że jestem z kimś i był on częścią wielu moich relacji z ludźmi. Razem odwiedzaliśmy znajomych, mieliśmy wszyscy wspólnych znajomych z moim ex. No i ten pokaz złości na kubeczku papierowym to już w ogóle było niefajne i nie zachęcające do bliskości z Darkiem. Nie wiem czemu w ogóle moi kumple próbowali czegokolwiek w takiej sytuacji. Tak czy inaczej mój ex nie bywał romantyczny. Był wręcz nieznośnie czasami pragmatyczny i brakowało mu spontaniczności, choć do dziś mi się cieplutko na sercu robi, jak pomyślę, jak fajnie i szczerze się on uśmiechał.

Mojego męża poznałam na 3 roku studiów, a zaczęliśmy się spotykać na 5. Kilka tygodni po pierwszej randce były walentynki. Tak oficjalnie to my wtedy nie chodziliśmy. Wychodziłam ledwie z rozstania z narzeczonym i nasze spotkania były raczej mało wiążące. Ukochany przyszedł do mnie na stancję i zrobił mi fajną niespodziankę, przynosząc mi ciekawe słodycze, które on uwielbiał jako dziecko. Jego status finansowy w latach 90-tych znacznie różnił się od mojego i kiedy ja zachwycałam się lizakiem Hitem za 10 000 zł, on jadł niemieckie słodycze. Przyniósł więc mi wtedy Kinder Bonbons, Lindta i jakieś inne rodzaje. Karmił mnie mini i opowiadał co te smaki dla niego znaczą. Później okazało się, że miał jeszcze w plecaku przemyconą różę dla mnie. Wyciął z butelki plastikowej specjalnie pojemnik, aby przynieść ją do mnie bez uszkodzeń i bez mojej wiedzy. Więc kiedy już wieczór dobiegał końca i myślałam, że czas się pożegnać, on miał dla mnie właśnie tą niespodziankę. Zakochałam się z jego inwencji i staraniach.

Później było równie romantycznie. Robił własnoręcznie dla mnie różne drobne rzeczy, laurki, prezenciki. Wkładał w to wiele starań plastycznych i czasu, choć jak sam mówi – nie umie ani rysować ani nic związanego z plastyką. Mam cała skrzynię takich skarbów z początku naszego związku. Czasem dostawałam prezenty kupne, ale zawsze z osobistym dotknięciem, jak na przykład puzzle ze zdjęciem z naszych pierwszych wakacji. A gdy biegałam dużo to kupił mi kilka bluzek do biegania. Wszystko, czym mnie rozpieszcza, zawsze ma osobisty wydźwięk i pasuje do tego, czym aktualnie się param. Ostatnio dostałam nawet bluzeczkę do jogi i ćwiczeń w domu.

Dziś częściej Ukochany stara się dla mnie po prostu gotując. Osiągnęliśmy taką stabilizację finansową, że niewiele rzeczy mi brakuje, więc zawsze można mnie trochę podkarmić. Natomiast zdarza mu się od czasu do czasu kupić mi coś, co naprawdę świadczy o tym, że zna mnie na wylot. Pierwsze kaki w sezonie, cienkopisy kolorowe, kwiatek w doniczce….

Zatem dla mnie romantyczne mogą być nasze wieczory z winem podczas wakacji na Azorach, gdy patrzeliśmy jak słońce zachodzi nad oceanem i wulkanicznymi wyspami archipelagu. 100 świeczek w salonie, które zapalamy, gdy siedzimy sobie wieczorem z winkiem i rozmawiamy do późna. Ale nic nie równa się ze zwykłym dniem, kiedy ktoś komu na tobie zależy zrobi ci niespodziankę montując własnoręcznie pokrowiec na kwiatka, którego trzyma kilka godzin w plecaku, by dać ci we właściwym momencie.

Zakochałam się w nim wtedy i kocham go do dziś.

