Młodsza prawie już ok. Tylko utrzymuje się stan podgorączkowy, 37,0°C - 37,2°C i... lenistwo. Bo rozbyczyła się i rozksiężniczkowała, kiedy wszyscy koło niej skaczą i obsługują.
Starsza zaczyna mieć coraz więcej objawów. Katar ogromny, zapchane zatoki, ból głowy. Chrypa, kaszel (z tego kataru). Temperatura 36,7°C - 37,2°C. Ale ona bierze paracetamol na ten ból głowy, więc może jej zbija temperaturę.
Mąż odizolowany, więc zdrów jak ryba.
A ja... W zasadzie nic. Temperatura 36,6°C, ani ułamka stopnia wyżej. Ale... dołączył parszywy suchy kaszel. Zwalczam syropkiem. I biegam. Dziś strady-run 50 minut + wyciszenie. Wyszło 12 km 😊. O siódmej rano. Na czczo, jak lubię. No i czekam na rozwinięcie tematu. W każdym razie cardio mi pomaga. Czuję, że mnue rozkręca, rozgrzewa. A zresztą... problem się zacznie, jak będę mieć gorączkę. Wtedy szlaban na biegi. I zacznę być niemiła dla otoczenia.
No i nie wiem. Test jest bardzo słabo pozytywny. Ale wykonany poprawnie. Starsza córka ma wyraźnie linię na T. Młodsza ma dużo ciemniejszą niż na C.
A ja to nie wiem w sumie. Chyba jednak to covid, bo cóż innego? Ale prócz drapania w gardle i kichania (całkiem przyjemnego), to nic się nie dzieje. Temperatura 36,6°C nadal.
Młoda już tylko katar, czasem coś kaszlnie. Starszą głowa pobolewa, gardło i mięśnie bolą.
Mąż został odizolowany zanim się to zaczęło, więc jest bezpieczny.
Prawdopodobnie mam covid w wariancie omikron. Drapie mnie w gardle, odczuwam takie jakby rozbicie, zawoty głowy i zmęczenie. Ale dwa ostatnie mogą być z przetrenowania.
Temperatura 36,6°C. Na razie więc objawy skąpe, ale moje dziecko ma potwierdzonego covida, więc najprawdopodobniej zaraziłam się i ja.
W marcu miałam wariant delta, ale wyglądało to zupełnie inaczej.
Póki co, testu nie robię, unikam ludzi, chodzę tylko pobiegać z dala od cywilizacji. Więc nie zarażam nikogo, a nie chcę całego cyrku z izolacją i telefonami z sanepidu.
Boję się jednak, że to dopiero przygrywka i covid zaatakuje z całą siłą za dzień lub kilka. A wtedy będę udupiona na cacy.
Według pomiarów tętna itp., żeby chudnąć 0,5 kg tygodniowo, powinnam jeść około 3000 kcal.
Tak sobie myślę, nie chudnę pół kilo tygodniowo, raczej trzymam stałą masę. Może jem więc dziennie te 3500 kcal? W sumie jem, jak jestem głodna i tak dużo, żeby czuć sytość. Nie liczę spożywanych kalorii, bo mi się po prostu nie chce. A często jest to niemożliwe, jak jem poza domem. Więc w sumie mogę tyle jeść.
Fajna sprawa jest, że kiedy mam mniejszą aktywność, wtedy mam mniejszy apetyt.
Gdybym chciała schudnąć, to musiałabym jeść mniej. Tylko czy wtedy nie pieprznie mój system jedzenia intuicyjnego? Na pewno musiałabym zaakceptować głód.
