No to znów dobiłam do 76 kg. To już 20 kilogramów, które chcę zrzucić z początkowych kilku, które chciałam zrzucić zakładając konto dekadę temu.
Jem emocjonalnie, jem z nudów, jem by regulować emocje. Myślę, że jak to opanuję, reszta przyjdzie sama. Uprawiam sport, lubię być na świeżym powietrzu. Lubię jeść warzywa, nabiał i białe pieczywo. Moim problemem jest przede wszystkim ilość, a nie to, co jem.
Wczoraj spotkałam się z przyjaciółka. Zdążyłam powiedzieć, że nie było najgorzej. Po powrocie do teściów dyskusja zeszła na urlop i usłyszałam, że coś z moimi rodzicami jest nie tak, że nie brali urlopu w wakacje, aby zabierać mnie i brata na wyjazdy wakacyjne. Próbowałam tłumaczyć, że nie było kasy i nigdy nie byłam na koloniach, obozach czy innych wakacjach. To znów zaczął swoje wywody, że moi rodzice są nie tacy, bo bo on dzieci nad morze zabierał. Wkurzyłam się i powiedziałam, że najwidoczniej jestem już z takiej patologicznej rodziny, bo nie było kasy na takie zbytki i w ogóle że mną też jest coś nie tak.
Wieczorem poszłam się pożegnać, bo wyjazd dziś, a on będzie w pracy. Nie pożegnał się. Poszłam spać.
Zaraz wstaję, zrzucam rzeczy do auta i jedziemy. Mieliśmy jechać na pusto, ale kupiłam się. Wczoraj wydałam pieniądze spod choinki na ubrania i książki.
Od czwartku jesteśmy w Polsce. Zrobiliśmy objazd po jednej części rodziny, pozostałych spotkamy na imprezach i jeszcze musimy pojechać.
Udało się spotkać z przyjaciółka. Kupiła mi kilka książek, w tym kuchnie Słowian oraz legendy słowiańskie. Sama zaś poszłam jeszcze dwa razy do empiku i kupowałam dalej. Ponioslo mnie
Kupiłam też kilka drobnostek dla dziadków męża i jego mamy. Znalazłam piękny szal. Dopiero na kasie zwróciłam uwagę, że był opisany jako kaszmir i kosztował 500zl. No ale słowo się rzekło. Dziś teściowa poszła już w nim do kościoła. Jest piękny. Lekki, miękki, bardzo luźno przędzony. Babcia dostanie ponczo, bo w zasadzie siedzi w domu przy kaflaku i ogląda tv trwam. Jak piec wygaśnie to choć nie zmarznie dziadek dostał nowy szał do marynarki, bo jest bardzo elegancki.
Dla mojej mamy mam kupione w Polsce zestawy welwn na swetry. Wciąż się skarży, że w jej okolicy nie ma już pasmanterii ani wysokogatunkowych welwn czy nici do haftu, więc trzy takie zestawy powinny dać jej zajęcie.
Tata zaś dostanie model do składania. 650 części plus zestaw pędzelków i farbek. Jest to bardziej prezent na urodziny. I emeryturę.
Poszłam jeszcze wczoraj trochę się przejść po śniegu i na zakupy. Dokupiłam sobie trochę ubrań. Pieniądze idą jak woda. Ale mam kilka koszul okolicznościowych i będzie na komunię. Biała koszula i dżinsy. Do tego sweterek. Będzie jak znalazł. Tylko dziś y muszę poszukać, bo przypadkiem spakowałam teraz dżinsy z roboty z cerowanymi dziurami... Na szczęście ludzie teraz noszą dżinsy z dziurami to moje szmaty podarte nie robią takiego nieestetycznego wrażenia jak pewnie jeszcze 15 lat temu.
Jestem chora. Jutro jadę na święta do rodziny. Nie będzie mnie w kraju do przyszłego czwartku lub piątku.
