Wpis w wielkim skrócie... Piątek jak zwykle jest szalony... Nic nadzwyczajnego się nie działo, diety nie pamiętam...poza tym oczywiście, że trzymałam się swojego rozkładu dnia i zaczynam stwierdzać, że wkurza mnie to jedzenie na godziny... ten rozkład dnia w tygodniu nijak ma się do rozkłady dnia w weekend...i wiecie co mam to w dupie...nie jestem robotem, a co ciekawsze przeczytałam ciekawy artykuł pani dietetyk, w którym opisuje czy faktycznie dla odchudzania ma to tak duże znaczenie jedzenie o konkretnych godzinach...i okazuje się, że nie... dla cukrzyków owszem, żeby uniknąć nagłych skoków insuliny, jak najbardziej, ale dla osób odchudzających się liczy się po prostu ujemny bilans kaloryczny i nie ma ma znaczenia czy zjemy to w pięciu posiłkach jak tak komuś pasuje, czy w dwóch jak tak komuś pasuje. Jak ktoś spędza dużą ilość czasu poza domem to najzwyczajniej w świecie nie jest to możliwe... albo co jeść tylko kanapki czy owoce w ciągu dnia, a gdzie jakiś ciepły posiłek... Bardzo ta teoria mi odpowiada nawet jeśli będziecie mnie za to besztać. Faktem jest, że w pierwszej połowie dnia powinniśmy zjadać większą ilość kalorii, żeby organizm miała czas strawić i wykorzystać zmagazynowaną energię...bo faktem jest, że nawet w tygodniu jak staram się trzymać wyznaczonych pór posiłków, to wcale nie jest proste, bo np. jak idę biegać to co muszę zabierać obiad do pracy, który powinnam zjeść ok. godz. 12.3... o 15.30 - 16.00 idę np. biegać, wracam po 17-ej, więc zanim coś zjem jest ok 17.30...czyli mija ok 5 godzin bez jedzenia...no i gdzie ja mam tu wrzucić jakiś posiłek... a poza tm jest jeszcze jedna kwestia... ja mogę ten obiad sobie wziąć do pracy, ale z kolei i tak muszę przygotować posiłek dla męża...ja będę jadała obiad w pracy, a on w domu...każde z osobna... nie nie, nie pasuje mi to...
I to chyba na tyle moich dylematów dietetycznych!!!