Miałam mniej biegać. Wytrzymałam tydzień, a może nawet mniej. Biegam dużo. Za dużo. Po treningu poniżej 20 km mam niedosyt. Robię plan na podniesienie kondycji. Dzisiaj był najtrudniejszy dzień tego planu. Wczoraj miałam pobiec lekkie 30 minut plus 5-10 min wyciszenia. Zrobiłam to i dotuptałam do 20 km. Potem marsz 8 km. Dzisiaj miały być interwały 10-minutowe w 4 strefie. Obecnie nie potrafię uzyskać 4 strefy, dopiero pod koniec trzeciego interwału się udało. Tętno mi rośnie po wysiłku. I to nie błąd pomiaru, nie artefakt, ja to rzeczywiście czuję. Biegnąc ciało jakoś dostosowuje oddech i krążenie, jak zwalniam, nagle krew krąży szybciej, bardziej męczę się biegając wolniej. Nie umiem tego wytłumaczyć. W każdym razie, po tych interwałach, które z rozbiegiem i wyciszeniem zajęły mi 10 km, dobiegłam kolejne 8. A jutro znowu spokojny bieg. Dopiero w piątek luz.
Kocham treningi ogólnorozwojowe. Dziś na przykład spaliłam ba takim ponad 200 kcal na 45-50 minut. Ale tu nawet nie o kalorie chodzi. Wzmacniam mięśnie, wszystkie. Brzuch mam twardy jak stal. Planki mnie nie bolą. Plecy, ręce, tyłek. Naprawdę te ćwiczenia dużo dają. Jedno co, to nie pasuje mi czwartek. Zawsze odrabiam w piątki.
Mój zegarek wylicza mi wiek sprawnościowy. Wyszło mi, że mam 20 lat. Nieźle.
Życie to wahadło. Albo lecisz na oślep, bez myślenia, siłą nawyku, albo masz chwile zatrzymania, przemyśleń, refleksji. W tych chwilach zatrzymania możesz dokonać zmian. Obrać inną drogę, zmienić nawyki, zacząć od nowa. I to zachodzi fajnie, bezwysiłkowo, naturalnie. Cały problem zaczyna się wtedy, gdy coś niespodziewanie wytrąci cię w chwili, gdy pędzisz. Wybija z kolein. Dezorganizuje całą rzeczywistość, zaburza, stresuje, szokuje, mąci.
Znasz ten stan? Kiedy uderzasz głową w ścianę, nie wiesz, co zrobić, gdzie jesteś, o co chodzi. Tracisz grunt pod nogami. Twój świat się rozsypuje. Niepokój, szok, niedowierzanie. To ma różne oblicza i różną siłę, ale dotyczy to każdego z nas. Co wtedy?
Z moich doświadczeń i obserwacji wynika, że w takiej chwili najlepszym, co można zrobić (na samym początku), to nie robić nic. Jakakolwiek walka, sprzeciw, próba powrotu do rytmu, tylko bardziej zamąci tę wodę. To, co zakłócone musi się uspokoić, osiąść, wyciszyć. Dopóki się nie wyciszy, nie warto podejmować żadnych decyzji, chyba, że ma się absolutne zaufanie do intuicji, siły wyższej albo kogoś, kto ci powie, co masz robić. Ale warto pamiętać, że za każdy ruch poczyniony w warunkach ograniczonej widoczności jest się tak czy siak odpowiedzialnym. Żeby potem nie było zwalania winy na okoliczności. To tak jak mandat, który można otrzymać za spowodowanie wypadku z powodu niedostosowania prędkości do warunków na drodze. Nie ma, że deszcz, że ślisko, mogłeś jechać wolniej.
W momencie, kiedy męty się osadzą na dnie, można zacząć działać. Wrócić na poprzedni tor, jeśli był sprawdzony i pożadany, a można wprowadzać nowe nawyki, zmiany. Tu już warto działać.
Po co to piszę? Bo, wbrew pozorom, to ma bardzo ścisły związek z odchudzaniem.
A poza tym, w moim prywatnym życiu mam osoby, które kręcą tą zmętniałą wodą i doprowadzają się na pogranicza obłędu.
______
Jeśli chodzi o moją aktualną sytuację jedzeniowo-ćwiczeniową, to jem bez restrykcji, ale pilnuję białeczko, żeby nie brakowało. Dojadam witaminki w tabletkach i czasem przed snem zjem coś ekstra kalorycznego, bo czuję, że muszę. To taki impuls, jak na przykład na Dąbrowskiej, kiedy żołądek pełny, ale zjadłoby się sera. No to ja mam tak na produkty zbożowe. Nie jem dziko i kompulsywnie. Zjem tyle, żeby minęła mi ta potrzeba - i więcej nie.