Był za to dziś tenis. Mini turniej. Sądziłam, że się nie odbędzie, bo cały dzień padało, ale jednak zagraliśmy z mężem półtora godzinny mecz. Mąż i Fiene wygrali ze mną i Iris. Bardzo dobrze się bawiłam. Dziewczyny grają od 6 roku życia. My od 37 mego.
Po dwóch miesiącach od ostatnich pomiarach na siłowni, miałam zrobiony pomiar ciała. I nie jest dobrze.
Odwiedziłam siłownię 18 razy od początku listopada, kiedy mój karnet wszedł w życie, z czego 12 razy w listopadzie. Gdy się ważyłam pierwszy raz, waga pokazała 78 kg. Wczoraj zaś 76 kg, więc niby lepiej. Ale niestety nie. Kompozycja ciała idzie w kierunku większego otłuszczenia.
Zapewne ma to większy związek z tym, co jem niż tym ile trenuję. Dobrze byłoby wprowadzić więcej cardio, a tym samym większy deficyt kaloryczny. Myślałam jakiś czas temu nad postami przerywanymi. Chyba tak zrobię. Sama z rana nie czułam się głodna i jadłam banana bardziej, aby mieć z czym połknąć żurawinę i wit. D. Potem w pracy jak czułam ssanie, to było to raczej przyjemnym uczuciem niż wilczym głodem.
Jalal, który zrobił mi pomiary na siłowni, ustawił mi też eGym na trening bodyshape. Ćwiczenia stały się o wiele lżejsze, za to ilość powtórzeń się zmieniła. Pierwszą rundkę więc zrobiłam w niepełnym wymiarze, bo musiałam zrobić ponownie pomiar siły [chyba na żadnej maszynie nie dałam rady tyle wycisnąć, co wcześniej] i trochę uciekł mi czas, który mogłam przeznaczyć na daną maszynę. Drugi set poszedł już lepiej, ale przez zwiększoną ilość powtórzeń, zwiększył mi się też czas wykonywania ćwiczeń. eGym działa w trybie 2 minut na maszynę. 50 sek ma się na zalogowanie się i zajęcie pozycji oraz wejście maszyny z pozycję startową, a kolejne 60 sekund się trenuje. niestety teraz weszłam chyba ja 70 lub 75 sek treningu, więc czas na zdezynfekowanie poprzedniej maszyny i przejście na kolejną, zalogowanie się i ustawienie maszyny z pozycji zero na startową zajmuje mi za wiele czasu. Przez to tylko na kilku maszynach byłam w stanie zrobić pełne 30 powtórzeń.
Na uda [leg extentions i leg press] nie jestem w stanie wykonać 30 powtórzeń w ogóle. Zwłaszcza leg press jest dla mnie ciężki. Uda mnie pieką, bolą, nie daję rady. Pomijam powtórzenie i próbuję dalej, ale wytrzymuję jeszcze mniej niż wcześniej. Musiałam zmniejszyć ciężar, ale nadal było zbyt trudno.
Wróciłam do domu tylko by obejrzeć z mężem w łóżku odcinek 1670 na Netflix.
Dziś z rana dieta. A raczej jej brak. Mąż zrobił i przyniósł mi do łóżka naleśniki. Nie mam zamiaru dziś łóżka opuszczać - jestem lekko przeziębiona i wolę to zdusić w zarodku niż chora jechać do Polski. Spotkam się tam - jak się uda wszystko zgrać - z kuzynką w ciąży i 90-kilkuletnimi dziadkami moimi i męża. Lepiej nic nie roznosić.
Chciałabym nauczyć się języka migowego. Mieszkając w Polsce myślałam, że jest jeden uniwersalny język migowy. Okazuje się, że każdy kraj ma swój specyficzny język migowy. Myślę, że najbardziej przydatny mógłby być język migowy holenderski – gebare taal. Jednak najpowszechniejszym jest prawdopodobnie ASL – america sign language. Według strony holenderskiego języka migowego jest 6 tysięcy języków na świecie i 140 języków migowych.
