No to znów dobiłam do 76 kg. To już 20 kilogramów, które chcę zrzucić z początkowych kilku, które chciałam zrzucić zakładając konto dekadę temu.
Jem emocjonalnie, jem z nudów, jem by regulować emocje. Myślę, że jak to opanuję, reszta przyjdzie sama. Uprawiam sport, lubię być na świeżym powietrzu. Lubię jeść warzywa, nabiał i białe pieczywo. Moim problemem jest przede wszystkim ilość, a nie to, co jem.
Jak widać, w Polsce, czyli po lewej, temperatury są niższe niż w Holandii. Temperatura za dnia u mnie nie spadła jeszcze poniżej +1 stopnia. Obecnie mrozy się skończyły. Dziś rano było - 6 ale za dnia będzie +2. Używam temperatur maksymalnych, więc nocnego mrozu nie będzie widać na kocyku.
Mam infekcję pęcherza. Zostaję dziś w domu, tylko muszę jechać do przychodni zawieźć mocz, aby dostać antybiotyk. Już widziałam zawartość kubeczka - mętny jak rozgotowany rosół, zapach też się nie zgadza. Nie powinno być problemu z antybiotykami. A Polacy w Holandii mawiają, że lekarze tutaj tylko paracetamolem leczą. G prawda. Często Polacy idą do lekarza z kaszlem czy katarem, więc dostają to z czym przyszli. Mi lekarz antybiotyków jeszcze nie odmówił.
Ale... szczęście w nieszczęściu - zostaję w domu z moim nowym projektem. Kocykiem temperaturowym. Pisałam o nim już wcześniej. Tutaj: https://kolekcjonermarzen.word... Najpierw próbowałam nowe wzory, później sprawdzałam grubość włóczki, aby na końcu spróbować łączenia kolorów. Nawet mi to wyszło. Policzyłam rządki i jeśli użyję wełny tak grubej jak ta żółta merino - kocyk będzie miał ponad 2 m długości. Zaś kremowa wełna dałaby rozmiar 4,3m. Jakkolwiek świetnie robiło się grubą wełną, niestety nie jest mi potrzebny koc, który ciągnie się na 4 metry. Może za rok, jak będę łączyć dwa półrocza obok siebie i koc będzie o połowę krótszy?
Kolejnym etapem był wybór skali temperatur. Jakie były by właściwe? Postanowiłam robić równolegle dwa zapisy na jednym kocyku. Jedne z temperaturą z miasteczka, koło którego się wychowałam, a drugi z temperaturą mojej wsi. Różnica jest niekiedy spora - jak choćby wczoraj, kiedy było ponad 10 stopni różnicy.
Skale są w różnych paletach barw. Najpopularniejsza jest tęcza i taką wybrała Annet. Ja robię dwa kocyki równocześnie. Dla siebie i dla kolegi w Polsce. Właściwie można by powiedzieć - przyjaciela. Za rok kończy 40 lat i chcę zrobić mu kocyk z zapisem jego 40-tego roku życia. W odcieniach niebieskiego, bo lubi on niebieski.
Sobie zaś zrobię bardziej jasny. Wybrałam wełnę, jak kupowałam dla mamy włóczki i spośród tego co zostało kupiłam po motku z zakresu różu, pomarańczy, zieleni, z jednym niebieskim i kremowo-siwym. Moja skala przechodzi co 3 stopnie, a dla P co 5. Niestety nie było tyle odcieni niebieskiego, więc musze pracować z tym, co mam. Dla siebie planowałam 15 kolorów, ale 13 też musi być wystarczające. Będzie mniejsza zmienność.
Wełna, którą kupiłam to 58% wełna i 42% poliakryl. Nie powinna więc drapać ani się kulkować. Kocyk robię na szydełku 4,5. Nawet kupiłam nowe szydełko, bo nie miałam takiego rozmiaru.
Zrobiłam kocyk z temperaturami do 8 stycznia. Już na tym kawałku widać, że pogoda w Polsce jest zupełnie inna niż pogoda w NL. Dokończyłabym rządek, ale rozładował mi się laptop, na którym oglądam serial, i zorientowałam się też wtedy, że jest już po 23-ciej. Szerokość koca robię taką samą, jak koc, pod którym siedzę. Czasem siedzę pod nim z mężem, więc ten kocyk powinien być odpowiednio szeroki dla nas obojga. Nie mierzyłam ile to cm. Muszę jeszcze zobaczyć w Internecie jak wykańczać nitki, aby nie było widać łączeń. Na razie zostawiam wiszące nitki. W sobotę idę do Annet, więc pewnie też ma ona swoje sposoby.