A bilans mam chyba dobry. Nie wiem, czy chudnę, ale nie tyję.
Postanowiłam zrobić coś, czego zrobić się nie da, a mianowicie określić dietę idealną.
Zacznijmy od tego:
1. DLACZEGO tyję, dlaczego NIE CHUDNĘ?
Odpowiedź jest jedyna, innej nie ma: BO JEM ZA DUŻO!
I tu zaczyna się cała litania:
"Ale ja jem bardzo mało, znacznie mniej, niż wynika z tabelek, mniej niż jadłam kiedyś tam, w ogóle jem jak ptaszek..."
No dobra. A bierzesz pod uwagę, że
- czas leci, wraz z wiekiem zapotrzebowanie kaloryczne spada?
- może posiłki jesz skąpe, albo je pomijasz, ale jesz między posiłkami jakieś przekąski, których nie wliczasz w bilans? Tu orzeszek, tam kostka czekolady, albo jeszcze coś. A to się składa na całokształt.
- bierzesz pod uwagę to, że aktywność fizyczna jest znacznie mniejsza niż uwzględniana w tych tabelach?
- no i najważniejsze - czy stosowałaś jakieś drastyczne diety? Z dietami problem jest taki - jeśli ograniczasz kalorie, organizm stara się przeżyć. Jeśli jesz znacznie za mało, włączają się tryby oszczędzania energii. Dlaczego? Bo organizm jest mądry i nastawiony na przetrwanie. Jeśli się głodzi (w tym UWAGA! jedzenie śmieci, nieodżywcze, niezależnie od ilości kalorii jest dla organizmu sygnałem, że trzeba gromadzić materiały zapasowe), to oszczędza. Jak oszczędza?
a) obniża metabolizm - zwalnia się tętno, obniża się ciśnienie, zwalnia się oddech, spada temperatura ciała. Nawet jedna kreska temperatury mniej, to ogromna oszczędność energetyczna.
b) głodzony organizm, zwłaszcza przy niedostatku białka, pobiera aminokwasy z mięśni szkieletowych. Tak, chudniesz, ale głownie z wody i mięśni, a to prowadzi do... mniejszego zapotrzebowania na energię
c) pewnie tu narażam się na posądzenie o pisanie bajek, ale mam teorię, że w sytuacji skrajnego niedożywienia, organizm uczy się trawić coś, czego naturalnie nie trawi, czyli np. celulozę
d) w chwili, kiedy kończy się taką głupią dietę, włącza się tryb gromadzenia - nie ma takiej możliwości, żeby nie tyć po diecie niższej niż PPM. Głodzony organizm automatycznie będzie gromadził. Dlatego tyje się po głodówkach, tyje się po Dąbrowskiej, tyje się po Cambridge - ktokolwiek twierdzi coś innego, zaklina rzeczywistość, albo głodzi się dalej.
- no i hormony, insulinooporność, tarczyca, cukrzyca i tysiące innych chorób. Przykre - jeśli coś zaburza metabolizm, to trzeba to uwzględnić w bilansie. Nie tłumacz się, że tyjesz z powietrza. O ile możesz tyć od warzyw, to od powietrza nie. Po prostu - jesz za dużo.
2. Co zrobić. żeby nie tyć/ schudnąć?
I tu po odpowiedzi na pierwsze pytanie narzuca się odpowiedź "jedz mniej". Ale nie jest to do końca właściwa odpowiedź. Wręcz, jest to ZŁA odpowiedź.
Są dwie drogi, w zależności od tego, co jest na tapecie.
A) Jeśli rzeczywiście przejadasz się, jesz za dużo, powyżej tego, co wynika z tabeli PPM i CPM, to rzeczywiście, jedz mniej. Tylko uważaj na kruczki. Po pierwsze, wiadomo, że tyje się od nadmiaru kalorii, nie ważne, czy się je twarożek, czy czekoladę, ale pamiętaj, że jedząc nieracjonalnie, doprowadzisz do niedożywienia i ślepe koło się powtórzy. Po drugie, nie schodź poniżej PPM, bo zajedziesz mechanizm - i znowu zaczniesz tyć. Ty nie jest wcale łatwo określić PPM, jeśli masz w historii jakieś diety eliminacyjne. Ale da się to zrobić.