Chodzi mi też po głowie, aby zrobić tutaj jakiś dyplom i zmienić pracę. Patrzyłam w zakresie „natura i zdrowie” mogę zrobić w 2,5 roku VWO i z tym dyplomem iść tutaj na studia. Nie wiem, czy dobrze rozumiem tutejszy system szkolnictwa, więc muszę w piątek poruszyć ten temat z Kayem – moim prowadzącym z poradni zdrowia psychicznego. Chodzi o to, że są duże braki w wielu sektorach w Holandii i na przykład na stanowisko kontrolera żywności i napojów potrzeba obecnie 117 ludzi na każdego jednego kandydata, który zostaje przyjęty. Żeby jednak zostać takim kontrolerem to trzeba robić w oficjalnej szkole 6 lat VWO i chyba 3 lata WO. Ale mogę się mylić. Zaś szkoły online oferują VWO już od 2,5 roku z egzaminem państwowym w DUO – tam gdzie zdawałam swoje egzaminy. Jednak czy jest sens cofać się w rozwoju do studium, jeśli mam studia skończone? Nie wiem. Mam w tym momencie luźną kasę, która mogę mądrze, lub głupio wydać. No bo chyba nie wspominałam – firma rozdała premie roczne i dostaliśmy z mężem po 6,6 tys euro brutto – niecałe 4 tys euro na rękę na osobę. Chciałabym zmienić pracę i te pieniądze mogą być dobrą dźwignią…
Wyszlam już kilka razy w tym miesiącu na siłownię. Za tydzień jadę do Polski to będzie przerwa, ale póki co chodzę średnio co dwa dni. Ostatnio maszyny zrobiły mi test siły, więc mam dopasowane obciążenia do swoich możliwości. Praktycznie w większości ćwiczeń mam postęp, a w push press ach mam regres. Nie wiem, czy to był gorszy dzień czy co?
Dziś też planuje iść na siłownię.
Ostatnio odkryłam, że maszyny cardio Mają opcje podazania szlakami turystycznym na całym świecie. Pierwszego dnia więc wybrałam program że szlakami w Maine, USA i niagara falls w Kanadzie. Kolejny trening szlam przy i po lodowcach w argentynskich Andach. Wydłużyłam więc cardio z 8 min rozgrzewki do 30 min oglądania widoczków.
Jest to dość trudne pytanie. Nie napędza mnie szczególnie nic konkretnego. Żyję, bo jeszcze nie umarłam. A co sprawia, że jakoś jeszcze żyję? W zasadzie nic. Nie mam celu w życiu. Nie mam miejsc, które bym chciała koniecznie zobaczyć przed śmiercią. Są takie, które chcę zobaczyć, ale by na tym opierać mój cel w życiu? Muaaah. Nie.
Mam tych kilka rzeczy, które lubię robić i to tyle. W zakładce Fotografuję napisałam parę słów i dodałam nowe zdjęcia. Poza tym cudów nie ma. Staram się znaleźć ekscytację w małych rzeczach i jak zdarzają się one codziennie i codziennie coś malutkiego daje mi powód, by żyć, to czemu nie?
A wy macie jakieś konkretne rzeczy, które was napędzają?
Listopad minął chyba szybciej niż październik. Po marszach w górach Hiszpanii zostały mi marsze w płaskiej Holandii. łącznie przeszłam 43 km i niewiele biegałam. Takim fajnym celem jest 100 km biegania w miesiąc, a wychodzi koło 20…
Było więcej roweru, ale nadal spaliłam mniej kalorii niż wcześniej.
Zaczęłam chodzić na siłownię, ale tam spalam mało kalorii, bo robię treningi siłowe. Spałam mniej, za to częściej śniłam. Wydaje mi się, że jest to efekt, że przez dwa tygodnie nie miałam dreadów. Kiedy mam założony czepek do spania w dreadach to nie mogę położyć się na plecach, a najczęściej na plecach śnię. Także wtedy budzę się więcej w ciągu nocy. mam wrażenie, że cały listopad chodziłam niewyspana. Obecnie jest jeszcze gorzej.