Strona z kolorem białym to strona Polski. Widać, że jest zimniej. U nas [a przynajmniej w mojej części kraju] temperatura w dzień nie spadła jeszcze poniżej 0. Mimo to mój mąż powiedział, że mam zakaz chodzenia na lodowisko, póki nie wyzdrowieję. Wydaje mi się, że jeszcze nie robili lodowiska we wsi, bo wciąż jest na minusie tylko w nocy.
Kocyk dla Przyjaciela zacznę dopiero w niedzielę. Wtedy są jego 39-te urodziny. Skończę go 12 stycznia 2025.
Koleżanka w pracy zapytała, czy zrobię jej kocyk dla jej dziecka. Będzie rodzić w maju. Zgodziłam się i zaznaczyłam, że ona płaci za wełnę - robić mogę, bo mi się spodobało, ale nie jestem chętna do sponsorowania niczego. Dziecko urodzi się w maju, więc wtedy wystartuję z pracą. Pierwszy rok życia dziecka, to może być fajna pamiątka dla malucha jak wyrośnie.
Dziś dla mojej wioski będzie zielona nitka, a dla Polski - niebieska.
Poszłam znów na siłownię. Czułam, ze mam zakwasy, ale nie chciałam siedzieć w domu. Pojechałam więc do miasta wywołać zdjęcia, które przygotowałam na wieczór klubowy - więcej pod spodem postu - a potem do drugiego miasteczka na siłownię. Zamykali o 14-tej, a ja wychodziłam nieukontentowana o 13.45. A dlaczego? Bo miałam ochotę na długą trasę na orbitreku, a zamiast tego ledwie dałam radę na maszynach. Kolano od października nie daje mi spokoju. mam wrażenie, ze ostatni tydzień jest gorzej. Zrobiłam dwie serie, zamiast trzech.
Rodzice mają w tym roku 40-tą rocznicę ślubu. Co można dać w prezencie ludziom po 60-tce, którzy mieszkają na wsi i całe życie urabiają się po łokcie? Złożyliśmy się z bratem i kupiliśmy im bilety na PGE Narodowy, aby zobaczyli na żywo Metallicę. Myślałam początkowo nad Kravitzem, ale tata powiedział, że średnio zna jego muzykę. Zaś mama uwielbia Metallicę. Mam nadzieję, że będą się dobrze bawić.
To jest stary demot. Obecnie bilety, które jeszcze zostały w sprzedaży [i nie są to bilety Golden Circle ani meet&greet] kosztują 2041 zł od osoby. Co daje 3,5 biletu za średnią krajową.
Zerknęłam sobie jak wygląda stadion oraz z których miejsc jest dobry widok. Może obędzie się bez lornetek.
A jak jesteśmy przy widokach. Na najbliższe spotkanie klubowe mamy przedstawić zdjęcie o tematyce "widok miasta/wsi". I tu moje pytanie do Was, bo nie mogę zdecydować. które ze zdjęć przemawia do was najbardziej?
Dziś powrót na siłownię. Prawie nie udało się wyjść z domu, bo zgubiłam bransoletk- klucz. Byłam pewna, że zostawiłam ją w torbie na siłownię. Przeszukałam torbę od wczoraj 3x.. Dom 2x. Wszystkie szuflady. Nic.
Bransoletkę znalazł mój mąż. Była w torbie sportowej. W paczce z kruidnoten, które podjadam w samochodzie jadąc na siłownię... Ostatnio jem dużo słodkiego i nie podjadałam. I proszę. Bransoletka wpadła do paczki. Ja o szukałam wokół, a była w samym opakowaniu od ciasteczek...
W koncu pojawiły się loty na wyspę, która nas interesowała. São Miguel. Lata temu polecono nam tą destynacja. Byliśmy w międzyczasie na Isla de Terceira i zakochaliśmy się. Czas wrócić.
Wynajęliśmy dom z wanną z hydromasazem na werandzie. Obejrzeliśmy szlaki wedrowek po z oczach wulkanów a mąż przejrzał już restauracje, które gotują obiady w wyziewafh wulkanicznych.
Termin musieliśmy wybrać tydzień później niż zwykle, gdyż dom na którym zawiesiliśmy oko był zaklepany. Lecimy więc dzień po rocznicy ślubu, ale trudno. Byleby trafić dobra pogodę. Niestety październik daje szansę na deszcze i temperaturę bliżej 19 niż 25 stopni. Jak do tej pory mieliśmy szczęście z pogoda na urlopach. Ttm razem przezornie kupiliśmy 30kg bagażu i weźmiemy więcej ciepłych ubrań.
Samolot opłacony, dom też, auto wynajęte. Jest na co czekać.