B) Jeśli masz zjechany mechanizm, jeśli głodziłaś się, jadłaś poniżej PPM, jadłaś śmieci i jesteś niedożywiona, jeśli masz zaburzenia odżywiania, jeśli jedząc powyżej PPM tyjesz - koniecznie musisz metabolizm poprawić. W przeciwnym razie, będziesz tyć od marchewki. Chyba, że jesteś w skrajnej biedzie i zależy Ci na przeżyciu, a nie stać Cię na jedzenie.
3. Ile jeść, żeby nie tyć/ schudnąć?
To chyba każdy wie. Obliczasz sobie PPM, CPM i celujesz w wartość pomiędzy, uwzględniając założenie, że 1 kg spalonego tłuszczu kosztuje 7-8 tys kalorii. Więc sobie to rozłóż w czasie, im wolniej tym lepiej. Nie szybciej niż pół kilo na tydzień, bo szybciej to niezdrowo.
Jakość jedzenia powinna być odpowiednia. Tu nie ma też jakichś wielkich filozofii - połowa kaloryczności posiłku powinny stanowić węglowodany (uwaga, w to się wliczają WSZYSTKIE węglowodany, w tym te z produktów białkowych), 20-30 % białka, 15-25% tłuszcze. W przeliczeniu na masę:
- białka 1 - 2 g/ kg masy ciała (przy czym osoby na redukcji powinny jeść 1,7 - 2 g / kg masy ciała)
- tłuszcze 1 - 1,5 g/ kg masy ciała
- węglowodany 3 - 5 g/ kg masy ciała (jeśli scinać kalorie, to właśnie z węgli, zwłaszcza prostych)
4. Jakość tych makroskładników jest niesłychanie ważna.
Białko
Ja akurat jestem wege, więc moje źródła są dość wyśrubowane, zwłaszcza, że nie znoszę produktów sojowych, ale jak się je mięcho, to źródeł białek nie trzeba daleko szukać. Białko ciężko jest przedawkować. Przynajmniej ja nie potrafię, nawet jedząc na każdy posiłek kostkę twarogu. Odżywki białkowe (izolaty) są fajnym źródłem białka dla wszystkich. Nasiona strączkowe - tu trzeba uwzględnić, że one są też źródłem węglowodanów. Z moich obliczeń wynika, że białka jem wciąż za mało.
Tłuszcze
Wszystko dla ludzi, ale na pewno nie jakieś margaryny i inne tego typu. Najfajniejsze tłuszcze, jakie znam, to orzechy. Oliwa też jest OK, do smażenia masło klarowane, ostatecznie olej kokosowy. Awokado. Tłuszcz z nabiału - masło, śmietana, twarogi, sery żółte. Dla mięsożerców tłuste ryby. No źródeł tłuszczu jest cała masa. Jest ważne, żeby nie ciąć tłuszczy w diecie. One są bardzo potrzebne.
Węglowodany
Wielocukry
Z węglami jest sprawa taka - jak pisałam wyżej, zwykle na redukcji obcinamy węglowodany. Dlatego, że z reguły jemy ich za dużo. Zwłaszcza w Polsce - chlebuś, kanapki, bułeczki - są wygodne i takie oczywiste. Dobra, nikt nie każe zrezygnować z pieczywa. Idealna dieta uwzględnia preferencje. Jesz chlebek? Jedz go nadal. Ale zrezygnuj z białej mąki. Przynajmniej na co dzień. Nic się nie stanie, jeśli od czasu do czasu zjesz kajzerkę, czy drożdżówkę. Ale na co dzień, jeśli chcesz jeść pieczywo, wybierz to pełnoziarniste. Nie chodzi o to. że po kajzerce przytyjesz. Mąka biała i razowa ma tyle samo kalorii, no, prawie, ale nie o kalorie tu chodzi. Chodzi o jakość. Jesz po to, żeby się odżywiać. I żeby nie być zaraz głodnym. Dlatego warto wybierać mądrze.