Podsumowanie garmina mówi mi, że regeneracja przebiega nieprawidłowo, źle i za krótko śpię oraz moje serce pracuje niemiarowo, bo mam za dużo stresu. Martwi mnie zbliżający się wyjazd do Polski. Wszystko wygląda bardzo źle. Nie odpocznę. Nawkurwiam się. Matka znów zrobi mi emocjonalny rollercoaster i guilt trip. oglądanie teściowej w jej szybko pogarszającym się zdrowiu też nie pomoże. Teść to buc, który wszystkim drenuje siły emocjonalne wieczną krytyką. Nie wiem, czy znajdę czas, aby odwiedzić babcię…. Wrócę do Holandii i wtedy trochę odpocznę. Za 3 tygodnie trochę odpocznę…
Obecna waga jest wyższa niż gdy zaczynałam chodzić na siłownię. I nie są to mięśnie, bo ich procent się nie zmienił. Tłuszcz nie spada, waga przestała spadać i wzrosła. Jestem niezadowolona.
Spacery są ostatnio bardziej mroczne niż wcześniej, bo do tego wiecznie pada…
Plan na grudzień przewiduje więcej chill outu z moim kotem, tydzień w Polsce, wyjście do znajomych na sylwestra [choć to jest bardzo luźny plan] i byczenie się kilka dni w domu przed nowym rokiem.
Pod koniec listopada spotkaliśmy się z fotoclubem w muzeum regionu zwanego Zijpe. Moja wieś leży na granicy Zijpe i była kiedyś ważnym węzłem transportowym. Wycieczka była zorganizowana w ramach kontrybucji rocznej i prócz zwiedzanie i poczęstunku, czekała na nas także czasowa wystawa fotografii Zijpe. Były zabytkowe aparaty jak i prawdziwe odbitki zdjęć słynnych osób – w tym królowej Wilhelminy oraz Abrahama Lincolna.
Muzeum znajduje się we wsi niedaleko mojej, więc poszłam pieszo z kijami. Było zimno, ale sucho, a droga zajęła mi nieco ponad godzinę. Po drodze zatrzymałam się kilkukrotnie, by zrobić zdjęcia. Telefon ustawiam na kijach dla stabilizacji i ustawiam długi czas otwarcia przesłony. Dzięki temu efekt jest bardzo zbliżony do tego, co widzi ludzkie oko. Nadal nie jest na zdjęciach tak magicznie, jak na żywo, ale jakąś cząstkę atmosfery chyba udało się uchwycić.
Najpierw czekała na nas kawa i ciasto oraz krótka przedmowa od kustoszy, a później podzieliliśmy się na grupy i chodziliśmy po muzeum z przewodnikiem. Mnie i moich kolegów i koleżanki oprowadzał bardzo miły pan imieniem Gonno. Jak wspomniałam już, widzieliśmy zdjęcia i aparaty, ale także lokalne obrazy, rzeźby oraz zabytkowe narzędzia rolnicze oraz szczątki zwierząt odkryte w ziemi. Eksponatów było mniej niż w Huis van Hilde, ale to muzeum skupia się na trochę innej historii.
Szczególnie podobała mi się sala multimedialna, gdzie była projekcja przedstawiająca losy Zijpe na przestrzeni kilku tysięcy lat. Gonno wyjaśnił mi później, że Morze Północne przez to, że było kiedyś lądem, nie jest wcale głębokie. Na głębokości 25m nadal można znaleźć szkielety zwierząt takich jak bydło czy mamuty, które spacerowały tamtędy przed zlodowaceniem. Podnoszący się poziom wód sprawił, że te łąki zostały zalane. Holendrzy osuszali teren budując system zapór i wypompowując wiatrakami wodę około 900 lat temu. Moja wieś istnieje od około 1200 roku. Leżała nad brzegiem Morza Południowego [które obecnie nie istnieje, bo Holendrzy je zamknęli, osuszyli i obecnie jest słodkowodnym jeziorem IJsselmeer] i znajdowała się tutaj śluza, którą statki z wypraw do Indii Wschodnich [dzisiejsza Indonezja] przywoziły po przeładowaniu na mniejsze jednostki, towary do Amsterdamu. Moja wieś była bramą do Amsterdamu, choć leży jakieś 50km od niego.
