Jest sobie niedziela (ok, już prawie poniedziałek) i jak zwykle o takich dziwnych porach naszła mnie chęć na kilka refleksji.
Na początek o tym, jak w ogóle zaczęło się to całe odchudzanie.Kończyły się wakacje wakacje po ostatniej klasie podstawówki. Byłam gruba. Ważyłam jakieś 82 kg przy 176 cm wzrostu. Nie miałam problemu z rówieśnikami. Miałam dużo koleżanek, byłam wszędzie zapraszana i ogólnie jakoś strasznie mi to nie przeszkadzało, ale... Dotarło do mnie, że idę do gimnazjum. Wiadomo - nowa szkoła, człowiek by się chciał, z jak najlepszej strony pokazać. Niby coś tam zaczęłam ćwiczyć. Trochę brzuszków. No trudno, nie udało się. Był wrzesień, a ja musiałam zmierzyć się z nowymi wyzwaniami. Byłam optymistycznie nastawiona. Do czasu. Napotkałam oczywiście trochę złośliwych komentarzy, więc postanowiłam się zmienić. Zaczęło się niewinnie. Najpierw po prostu ograniczanie słodyczy, trochę ruchu. Poleciały pierwsze kg. Spodobało mi się. Chciałam więcej. I tym sposobem coraz bardziej obcinałam kalorie, aż doszłam do 800 kcal/dobę.W maju ważyłam już 63 kg. Rodzina się martwiła, wszyscy mówili, że wyglądam na zmęczoną. I tak było. Zanikł mi okres, miałam wszystkiego dość. Na szczęście się opamiętałam i zaczęłam jeść normalnie. Bardzo powoli zwiększałam sobie ilość kcal, bałam się przytyć. W końcu zaczęło się wszystko układać. Przytyłam co prawda 5 kg, ale jakiegoś większego jo-jo nie zaliczyłam. Było ok. Przestałam się przejmować. Bo wyglądałam dobrze, podrosłam do 180 cm (heh, niestety), a moje 68 kg zostało. Prowadziłam zdrowy tryb życia. Moją pasją było gotowanie zdrowych potraw, często uprawiałam jakieś ćwiczenia fizyczne I tak sobie żyłam aż do 2-giej klasy liceum. Wówczas jedna z moich przyjaciółek bardzo schudła w wakacje. Ja też chciałam. No bo skoro ona może tak świetnie wyglądać, to czemu ja nie? I znów zaczęłam obsesyjnie myśleć o jedzeniu. Zamiast chudnąć przytyłam 4 kg, których teraz próbuję się pozbyć.
Poza tym nie potrafię znaleźć sportu, który rzeczywiście sprawiałby mi jakąś frajdę. Ostatnio biegam. I niby wszystko ok, ale jak teraz sobie pomyślę, że jutro rano mam wstać, przejść przez pół wiochy, by następnie brodzić w błocie przez godzinę, to mi się wszystkiego odechciewa.
I co z tego, że ogarnęłam się z jedzeniem, jak mi się biegać nie chce. Poza tym mój mózg chyba nie wytwarza tych cholernych endorfin. Po bieganiu nie czuję żadnej euforii, tylko co najwyżej zmęczenie. Trochę się zdemotywowałam też przez to, że po wczorajszym mierzeniu zero spadku z nóg. Myślałam, że po tygodniu biegania będzie chociaż z 0,5 cm. A tu nic. A mi naprawdę ciężko się zmobilizować. Fajnie, jak jest ładna pogodo, ale jak pada i jest zimno to naprawdę nie mam ochoty na te "przyjemności". Dlaczego niektórzy mówią, że są "uzależnieni" od aktywności, "nie mogą żyć bez biegania" i w ogóle, a mi tak ciężko ruszyć dupsko. Czemu ja nie mogę być chuda z natury i mieć "dobrych genów"? Czemu nie mogę mieć pierdzielonych chudych nóg? I czemu nie umiem akceptować siebie? Masakra, co ja w ogóle piszę? Bełkot totalny. Mam nadzieję, że to tylko chwilowe zniechęcenie, ale jakoś mnie dziś podły nastrój dopadł. Przynajmniej nie pocieszałam się słodyczami. Chciałabym po prostu, żeby to co robię było naprawdę efektywne i żeby mój umysł i ciało w końcu przestały mnie zawodzić. Jak na razie zostaje mi tylko "zmuszanie się" i chęć przemiany.
Pozdrowienia dla tych, którzy to przeczytali i wyrazy współczucia zarazem.
Dobranoc :)