Jak co roku, obiecuje sobie, aby mówić więcej po holendersku. Mam wrażenie, że się uwsteczniam z braku praktyki. W ttm roku zmieniłam język telefonu na holenderski i postaram się więcej używać tego języka. Także na instagramie.
W 2023 roku zrobiłam kilka nowych dla mnie rzeczy. Takich, o które bym się nie podejrzewała. Poszłam na lekcje tenisa i bardzo mi się spodobało. W sierpniu zaś postanowiłam nauczyć się szydełkować i zaczęłam robić sobie tunikę. Praca nad nią trwa do dziś i miałam po drodze wiele błędów do skorygowania, ale bardzo mi się podoba. to co robię.
W 2024 roku chcę podjąć się nowego wyzwania. Kocyk temperaturowy - temperature blanket. Pomysł wyszedł kilka lat temu od aktywistów klimatycznych - zaczęto robić i prezentować kocyki robione na przestrzeni różnych lat, aby pokazać zmiany klimatu.
Faktycznie, jak widzi się wizualizację temperatur sprzed 10,20 czy 50 lat to widać sporą różnicę. Z roku na rok potrafi być ona mocno widoczna. A o co chodzi? Otóż na każdy dzień roku robi się jedną linijkę ściegu. Kolor ściegu wybiera się z palety, którą się wcześniej przygotowało i która dotyczy skali temperatur.
Kocyk taki może służyć jako narzutka na łóżko lub do przykrycia się w chłodne dni. Zależy od rodzaju użytej wełny i wybranego ściegu. Myślałam nad użyciem camel stitch, basket stitch lub suzette stitch. Chyba ten ostatni do mnie przemawia najbardziej, bo mam z nim jeszcze sweterek do zrobienia, więc będę miała na czym ćwiczyć.
Ponadto zakupiłam jeszcze więcej książek i mam zamiar przeczytać sporą część z nich w nadchodzącym roku. Uzupełniłam półki o Podlewskiego, Severskiego, Bondę. Mam Kinga po polsku, angielsku i po holendersku. Mam kilka książek, których ekranizacje już widzialam oraz dwa różne tłumaczenia Anne z zielonych szczytów [Ania z zielonego wzgórza].
W marcu przyjeżdża przyjaciółka i będziemy jeździć rowerami po Omringdijk. Jest to wał powodziowy, który zbudowano aby osuszyć tereny nazywane dziś Zachodnią Fryzją [Westfriesland]. Podzielimy sobie trasę na kilka etapów i po każdym będziemy wracać na noc do domu. Całość ma 200 km, ale nie ma presji, aby robić to na 2-3 razy, jak byśmy zrobiły to w minionych latach.
W maju jest komunia jedynego dziecka w naszej rodzinie. Pojedziemy więc do Polski na kilka dni i tym razem obiecałam u babci trochę dłużej posiedzieć.
Później chcemy zabrać mojego brata i bratową na tydzień - lub przynajmniej weekend - do Pragi. Bratowa kończy 40 lat i chcemy dać jej fajnych kilka dni w rodzinnym gronie zamiast kolejnego prezentu. Musi ona jednak najpierw porozmawiać z mecenasem, dla którego pracuje, ile wolnego może wziąć. Nie jest więc jeszcze nic zaplanowane, ale wstępnie pomysł został przyjęty.
W październiku będziemy uderzać na urlop. Mamy w planie kolejną wyspę Azorów, ale musimy dograć jeszcze samoloty i dom. Póki co nie ma za wiele lotów ogłoszonych, więc ciężko coś kupić.
Spodziewamy się w nadchodzącym roku również kilku pogrzebów. Niestety ostatnie spotkanie z rodziną uświadomiło nam jak kruchego zdrowia są nasi seniorzy. Nie jestem wierząca, ani też nie jestem fanem pogrzebów, więc w rozmowie z mężem powiedziałam, że tylko do jednej osoby pojadę na pogrzeb. Teściowej. Ale ta ma najdłuższy termin spośród reszty. No i nie starczyło nam odwagi, by zapytać, czy zdecydowali się na respirator czy może jednak nie. Cokolwiek będzie - nie będzie to miła śmierć.
Ze sportowych planów to chciałabym pobiec w Schagen city run 12 maja. Ogólnie chciałabym pobiegać z Adrianem Kosterą [wirtualnie] i kiedy zacznie on etap biegowy 9 stycznia, tak chcę z nim biegać do samego końca w maju. Codziennie, choćby 2 km na bieżni, ale aby pobiegać. Sprawdzić siebie.