Zbudowano najpierw dijki [wały powodziowe/groble] powyżej Omringdijk, który chroni Schagen [wówczas miasto nazywało się Scagen lub Skagen] przed morzem. Omringdijk ma około 200 km i można zrobić sobie nim ciekawą trasę rowerową. biegałam tamtędy, jeździłam rowerem i naprawdę ma ładne odcinki. Zbudowano Slikkerdijk, który idzie przez moją wieś oraz dijk na północy odcinający dopływ wody morskiej. Wykopano kanał Grote Slot, wzdłuż którego biegam i robiłam powyższe zdjęcia. Wg tego, co usłyszeliśmy, do 1920 roku woda w ziemi, na której chciano wypasać krowy była nadal słona i nie można było skarmiać roślinnością zwierząt. Stopniowe jednak przepuszczanie kanałami wód z IJsselmeer spowodowało wypłukanie soli do morza i rozwinięcie się nowej flory naleciałej z kontynentu. W mojej okolicy prawie nie ma drzew. A już na pewno nie ma dużych, starych, zabytkowych drzew. Jest płasko, bo cała okolica była dnem morza. Albo moczarami. Był nawet taki okres w historii, kiedy Holandia [a raczej lokalne ludy] prowadziła wojnę z Cesarstwem Rzymskim i aby zniechęcić Rzymian od podbijania północy – Holendrzy zalali całe połacie ziemi wodą morską. Rzymianie grzęźli w błocie i trzcinie i porzucili dalsze ekspansje. Poniżej Amsterdamu faktycznie są ślady fortyfikacji rzymskich, ale u nas już nie zdążyli osiąść. tak więc Holendrzy od zawsze władali wodą, budowali i niszczyli groble i używali wody jako broni przeciwko wrogowi.
Na starej mapie widać dokładnie w jak równe geometryczne wzory pocięte jest Zijpe. Dzięki tej metodzie budowania kanałów i dijków można było efektywniej osuszać i odzyskiwać z morza kolejne hektary. Miejscowości takie jak moja słynęły z handlu morskiego oraz były osadami, gdzie zamieszkiwali wielorybnicy. Do dziś w herbie mojej wsi jest wieloryb. Slikkerdijk stał się też podstawą wybudowania kolejnych dijków i osuszenia polderu, na którym obecnie znajduje się miasteczko Anna Paulowna. Zdziwiłam się, że Anna Paulowna jest młodszym miastem niż moja wieś. Zawsze to jednak było tak, że miejscowości handlowe rozwijały się w miasta, a wokół nich tworzyły się mniejsze miejscowości. Tutaj było odwrotnie. Wszystko co na północ od mojej wsi, jest młodsze.
Wieczór minął bardzo ciekawie. Dowiedziałam się sporo i rozmawiałam z przewodnikami, czy można by dostać takie oprowadzanie w marcu, ale po angielsku. Gdy przyjedzie moja przyjaciółka to wybierzemy się z nią i moim mężem na zwiedzanie. Może spróbuję zaciągnąć jakiś Polaków, ale jak znam moich współpracowników to muzea widzieli oni ostatni raz na wycieczkach ze szkoły i raczej wtedy bardziej interesowało ich palenie papierosów za autokarem niż sama wycieczka. Ciężko znaleźć tutaj kogoś, kto podziela moje zainteresowania i przejawia jakąś chęć rozwoju i poszerzenia wiedzy. Pod tym względem życie tutaj potrafi być bardzo smutne.
