Dziś na poważnie. Podjęłam świadomą decyzję.
Troje dzieci w domu, najstarsze na progu dorosłości, najmłodsze zaczyna naukę w szkole. Trudno nam już było w latach poprzednich, połączyć pracę z wychowywaniem dzieci, dyspozycyjność, mieliśmy zaufaną nianię, dobre prywatne przedszkole. Dwa razy do roku pomoc babci, przyjazd na dwa tygodnie jak musieliśmy razem z mężem brać udział w jakimś ćwiczeniu. My jak jesteśmy na ćwiczeniu albo w pracy, nie mamy ze sobą telefonów, namierzenie nas w sytuacji kryzysowej zajmuje od godziny do kilku godzin. Jak oboje jesteśmy nieosiągalni to ja czuję się niekomfortowo. W zeszłym roku - Corona - nauka zdalna. Najstarszy w domu ze średnim, młodszy w przedszkolu, nawet jak były obostrzenia nasze dziecko miało zapewnioną opiekę. To wszystko kosztem czasu dla rodziny i swoim. Praca, dzieci, dom - to dopiąć i na nic nie zostawało czasu.
Praca kiedyś spełnienie marzeń, wyzwanie, przygoda życia. Z każdym awansem, coraz dolej od ludzi od pola a coraz głębiej w dokumentach. Coraz poważniejszych. Sprawdzałam się ale tylko ja i moja rodzina wie jakim kosztem. Dużo nauki, sprawdzania, kursów on-line. Popołudniami i w weekendy też trzeba było coś przeczytać przygotować. Tak byłam w tym dobra. Co roku z opiniowania najwyższe oceny, nagrody itp. Ale już dawno przestało mi to sprawiać przyjemność, praca za biurkiem, w mundurze ale już daleko od "pola". Na pole też już nie mam zdrowia i stopień nie ten. Ten czas był. To miejsce i czas dla młodych a żołnierze starzeją się szybko. Zużywają, pisząc kolokwialnie, organizmy, stawy, kości, nerwy i inne. Moje badania sprzed 20 lat i aktualne pokazują jaki to miało wpływ na moje ciało.
Stres ogromny. Najtrudniejsze momenty to np. sytuacja sprzed 15 chyba lat. Wiecie co mówią żołnierze wyjeżdżający na misję swoim bliskim: "nie oglądajcie wiadomości ale jeśli będzie gdzieś informacja, że zginął żołnierz to nie ja" dlaczego? Bo mamy niepisaną umowę z mediami, nie podają informacji o śmierci żołnierza dopóki nie powiadomimy rodziny. Więc kiedyś leżę w internacie wieczorem i odbieram telefon, z pytaniem: "jest pani na miejscu?', odpowiadam "tak", odpowiedź na kwadrans proszę być w gotowości, ubiór polowy. Jechały dwie ekipy. Jedna do rodziców druga do narzeczonej. W jednej dowódca w drugiej zastępca, w jednej lekarz w drugiej psycholog. Plus ktoś z pododdziału. Ja jechałam w do narzeczonej. Jechaliśmy tak aby w obu miejscach być w tym samy czasie. Jak otworzyła drzwi już wiedziała. I wiecie co? Kilka lat później sama założyła mundur i służy do dziś. Wyszła za mąż, za żołnierza.
Pomagałam kilka razy w organizacji pogrzebów, żegnałam kolegów. Wspierałam rodziny. Kiedyś pojechałam do Warszawy jako opiekun z ojcem poległego oficera, był uhonorowany pośmiertnie wpisem do księgi honorowej ministra. Matka nie była w stanie pojechać. To był jedynak, skończył szkołę rok przede mną. Wieczorem siedzieliśmy w barze, z ojcem nad piwem, a on powiedział: "niech Pani nie robi tego swoim rodzicom, niech się pani nie zgłasza, jeśli pani nie będzie musiała niech pani nie jedzie". Miałam jechać, raz zanim założyłam rodzinę, w ostatniej chwili nas nie uruchomili, może tak miało być.
Ale nie o tym miało być.
Posypało mi się trochę zdrowie, z mojej winy, problemy zaczęły się kilka lat temu ale ja nie miałam czasu, wiadomo dzieci, praca, nie było czasu aby pójść do lekarza, a jak na wizytę miałam czekać 3 miesiące to dawałam sobie spokój.
4,5 roku temu przenieśli nas na drugi koniec Polski. 2 lata temu osiągnęłam wiek emerytalny. Ale co to za emerytura gdzie będę otrzymywać 40 % pensji. Planowałam posłużyć tak do skończenia 50 lat.
Przed wakacjami podjęliśmy z mężem doszliśmy do wniosku, że to wszystko jest kosztem dzieci, zdrowia domu. Nie damy rady dłużej tak funkcjonować. Czekać na kolejny awans, stanowisko tu albo gdzie indziej? Kolejne ćwiczenia, certyfikacje, konferencje, wyjazdy krajowe i zagraniczne. Babcia, po siedemdziesiątce już nie bardzo może te 400 km za kierownicą siedzieć, dzieci potrzebują przynajmniej jednego rodzica na miejscu, pod telefonem.
Mi lekarze wypisali szereg zaleceń, które nijak nie dadzą się pogodzić z wymaganiami mojej pracy. Wiadomo każdy dodatkowy rok służby to prawie 3% do emerytury ale PIENIĄDZE TO NIE WSZYSTKO.
Ponad 2 miesiące temu złożyłam wypowiedzenie z prośbą skrócenie okresu wypowiedzenia i zwolnienie mnie z dniem 30 listopada. I tak jestem teraz na urlopie zdrowotnym. Rzadko się zgadzają na skrócenie okresu wypowiedzenia, odzewu zero więc założyłam, że odejdę w marcu.
W piątek odbieram telefon, że przyszły na mnie rozkazy. Do końca października mam się rozliczyć, oficjalnie odchodzę jak chciałam z dniem 30 listopada.
No i mną tąpnęło. Serio. Ja wiem, ja chcę, to ten czas. Dla mnie i dla rodziny więc skąd to poczucie straty? No i standard mam pięć dni, żeby wszystko pozdawać, komputery, sprzęt, sporo rzeczy, każda do innego magazynu. I zebrać kilkadziesiąt podpisów. Przyszły tydzień będę biegać z obiegówką.
To zmiana wielka przemyślana ale zmiana. Tracę coś co przez wiele lat w pewien sposób mnie definiowało. Moja emerytura to będzie 50% tego co zarabiam aktualnie. No i po raz pierwszy w życiu będę miała mniejsze dochody niż mój mąż 🤪