Gdy myślę o mijającym roku tak w ogóle to nie mogę powiedzieć, bym była zadowolona. Mam wrażenie, że ten rok wyjątkowo zmarnowałam.
Podjęłam kilka prób znalezienia nowej pracy i utwierdziły mnie tylko w przekonaniu, że jestem nikim i do niczego się nie nadaję. Moja samoocena szura po dnie pełnej maili z odmową spotkania w celu dalszej rekrutacji. Miałam moment z maju, kiedy myślałam, że uda mi się wyrwać z fizycznej pracy i iść do laboratorium. Kiedy myślałam, że mówienie mi, że to nie praca dla mnie i że jest ona poniżej mojego wykształcenia, to że jest to dobry znak. Jednak okazało się, że jak pracodawca mówi "to nie praca dla ciebie" to zamierza to egzekwować a nie całować po rękach, że się przyszło. Z tego co widzę, dziś nadal szukają osoby do tego laboratorium. Więc lepiej nie mieć pracownika niż mieć mnie...
Jak zwykle marzy mi się schudnięcie i jak zwykle mam z tego wielkie nic. Nadal się objadam, nadal nie umiem sobie odmawiać placuszków i ciastek w pracy i nadal wyglądam jak wyglądam. Mały kolaż poniżej pokazuje, jak pięknie przybrałam 10 kilo. BMI weszło na nadwagę.
W marcu/kwietniu robiłam posty przerywane. Jak widać to jedyne, co na mnie działa. W święta też pilnowałam by jeść rzadziej i faktycznie waga nie wzrosła. Dobrze byłoby w nowym roku wrócić do takiego żywienia.
Wiem, że nie mam wiele sobie do zarzucenia. Jedzenie zawsze było moją słabą stroną, brak ruchu - od wielu lat - nie. Garmin mierzy coś, co nazywa intensywnymi minutami. Chodzi o to, że za każdym razem jak wybierasz spacer i schody zamiast samochodu i windy, twoje serce zaczyna bardziej intensywnie pracować. W zależności od wysiłku, będzie to praca na poziomie podwyższonym lub wysokim. Algorytm ma ustawione 150 minut tygodniowo, jak zaleca amerykańskie stowarzyszenie kardiologiczne. Te 150 minut powinno pomóc całemu układowi krwionośnemu, aby funkcjonować prawidłowo i wspierać cały organizm w zdrowej pracy. Wysoki poziom wysiłku jest liczony x2, więc kiedy wybieramy bieganie, a nie spacer, to liczy się to podwójnie.
Powyżej widać, że tylko dwa tygodnie w roku nie miałam zrobionego tego minimum. Może bylam chora? Przemęczona? Lub zwyczajnie mi się nie chciało. Ale fakt, że nawet na wakacjach dużo chodzę. Poza nimi chodzę na siłownię, gdzie spodobał mi się orbitrek, a obecnie próbuję swoich sił ponownie w bieganiu.
A właśnie - 9 stycznie Adrian Kostera zaczyna etap biegania w swoim biciu rekordu Guinnesa na najdłuższy triathlon - i ja zamierzam od 9 stycznia do końca wyzwania - w maju - również biegać. Najwyżej będą to 2km na bieżni w domu, ale mam taki zamiar. W ramach mentalnego wsparcia dla Adriana i spróbowania własnych sił.
W 2023 przebiegłam 375 km. Jest to nieco ponad połowa tego, co przebiegłam rok wcześniej. Na tym polu jestem bardzo niezadowolona. We wrześniu zaliczyłam zapalenie ścięgna w ręku i przerwałam wszystkie aktywności. W październiku urlop - wtedy nie biegam. A potem wykręciłam kolano i wciąż mnie boli. Biegać mogę i lekarz i fizjo powiedzieli jedynie, że jeśli ból mnie hamuje to powinnam przerwać daną aktywność. Noga mnie boli i puchnie jedynie po chodzeniu czy dłuższym przebywaniu w jednej pozycji. Po bieganiu ból czy dyskomfort wcale nie jest większy. Ale początkowo się bałam. Teraz zaś ciężko wskoczyć na konika - lub jak powiedział Michael J Fox w swoim dokumencie - wsiąść do autobusu.
Schodziłam [i zarejestrowałam] 491 km. Jest to dobry wynik w porównaniu z mierzonymi dystansami ubiegłych lat. Jak zwykle na urlopie schodziłam najwięcej, ale również i kupno kijków do chodzenia i wychodzenie na spacery zamiast biegania - miały wpływ. Spodobała mi się ta aktywność i mam zamiar nadal chodzić. Byleby starczyło czasu, bo teraz chcę też więcej czytać!