Posty ostatnio pojawiają się rzadziej. Spróbuję to trochę ogarnąć, ale przyznam, że po ponad 200 dniach codziennego pisania i nieprzyjemnym komentarzu od Zu, straciłam poczucie sensu pisania. Myślałam, że tutaj jestem wolna i na własnych zasadach, a jednak spotkałam się z krytyką i brakiem zrozumienia. Dziękuję jeszcze raz Tatulowi za wstawiennictwo. Spróbuję jakoś przejść to rozgoryczenie i zawód osobą Zu i pisać częściej.
Wczoraj wieczorem odwiedziliśmy koleżankę. Pech chciał, że wnuczka jej sąsiadki pomyliła gaz z hamulcem i wjechała nam w stojące przed domem rowery.
Ale po kolei.
Byliśmy umówieni na 17-tądo koleżanki. Jej mama, która odwiedza ją w Holandii zapowiedziała, że będą drinki, więc wzięliśmy rowery. To tyko 15 km, a na dworze było -2 stopnie i miał padać w nocy śnieg. Idealnie. Ważne, że nie zapowiadali deszczu czy sztormu.
Zdążyliśmy już zjeść zupkę i trochę się ogrzać, kiedy usłyszeliśmy rumor, jakby ktoś ze schodów spadał. Wyszłam na korytarz a tam światła samochodu i cień rowerów na szybie drzwi. Po otwarciu rowery wpadły do domu. Dziewczyna wycofała, jej babcia zaś przybiegła zobaczyć, co się stało. Wzięłam telefon i zaczęłam robić zdjęcia, aby mieć ewentualnie dla ubezpieczalni. Oba rowery są ubezpieczone.
Kierującej nic się nie stało. Bardzo się przestraszyła, ja zaś nie pomogłam bo postanowiłam trochę wyeskalować sytuację, aby mieć pole negocjacji w przypadku potwierdzonej szkody. Najgorsze co może być, to jeśli jedna ze stron weźmie na siebie winę, lub stwierdzi, że się nic nie stało, nim ubezpieczalnia się tym zajmie. Tego uczono mnie na kursie. Spisać protokół dla ubezpieczalni, zebrać dane i zrobić to bez orzekania o winie – ubezpieczalnia sama osądzi. Dziewczyna widać nie miała takiego instruktażu, bo pierwsze co powiedziała to „moja głowa była gdzieś indziej pomyliłam gaz z hamulcem”. Powiedziałam więc, że nas czeka jeszcze w nocy powrót do domu i potrzebuję sprawnych rowerów. Baterie i komputer miałam w domu koleżanki, ponieważ mróz mógłby uszkodzić ogniwo. jednak silnik oraz koła, gdyby doszło do uszkodzenia, uniemożliwiły by jazdę. Wówczas musiałabym wezwać pomoc drogową, aby zabrano nas do domu. Na tym etapie wszyscy piliśmy już alkohol. Poza tym warto zrobić to zgodnie z zasadami, bez skrótów, aby mieć dla ubezpieczalni jaśniejszy obraz.
Zamontowaliśmy baterie – okazało się, że osłona baterii w rowerze męża jest pęknięta. Ja musiałam zamontować osłonę przycisków pilota sterującego silnikiem – ponieważ odpadła i wpadła do korytarza. Zrobiliśmy kilka rundek po osiedlu, zmieniając biegi i przyłożenie silnika oraz testowaliśmy oba hamulce. Rowery wydają się sprawne i są tylko podrapane. Zwłaszcza rower męża. Rozluźniła się też mu stopka do stawiania i trzeba ją mocniej dokręcić. Większych uszkodzeń wczoraj nie stwierdziliśmy.
Zrobiłam zdjęcia dokumentów kierującej samochód oraz dogadaliśmy się, że rano napiszę jak minęła droga do domu i czy wyniknęło coś więcej. Tak też zrobiłam. Osłonę baterii znalazłam w internecie i nie będzie to drogi zakup. Gdy mąż zamówi, wyślemy Tikkie [w Polsce chyba tak działa Blik – nie wiem dokładnie] i będzie po sprawie. Muszę jeszcze w dziennym świetle przyjrzeć się ponownie rowerom, ale raczej nie powinno być dalszych uszkodzeń.