Dwucukry
Węglowodany to też laktoza z mleka. Uwzględnij to. Węglowodany to też sacharoza - to możesz wywalić w cholerę. Sacharoza nie jest potrzebna absolutnie do niczego. Jeśli chcesz - do końca życia możesz jej nie jeść - organizm tylko CI podziękuje. Jeśli nie umiesz żyć bez cukru - to jedz, ale ogranicz. I albo po posiłku, jako takie dopełnienie, zamknięcie, albo po/podczas aktywności fizycznej. Wtedy można. Nigdy zamiast posiłku. O tym zapomnij. Cukrem można doprawiać posiłki. Jak trzeba, to można. Ale czy naprawdę trzeba? Zastanów się. Z dwojga złego lepszy syrop klonowy, miód. Jak musisz.
Jednocukry
No i wreszcie cukry proste - owoce świeże i suszone. Jedz, na zdrowie. Uwzględnij w bilansie. Raczej w całości niż w postaci soków. Nie będę pisać, że moja szkoła jest żeby jeść w czasie posiłków, że posiłki powinny być pełnowartościowe, nierozdzielne - bo zaraz będzie burza w komentarzach. A, jedz jak chcesz!
Z cukrami jest taka sytuacja. W momencie braku cukrów w diecie (zejściem poniżej pewnego progu) włącza się proces ketozy. Mózg zamiast z węglowodanów czerpie paliwo z ciał ketonowych. W efekcie nie czuje się głodu, szybko się chudnie. No, żyć nie umierać. Z ketozą miałam do czynienia przy okazji głodówki, diety Cambridge i postu Dąbrowskiej. Pomijając to, że te diety są szkodliwe na dłuższą metę, sam proces ketozy jest przyjemny. Nie wiem, jak jest w tradycyjnej diecie ketogenicznej, może wypowie się ktoś, kto ją stosuje. Ja, jako wegetarianka, nie mogę jej stosować, bo nie mam źródeł białka bez węglowodanów. A białko jeść trzeba. Nie wiem, czy wykluczając całkiem z diety produkty ziarniste, da się zorganizować skądś wszystkie potrzebne witaminy i nie nabawić się niedoborów. Nie wiem, przyznam, nie zgłębiałam tematu. Głównie chodzi mi o witaminy z grupy B, E. Trzeba by poszukać. Może się da. Wiem, że dla wegetarian i wegan, dobrze jest łączyć zboża z roślinami strączkowymi. To zapewnia pełen garnitur aminokwasów i witamin z wyżej podanych grup. Więc na pytanie, czy można całkowicie zrezygnować z węglowodanów w diecie odpowiadam: nie wiem. Ale ja nie zamierzam.
5. Błonnik
O korzyściach z jedzenia błonnika nie trzeba się rozwodzić. Nie przesadzajmy jednak z błonnikiem. Bo można przesadzić, jak z wszystkim, niestety. Ale błonnik naturalny - warzywa, owoce, zioła, pełnoziarnista mąka - jedzmy do woli. Oczywiście uwzględniając je w bilansie.
6. Last but not least - mikroelementy
Witaminy, minerały - zadbaj o to, żeby niczego nie brakowało. Niektóre witaminy organizm magazynuje, inne musi mieć dostarczane regularnie. O tym można napisać całe grube księgi. Połknięta tabletka nie zastąpi Ci jedzenia.
7. Jak jeść, żeby poprawić metabolizm.
Szczerze? Nie wiem. Ale są stosowne publikacje na ten temat - poczytaj, jeśli Cię to dotyczy.
8. No to jazda
Dobra. Zatem w oparciu o powyższe, można sobie stworzyć dietę idealną. Dla siebie. Uwzględniając swoje preferencje.