Z rowerem podobnie jak z bieganiem. Zrobiłam 1000 km mniej niż dwa lata temu i 500 km mniej niż rok temu. Zgonię to na pogodę. To był najbardziej mokry rok w Holandii odkąd jest to mierzone - czyli około 200 lat. Nawet teraz, jak piszę ten post - pada. Miałam jeździć rowerem na siłownię - jak nie deszcz to sztorm. Jak jestem w pracy to zdarza się ładna pogoda, ale jak nadchodzi 16-ta to pada. Mamy w pracy taką koleżankę, która ma zawsze pecha, że o 6 nie pada, o 8 nie pada, ale jak ona wsiada na rower to zawsze pada. Takiej pogody ducha nie ma nikt chyba w firmie - niepogoda na rowerze hartuje psychikę jak dobry kowal.
Ale wracając do mnie - wyprawa rowerowa z przyjaciółką to był jedyny moment, kiedy dużo pedałowałam. I chyba jedyny miesiąc, gdzie nie padało. Odkąd wróciliśmy z urlopu - w październiku - pada niemal non stop. W kwietniu deszcze zmarnowały mi wszystkie tulipany w ogródku. Grzyb miał idealne warunki do rozmnażania się. Maj spłynął deszczem.
Liczę, że 2024 będzie lepszy jeśli chodzi o ruch. Myślę, ze też lepiej dla mojej głowy będzie zaprzestanie szukania nowej pracy. Trzeba pogodzić się z beznadzieją i szukać radości tam, gdzie możemy dokonać zmian.
Wigilia, jak wspominałam minęła źle. Teść był niegrzeczny wobec domowników i panowała dziwna cisza pod koniec i wszyscy szybko się rozeszli. Zostałam sama z koncertem kolęd w telewizji. Jak mąż uporał się ze sprzątaniem to z teściową wrócili usiąść do salonu, ale czar prysł. Prezenty były rozdawane na siłę, bo inaczej goście wyszliby bez nich w pośpiechu. Wolę już nie obchodzić świąt wcale niż, aby były takie.
W pierwsze święto było lepiej. Pojechaliśmy do brata mojego męża i tam zjechała się rodzina od strony bratowej. Było naprawdę fajnie. Oglądaliśmy albumy z wakacji, rozmawialiśmy o przygodach urlopowych i ogólnie atmosfera była nieformalna i bardzo przyjazna. Highlight tego całego wyjazdu do Polski. Teściowie brali udział w spotkaniu, ale teściowa z racji, że nie potrafi mówić, tylko słuchała i wydaje mi się, że też miała dobry humor. Teść wziął telefon i poszedł scrollować na kanapę. I dobrze, nie psuł nastroju.
Wieczorem zaś poszliśmy na imieniny wujka. Było również bardzo fajnie aż do momentu polityki. Dzieci wujka, nauczone że się nie dyskutuje z PiSowcem, po prostu wyszly wszystkie na raz. Zostałam ja i wujek i mieliśmy dyskusję o migrantach. Jemu telewizja wmówiła, że uchodźcy przychodzą zabierać zasiłki wspaniałym Polakom. W ogóle nie rozumie, co to znaczy być uchodźcom, ani jak w cywilizowanych krajach wygląda integracja uchodźców oraz przysposabianie ich do życia w nowym kraju i chodzenia do pracy. Dla niego liczy się tylko to, co mu powiedzieli w TV i jak próbowałam mówić na przykładach imigrantów i uchodźców z mojego życia, to był kompletnie zamknięty. Więc postanowiłam odwrócić kota ogonem i opowiedziałam mu o Polakach, których znam z Holandii, a którzy kradną, pobierają nielegalnie zasiłki, podnajmują mieszkania socjalne samemu będąc w Polsce i ogólnie robią przekręty, których nie powstydził by się Glapiński. Reakcja wujka? "No i dobrze, że kombinują, kombinować trzeba". Tak... ale jak Fatima i Mohammed kombinują to już to jest kradzież natomiast Halinka i Zdzisiu to są dobrze zorganizowanie i kradzież wtedy to nie jest. Kiedy uchodźca ucieka ze strefy wojny i dostaje mieszkanie socjalne na wynajem [i mieszka tam z żoną i dziećmi] to źle bo zabiera je prawowitym mieszkańcom Holandii, ale kiedy Polka dostaje socjalne i jedzie do Polski, a mieszkanie wynajmuje 4 Polakom za równowartość 3x tego, co sama płaci do gminy, to już jest uczciwe, nawet jak Holender musi mieszkań w samochodzie. Dyskusja trwała do pół do pierwszej w nocy i jedyne co z tego wyniosłam, to to - że mogłam wyjść razem z dziećmi wujka. Ten człowiek ma tak wyprany mózg, że własne dzieci go zostawiają, kiedy wchodzi na wątki ideowe jedynej i słusznej PZPR czy tam PiS.