31 lipca 2023 , Komentarze (3)

W 3 tygodniu Motywatora zrobiłam 4 treningi na macie i 3 razy wyszłam pobiegać. Treningi obejmowały ćwiczenia na cale ciało, było dużo podporów przodem i desek. Mój nadgarstek zaczął boleć coraz bardziej. O dziwo nie był to taki ból jak zwykle mam przy tego typu ćwiczeniach, ale rozciągający się wzdłuż przedramienia ból ścięgna czy mięśnia. W dodatku podczas dotyku samej kości w stawie, boli tak, jakbym miała ją pękniętą. To był ciężki tydzień do zrobienia, ale udało się.

Patrząc na to z perspektywy tygodnia czwartego – to chyba była głupota. Niektóre ćwiczenia wykonywałam na blokach do jogi, aby inaczej układać ręce, ale mimo to czułam ból. Niestety u Marty bloki na brzuch i na plecy zawsze opierają się na rękach.

Obecnie jestem w tygodniu czwartym i chyba go wykonam za kilka dni od początku. Trzymam się z jedzeniem, ale ćwiczenia i bieganie mi nie wchodzą. Okazało się, że przyszedł okres, taki z tych bolesnych. W sumie to by tłumaczyło, czemu zamówiłam dzień wcześniej pizzę – jakoś naszedł mnie impuls w pracy i zamówiłam pizzę na wieczór. Zjadłam też w weekend wszystkie wybiegane słodycze. Nie było tego wiele, ale z reguły bardziej je markuje. Ogólnie chyba mnie już tak nie ciągnie na słodycze.

Biegi dwa wykonałam w terenie, trzeci na macie. Pogoda była pod psem i naprawdę nie chciałam wychodzić na wiatr i deszcz. Nie mam nic przeciwko deszczowi takiemu jak na początku tygodnia. Było ciepło, nie wiało za bardzo. Daszek chronił okulary przed zmoknięciem. Jednak kiedy zacinało deszczem niemal poziomo – jak to lubi w Holandii Północnej – to psa z kulawą nogą by się nie wyrzuciło na dwór. Nawet kicia więcej śpi w domu ostatnio – choć podczas kapuśniaczku potrafi spać na skrzyni w ogrodzie.

Jestem zadowolona z tego tygodnia. Waga nie spada, ale cieszę się, że przestała rosnąć.

30 lipca 2023 , Komentarze (1)

W ostatnim czasie pilnuję porcji i co jem. Czasem jednak zdarza mi się jeść nadal dla przyjemności jedzenia, bo zwyczajnie kocham jeść. Taka okazja zdarzyła się w minioną sobotę, kiedy mąż zabrał mnie na randkę z okazji moich imienin. Byliśmy w kinie, a później na kolacji. Obejrzeliśmy oczywiście nowy film Toma Cruise. Obiecałam sobie, że po tym, jak uratował kina po pandemii, będę chodzić i wydawać pieniądze na wszystkie jego kolejne filmy. Zasłużył. Zgadza się ze mną wiele osób rozkochanych w kinie, w tym między innymi sam Steven Spelberg.

Mąż wybrał dla mnie restaurację serwującą kuchnię azjatycką. tego dnia wybraliśmy dania indyjskie. Zawsze chciałam iść do takiej restauracji i spróbować prawdziwej indyjskiej kuchni. Wiem, ze w UK jest pełno miejsc, gdzie można zjeść curry, ale jest to brytyjska wersja curry. Holendrzy także dodają przyprawę curry i nazywają kurczaka curry, ale prawdziwe kury to nie jest ta przyprawa, ale całe podanie. Obsługiwała nas maleńka kobieta pochodzenia azjatyckiego, której za bardzo nie mogłam zrozumieć. Jednak co stary Holender to stary Holender. Jakoś się dogadaliśmy [postanowiliśmy nie przechodzić na angielski] i zamówiłam sobie piwo – indyjski lager. W mojej ocenie to piwo było naprawdę smaczne. Niestety nie dogadaliśmy się, że chcę drugie i go nigdy nie dostałam. Mąż był Bobem, czyli trzeźwym kierowcą.