Ilość posiłków, pory posiłków, obfitość posiłków - jak chcesz. Uważasz, że to ma znaczenie, to stosuj według swoich preferencji. Z mojego doświadczenia nie ma to znaczenia. Jem dużo na noc, w tym węglowodany i nie tyję. Chociaż staram się to zmienić ze względu na to, że lepiej/spokojniej się śpi z pustym żołądkiem. Ale tak czy siak, rano jak wstaję, to mam wklęsły brzuszek. Nie jadam rano śniadań. Pewnie, gdybym nie jadła późno w nocy, to wcześniej byłabym rano głodna. Póki co, jest jak jest i jest OK.
No i dobra. Ja się rozpisałam - to takie moje zbiorcze przemyślenia. Ale każdy i tak ma swoje zdanie i widzi ten świat z innej perspektywy. Zatem podsumowując dzisiejszy wpis, zamieszczam mój ukochany obrazek:
PS. Jeśli zaś jesz intuicyjnie. Masz odpowiednią masę ciała. Jesteś zdrowa, odporna i niczego Ci nie brakuje - wywal w pierony te wszystkie rozważania z pamięci i ciesz się swoim życiem!
Żeby dojść na odległy, wysoki szczyt trzeba zrobić to etapami. Nie można porywać się na całą trasę od razu, bo skazane jest to na niepowodzenie. Najpierw trzeba ocenić swoje siły, zacząć od łagodnych podejść i stopniowo krok po kroku przechodzić przez kolejne etapy. Ja sobie to podzieliłam od najprostszych dla mnie, do najtrudniejszych, w procentach. Jak już opanuję w 100% jakiś etap, przechodzę do kolejnego. Oczywiście, wszystkie mam na uwadze, ale nie staram się od razu, na już wszystkich realizować w 100%.
Zatem oto moje etapy do celu, jakim jest zdrowe FIT życie (od tych najprostszych):
Codziennie, w miarę możliwości jakaś forma ruchu, aktywności 100%:
Dbałość o poziom stresu, odpoczynek, relaks 90%:
Przynajmniej 2 litry płynów na dzień 80%:
Jeść nie do końca, przerywać w trakcie posiłku, jeśli mam dość: 70%:
Pilnować, żeby nie jeść za mało białka 70%:
Nie brać od razu dużych porcji, dawkować sobie jedzenie: 60%:
Słowo się rzekło, sporządzam historię moich zmagań z sadełkiem. Byłam gruba od dzieciństwa. Jadłam tony słodyczy (aż dziw, że zęby to wytrzymały bez szwanku), a że dojrzewanie było dla mnie jednym wielkim dołem, więc emocjonalnie jadłam, jadłam i jadłam. W liceum moje ciało przypominało kulę i wtedy pierwszy raz wzięłam od koleżanki jakąś dietę, nie wiem skąd ona ją miała, ale pamiętam, że był tam smażony seler. Innych posiłków nie pamiętam, tylko ten seler jakoś zapadł mi w pamięć. Ona tę dietę znalazła w jakiejś gazetce, dlatego nazwałam ją:
1. Dieta z gazetki.
czas trwania: chyba miesiąc
zasada: rozpisane posiłki, przepisy, chyba mniej węglowodanów, zwłaszcza prostych, ale już nie pamiętam
plusy: ponieważ nie ważyłam się wcześniej, ani później, nie wiem, ile na tej diecie schudłam, ale schudłam na pewno, co zmotywowało mnie do dalszego odchudzania
minusy: nie jest to może wina tej diety, ale pochrzaniło mi się w głowie. Ta dieta była początkiem mojej choroby związanej z nieracjonalnym odchudzaniem.