W drugie święto pojechaliśmy do moich rodziców. Spotkaliśmy ich w kotłowni, gdzie tata pracuje, a mama poszła kotom na służbie wyczyścić uszka. Zakochałam się w szarym kotku, którego akurat mama doglądała. Jak się później okazało, ten wspaniały odcień szarości, zejdzie po 2-3 kąpielach. kot jest biały, tylko żyje w pyle węglowym.
Pospacerowaliśmy po wsi i podziwialiśmy jak bardzo się zmieniła. Opuszczałam wieś poPGR-owską, a przyjechałam do funkcjonującej nowoczesnej społeczności. Nowa remiza, świetlica wiejska, nawet mural z kobietą-strażakiem.
W domu jeszcze więcej kotów. Od dziecka u mnie w domu były koty. Pierwszego przyniosłam sama. Kolejne to zawsze podrzucone przez kogoś lub znalezione sierotki na wsi. Zaropiałe, kulawe, z brakami w sierści. Rudy jest głuchy i przetrącony, prawdopodobnie z winy człowieka. Biały znaleziony był jakieś 10 lub więcej lat temu, całkowicie brudny ze śladami kolorowania go różowym pisakiem i obciętymi wąsami. Jest jeszcze jeden - boguś, którego cała rodzinę wytruto i tylko jego udało się odratować. Mama dokarmiała matkę Bogusia na działkach, aby mogły zimę przeżyć. Gdy znalazła potrute koty, jednemu brakowało też głowy. Był nawet artykuł w gazecie, gdzie mama i jeszcze jedna obrończyni zwierząt się wypowiadały. Po tym pół wsi przestało mówić "dzień dobry". Bo ta walka z kotami to chyba taki sport w tej wsi. Kiedyś pisałam tutaj na blogu, co spotykało kolejne moje koty, oraz co koledze zrobiono z kotkami, które mu się pojawiły w chlewiku.... Nie mam sympatii do mieszkańców tej wsi.
Gdy byliśmy u rodziców, przyjechał na noc stryj z kuzynem. Wracali z Marsylii, gdzie mieszkają, w rodzinne strony. Zatrzymali się najpierw u kuzynki, a następnie u moich rodziców. Mieliśmy fajny wieczór z masą wspominek z dzieciństwa stryja i taty. Było zabawnie usłyszeć, jakie wariactwa wyczyniali za dzieciaka. Atmosfera była naprawdę luźna. Wymieniliśmy się też prezentami. tacie spodobał się model Bismarcka, który mu kupiłam. Mama dostała wełnę na 3 swetry. My zaś dostaliśmy słodycze i ja jeszcze dostałam golf ażurowy oraz kamizelkę robioną na szydełku.
Rano 27-mego pojechaliśmy z powrotem do Bydgoszczy. Postanowiliśmy zrobić małe zakupy i poszukać irygatora, który nam dentysta zalecił. Przy okazji można było wykorzystać pieniądze z kopert pod choinką i uzupełnić garderobę. Niestety mąż w dziale męskim nie znalazł niemal nic. Mówił, że nie dość że jest mały to nie ma ładnych koszul jak kiedyś. Nie znalazł żadnych spodni na siebie ani t-shirtów. Kompletnie nic. Jedną kurtkę na wiatr. Ja zaś przeszłam dwa wieszaki, zgarnęłam do kosza co popadnie i w przymierzalni odrzuciłam chyba tylko 6 ciuszków. Resztę wzięłam. Pierwszy raz w życiu robiłam takie zakupy, ale Gwiazdor był szczodry, więc wybrałam chyba 18 sztuk odzieży. W ogóle w przymierzalni poczułam suche polskie powietrze, jak mi się dready zaczęły elektryzować. W Holandii nie mam problemów z włosami, bo powietrze jest bardziej wilgotne.
Poszłam jeszcze do Empiku i kupiłam 3 tomy Dana Simmonsa [autora mojego ukochanego cyklu Pieśni Hyperiona]. Na kolażu są również książki od mamy - Duma i uprzedzenie oraz Bonda.
Spotkałam się ponownie z moją przyjaciółką. Poszłyśmy na pierogi i spacer po mieście. Poszłyśmy wzdłuż Brdy. Księżyc świecił bardzo mocno, wiatr ustał, miasto wyglądało pięknie.