Wybaczcie tło na zdjęciu piwa, ale mąż nie życzył sobie ujawniania wizerunku. Jako czekadełko dostaliśmy chrupki chleb typu podpłomyk i trzy sosy. Jeden

, drugi słodki i trzeci ostry na pół piwa popijania.

Mąż zamówił na przystawkę kalafior smażony w panierce, a ja samosę. Były to pierożki z nadzieniem warzywnym. Oboje do tego dostaliśmy bardzo ostry sos. Pierożki mi nie smakowały, były bardzo mączyste i nasiąknięte tłuszczem.

Na główne wzięłam Kashmiri, czyli sos curry z mango na słodko i jagnięcinę, a mąż kurczaka w ostrym sosie curry. Do tego dostaliśmy ryż z piórkami marchewki. Dodatkowo mąż zamówił chlebek przypominający mniej drożdżowy spód do pizzy. Wszystko było pyszne, choć męża sos był dla mnie za ostry. Sosy w ogóle dostaliśmy w naczyniach przypominających talerze do zupy, więc było tego naprawdę sporo. Nie dojedliśmy. Oczy chciały, ale nie dało rady. Chętnie wrócę do tej restauracji.

W niedzielę zaś mąż przyrządził inne orientalne danie. Własnej inwencji, ale były warzywa z woka oraz tofu i krewetki. Wszystko pyszne. Udało mi się zjeść tylko pół porcji, drugie pół zjadłam na kolację.

Zachciało mi się też lodów, więc zjadłam bezlaktozowe lody, które mąz mi kupił. O wiele mniej kalorii niż zwykłe lody, a smak taki… hm… jak jogurt sojowy, więc brakowało tego pysznego smaku śmietanki, ale kakao nadal dawało +10 do smaku. Chętnie wciągnę jeszcze kiedyś takie lody.

Ukochany kupił mi też empenadas. Zakochałam się w tym daniu. Jeśli kiedyś wyląduję w ameryce łacińskiej, będę jeść empenadas codziennie.

Kupił też gotowe torellimi z pomidorami i serem. Wiem, że gotowce są niezdrowe, ale w pierwszej kolejności skupiam się na ilości kalorii.

Obecnie poszczę z rana, więc moim pierwszym posiłkiem w dzień roboczy jest właśnie domowa tortilla. Obecnie miksujemy trochę placki z buraków, marchwi i naturalne. Najsmaczniejsze są te z buraków moim zdaniem. Choć wszystkie poza pełnoziarnistą są pyszne. Pełnoziarnista pęka przy zawijaniu i nie robią jej w dość dużym rozmiarze, by zmieścić dwa jajka, sałatę, paprykę i awokado.

Psycholog polecił mi zrobienie czegoś z rękami by nie podjadać. Annet więc uczyła mnie jak szydełkować. Przerobiłyśmy kilka rodzajów oczek i zaczęłam w domu próbować dalej. Myślę, ze jak nie zaczynam nagle robić +1 i -1 oczek to idzie mi nawet nieźle. Gorzej jak po kilku rządkach liczę oczka i trzeba pruć. Będę tak dalej próbować aż wyjdzie mi jakiś szalik czy coś. Potem pomyślę, co można by zrobić dalej.

Ukochany kupił też mi końcówki do węża, więc zamontuję sobie wąż do podlewania z przodu domu. Nie będę musiała biegać z konewką

Od kilku tygodni strasznie lecą mi włosy. Albo Mirena daję się we znaki, albo zmiana stylu zycia na zdrowszy i przemęczony. Zamówiłam odżywkę do rzęs i z tej samej firmy szampon. Póki co, po tygodniu stosowania, nie ma zmian. Zobaczymy dalej. Boje się, że nie będzie na czym dreadów robić, jak tak dalej pójdzie. Po każdym prysznicy mam garść włosów wyczesanych. A ja nawet nie szarpię, jak to zwykle szarpią mnie fryzjerki.

Zmalowałam też kolejny bohomaz.


© Fitatu 2005-24. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.