2. Dieta własna "mało jedzenia"
zasada: im mniej jedzenia, tym lepiej. Byle co, byle jak, byle mało. Spacery, rower.
plusy: szybkie efekty, waga leciała, bo metabolizm dobry, młody, brak historii dietowej
minusy: niedobory pokarmowe, pogłębianie się obsesji na punkcie odchudzania. Aż do:
3. Głodówka
zasada: nic nie jeść, albo sporadycznie coś minimalnego, ruchu jak najwięcej, picia też mało, bo ciężkie
plusy: w moim przypadku nie było żadnych plusów. Bo utrata wagi w takim wydaniu plusem nie była.
minusy: anoreksja, wyniszczenie, zaburzenia hormonalne, mgła mózgowa, drażliwość, utrata włosów, szara skóra, prawie śmierć
No. To było najgorsze, co zafundowałam swojemu ciału. Z kuli zamieniłam się w szkielet. Ważyłam 48 kg, czyli wcale nie tak mało, jak na mój wzrost, ale to było mało. Nie miałam w ogóle tkanki tłuszczowej, mięśnie w zaniku, nie miałam siły mrugać powiekami. Wiecznie zła. Głodu też nie czułam. Naprawdę umierałam na własne życzenie w wieku 16 lat. Uratował mnie strach. Dzięki hormonom okres wrócił, a ja zaczęłam jeść. Cokolwiek. Jadłam i jadłam i grubłam. Nie wróciłam już do tak wielkiej wagi jak wcześniej, ale dobiłam do poziomu sporej nadwagi dość szybko. Czemu się nie można dziwić, bo organizm włączył tryb magazynowania.
4. Dieta bez nazwy
zasady: sporo ruchu, jedzenie w miarę intuicyjne, okres stabilności, bez liczenia, ważenia
plusy: spokojny spadek i stabilizacja wagi
minusy: jedzenie śmieci, brak kontroli i refleksji
I było dobrze. Lekka do średniej nadwaga i tak sobie żyłam. To był w miarę stabilny okres od matury przez całe studia. Okresowo, jak było więcej ruchu, chudłam, jak był okres nieruchomy, tyłam, ale nie jakoś dużo. Byłam okrągła, ale apetyczna. Miewałam zrywy do dużej aktywności.
No i po studiach, na etapie początków pracy zaczęłam stosować nową dietę, z książki.
5. Dieta niskotłuszczowa + ćwiczenia
zasady: własne kompozycje posiłków, wtedy jeszcze mięso jadłam, więc grilowany indyk, tuńczyk, warzywa, owoce. Nie jadłam zupełnie pieczywa, kasz, makaronów. Węglowodany tak, owoce, w tym suszone.
plusy: szybki spadek, dzięki ćwiczeniom fajne, jędrne ciało, dzięki białku brak ataków głodu
minusy: zaburzenia hormonalne (zatrzymanie okresu) z braku tłuszczu. Oraz niedobory witamin.
Mimo wszystko ta dieta nie była taka zła. Dzięki białku.
6. Jedzenie co drugi dzień
Tak. Taką dietę sobie wymyśliłam. Jadłam co drugi dzień. W dni jedzeniowe mogłam jeść wszystko, na co miałam ochotę. A w dni niejedzeniowe - zupełnie nic. Tylko płyny bezkaloryczne.
plusy: fajny spadek wagi, brak niedoborów, dobre samopoczucie
minusy: w dni jedzeniowe z czasem zaczęłam mieć kompulsy. Wbrew pozorom, lepiej czułam się w dni bez jedzenia, chociaż czułam na początku dnia uciążliwy głód.
Oczywiście, po zaprzestaniu przerw jednodniowych zaczęłam znowu tyć.
7. Własna dieta eliminacyjna.
zasady: liczenie kalorii, dokładny limit (nie pamiętam już jaki, ale na pewno za niski - chyba coś na poziomie 1300-1400 kcal). I ćwiczenia (dywanówki).
plusy: waga spadała elegancko
minusy: głód i złość (bo Polak głodny, to zły)
w efekcie tej diety schudłam do rozmiaru 34. A potem były tłuste lata. I waga sobie rosła.
A potem zaszłam w ciążę. No i zaczęło się jedzenie bez ograniczeń. Pod koniec ciąży waga przekroczyła 100 kg. Po urodzeniu dziecka zaczęłam kolejne podejście do odchudzania:
8. Dieta niskotłuszczowa, rower
plusy: dużo ruchu, plus karmienie piersią dało szybki spadek wagi
minusy: znowu niedobory, głód
Potem był okres względnego spokoju. Lekka nadwaga lub waga w normie. Ćwiczyłam jogę. Byłam bardzo giętka, elastyczna, slrawna. Ale bywały okresy kiedy wracało jedzenie emocjonalne. No i śmieci.