28-mego rano wyjechaliśmy do domu. Droga zajęła nam ponad 10 godzin, z czego mieliśmy kilka postojów oraz na granicy jechaliśmy tempem ślimaka w korku. Kontrola, którą tam wdrożono to czysta prowizorka. Ustawiono nas w jednym sznurku i zaglądano do środka, czy nie przewozimy ludzi. Auto mieliśmy po dach zawalone kartonami i torbami i gdyby był tam jakiś człowiek schowany to na pewno, by go nie znaleziono.
Rozpakowaliśmy się po 22-giej i po skromnej kolacji złożonej z pierogów, poszliśmy spać. Wreszcie na swoim. Cisza. Spokój. Brak nieprzyjemnych komentarzy. Bezpiecznie. W domu.
Pojechaliśmy do Polski na święta. Unikaliśmy tego całymi latami, bo zawsze wiąże się to z marudzeniem wszystkich dookoła, że czemu tak krótko, czemu tak rzadko i czemu tamtej czy tamtego nie odwiedzimy. Najłatwiej więc przyjąć taktykę, jaką zrobiliśmy w tym roku - krótko i wiedzieli tylko ci, co musieli. A potem kilka dni w domu, aby odsapnąć i zająć się swoim życiem i swoimi potrzebami. Egoizm w trosce o zdrowie psychiczne.
Wyjechaliśmy z Holandii w środę po pracy. Ja akurat tego dnia miałam wolne, ponieważ jeszcze bardziej się rozchorowałam i we wtorek w pracy czułam, że wychodzi mi gorączka. Oczywiście w środę już tego nie czułam, pomimo meczu tenisa, który zagraliśmy z mężem i dwiema dziewczynami z naszej wsi. Po powrocie męża z pracy, załadowaliśmy samochód i poszliśmy w drzemkę. Nie byłam w stanie zasnąć, bo kaszel mnie męczył, więc poszłam na kanapę i próbowałam spać na siedząco. Zamknęłam oczy na jakieś pół godziny i zadzwonił budzik, że jest 23-cia. Wzięliśmy kawę i kanapki i poszliśmy do auta.
Całą drogę było mokro i momentami padało. Jazda w sznurze rozbryzganej wody jakoś minęła i tylko coraz bliżej granicy z Polską robiło się bardziej niebezpiecznie i pojawiało się więcej patologii. Słynni szeryfowie dróg się pojawili. Na A2 albo S5 - teraz nie pamiętam, pojawił się gość, którego ABSOLUTNIE NIE WOLNO BYŁO WYPRZEDZAĆ. Serio. Od razu przypominał sobie, że ma przyspieszenie i zajeżdżał drogę i zwalniał do 60 kmph. Zrobił tak nam, zrobił tak potem kolejnemu kierowcy. Nie wiem, co ten buc ma w głowie, ale mam nadzieję, że karma wróci. To było niebezpieczne.
W czwartek rano odwiedziliśmy kuzynkę, która mieszka na naszej trasie od niedawna - normalnie odwiedzaliśmy ją bliżej moich rodziców]. Stamtąd do teściów, gdzie mieliśmy bazę noclegową i dalej godzina drzemki i do dentysty do Torunia. Chcieliśmy dzień później, ale pan doktor zaczynał urlop. Na szczęście nie zasnęliśmy na fotelu i poza usuwaniem kamienia, nie było nic do roboty. Wróciliśmy do teściów i po właściwym posiedzeniu razem z kawką, poszliśmy spać.
Wysypianie się poszło mi najlepiej. Nie wiem, czy to kwestia braku budzika, czy tego, że za dnia naprawdę stawiałam na nieróbstwo, ale spałam tak, że wreszcie mój zegarek Garmin, zaczął pokazywać mi prawidłową pracę serca, ilość oddechów, utlenienie krwi oraz długość i jakość faz snu. Łóżko nie było wygodne, poduszkę miałam swoją dmuchaną i dzięki niej mogłam trochę poprawić sobie komfort [mąż żałował, że nie wziął swojej] i do tego od rana teściowa rządziła w kuchni. A mimo to wysypiałam się.
Wpadliśmy z wizytą do babci męża. Z całej rodziny ma się ona niestety najgorzej. Prawie już straciła wzrok, niemal już nie chodzi, ma problemy ze zdrowiem tak już nawarstwione, że teść szykował jej cały repertuar leków przy nas. Rozdziela na dozownik, bo inaczej można by się pogubić. Zbiegły się wszystkie choroby świata w jednej osobie. Martwimy się, co przyniesie rok 2024.
W piątek pojechaliśmy do mojej babci. Mieliśmy dużo szczęścia, bo ciocia, która tam mieszka, nie była akurat na dyżurze, a do tego wpadło niezależnie dwóch kuzynów. Nie widziałam żadnego z nich chyba od ślubu ich siostry w 2017 roku. Wizyta była krótka, bo mąż nie chciał zostawiać mamy samej z robotą na święta. Oboje są uzdolnieni kulinarnie - w przeciwieństwie do mnie - ale teraz, jak mama zmaga się ze stwardnieniem rozsianym to coraz mniej daje radę zrobić.
Spotkałam się w czasie tych zmagań kuchennych z przyjaciółką. Na krótko, bo też miałam swoje zadanie w zajmowanie czasu teściowej, aby nie robiła za dużo. No i trzeba było trochę teścia też czymś zająć, aby nie marudził im za wiele w kuchni. Jednak nie mogłabym odpuścić sobie spotkań z Renią.
Odebrałam od niej książki, które mi zamówiła w ciągu jesieni i poszłyśmy na kawę i film. Obejrzałyśmy Chłopów w kinie i bardzo mi się podobało. Co prawda, gdy odchodzi warstwa wizualna [która jest przepiękna] to historia Jagny jest prosta jak budowa cepa. Nie ma do czego wracać myślami. Później poszłyśmy zobaczyć jarmark bożonarodzeniowy w Bydgoszczy. Bydgoszcz jest bardzo ładnym miastem i od czasu, jak się do niej wprowadziłam prawie 20 lat temu, bardzo się zmieniła.
Zahaczyłam dzień później o Empik i dokupiłam sobie trochę książek do tych, które przywiozła przyjaciółka. Wzięłam też książkę Jądro Ciemności w dwóch egzemplarzach - jednym dla siebie i jednym dla taty, który lubi film Czas Apokalipsy - a który bazuje na tej książce. Ja lubię zaś podcast Hollow, który jest równie luźną adaptacją Jądra Ciemności. Co zabawne, mnie uczono w szkole, ze Joseph Conrad był Polakiem, a obecnie czytam wszędzie, że był Ukraińcem. Kolejny Kopernik, jak widzę.
W piątek w nocy spadł śnieg i w sobotę czekała na nas pierzynka białego puchu. Zapragnęłam iść na spacer, a że nie było dokąd iść, zwłaszcza samej, bo mąż znów w kuchni pracował, to poszłam do sklepu. Przy okazji mąż poprosił, abym kupiła prezenty dla mamy i dziadków, którzy mieli przyjść na wigilię.
Spacer miastem był świetnym doświadczeniem. Gdy mieszkałam w Bydgoszczy, to mieszkałam jakieś 1,5 km od domu Ukochanego. Znam tamtejsze uliczki i trasy bardzo dobrze i właściwie nadal szłam na autopilocie do centrum handlowego, choć za moich czasów nie istniało. Ogólnie mieszkałam w kilku różnych dzielnicach miasta, poza Fordonem, i fajnie było wrócić "niemal do siebie".
Kupiłam sobie trochę ubrań. Wahałam się nad takim bardzo długim pikowanym bezrękawnikiem, ale nie mieli mojego rozmiaru w TK Max. Ogólnie nie kupuję nigdy ubrań w innym sklepie - nie chce mi się chodzić i wybierać wśród dziwnie "nie mojej" mody sieciówek, a TK Max ma świetną jakość i takie "codzienne" ubrania. Bez jakiś nowoczesnych szarpań, dziur czy plam. 40 leżał za luźno, a 36 był za ciasny. Długo walczyłam z myślami, czy wziąć ten za duży. Na rower byłby jak znalazł. Jednak za niespełna 400zł to wolałabym jednak, aby leżał właściwie.
W sobotę zrobiliśmy jeszcze z mężem drobne zakupy - czekolada do sernika - zwykła z Goplany - 5zł za 90g!!! Potem poszliśmy do lasu na spacer. Tego dnia wypadała Wigilia i u mnie w domu zawsze był wtedy post. Do samej kolacji nie wolno było nic jeść. W zasadzie to porzuciłam świąteczne tradycje już kilka lat temu, ale uznałam, ze posty mogą być uzasadnione w okresie świątecznym, bo znów się przejem i znów brak ruchu rozstroi mi pracę jelit. Więc postanowiłam trzymać posty i ograniczać się do kawek i suchej bułki. I spacerowania. Za byle czym i w poszukiwaniu byle czego. Poszliśmy więc z mężem do lasu. Było jeszcze trochę śniegu, a mógł on trochę też odpocząć.
Tego też dnia - w Wigilię, pojawiła się w domu choinka.
Postanowiłam założyć sobie limit na komputer - więc tutaj muszę skończyć mój wpis. Reszta pojawi się jutro.