9. Dieta Cambridge
zasady: posiłki z torebek. Dieta bardzo nisko kaloryczna. 400-500 kcal
plusy: wbrew pozorom, dieta nie powodowa niedoborów. Pomimo okropnie silnej redukcji, zawierała odpowiednią podaż witamin, wystarczającą podaż białka i tłuszczu. Węglowodanów zero. Więc oczywiście ketoza i brak głodu. Waga spadała błyskawicznie.
wady: koniec diety jest okropnie trudny. Wychodzenie trwa miesiącami, kiedy stopniowo dokłada się kalorii. Po wyjściu z ketozy jest to praktycznie niemożliwe, bo głód bywa okropnie silny. No i człowiek nie wytrzymuje, je więcej i prowadzi to do jojo. Każda kolejna dieta Cambridge działa słabiej.
Tę dietę stosowałam kilkakrotnie. Jeden okres ścisłej DC to 3 tygodnie. Potem przerwa i znowu. Chudłam szybko. Ale potem tyłam. I takie błędne koło. W każdym razie nie dobijałam do wysokich wag.
Aż znowu zaszłam w ciążę, którą straciłam.
A potem znowu. Bałam się że jak będę za mało jeść, to stracę i tę, więc nie ograniczałam się wcale. I znowu waga dobiła setki.
Po urodzeniu nie mogłam stosować żadnej diety, bo jakakolwiek próba redukcji kalorii lub zwiększenia aktywności skutkowała zanikiem pokarmu. Więc toczyłam się do roku i kilku miesięcy.
Potem kilka diet Cambridge znowu. Plus rower, dużo roweru. A potem odkryłam bieganie. Było dużo do zwalenia. Więc kolejna dieta:
10. Dieta WO Dąbrowskiej
zasady: warzywa, owoce (te drugie nie wszystkie i z pewymi obostrzeniami).
wady: brak białka, brak tłuszczu, brak węglowodanów, jojo i problemy z włosami
Dąbrowską wraz z bieganiem stosowałam latami z przerwami. Waga była w miarę stabilna, aż przytyłam trenując do maratonu. Bo byłam głodna. Ciągle głodna. Po trzecim matatonie znowu byłam gruba.
11. Dieta vitalii
zasady: rozpisane posiłki uwzględniające aktualne zapotrzebowanie kaloryczne i aktywność fizyczną, treningi z nagrań.
zalety: brak silnych restrykcji kalorycznych. Indywidualne dopasowanie. Ładny, zdrowy spadek.
wady: koniec diety z powodu braku dostępnych produktów (wyjazd)
Po tej diecie długo utrzymywałam sylwetkę i kondycję. Niestety, brak rozpiski zaowocował jedzeniem szybkim, byle czego. Z czasem coraz więcej słodyczy.
Ale z aktywności już nie zrezygnowałam. Aż do covidu. Potem były problemy kondycyjne. No i zostały tylko spacery.
12. Rewolucja
zasady: ściśle określona ilość kalorii, białek, tłuszczu i węglowodanów, treningi 3 razy w tygodniu ogólnorozwojowe, bieganie, spacery
zalety: stały spadek wagi, brak niedoborów, brak głodu, elastyczność, własne posiłki lub z przepisów, możliwość jedzenia "zakazanych" produktów - uczenie się nowych zasad, utrwalanie zdrowych nawyków
wady: zbytnia kontrola, ale na początku jest ona konieczna, więc to tylko taka "wada", jeśli by to trzeba stosować cały czas
13. Teraz.
zasady: jedzenie intuicyjne, ale świadome. Stosowanie zasad "rewolucji", ale bez ścisłej kontroli.
No i zobaczymy, do czego to doprowadzi. Jeśli zacznę tyć, wrócę do liczenia,ważenia i mierzenia. Na razie jest stabilizacja. Ale nie zasypiam i pilnuję co jem. Bez spiny.