Mój nowy fenix mierzy kalorie w nowy sposób. Na trening ogólnorozwojowy wyliczył tak:
czyli dwukrotnie więcej niż dotychczas. Z jednej strony to strasznie dużo na tak krótki czas, z drugiej strony rzeczywiście kiedy były mocne akcenty cardio, to tętno wywalało pod sufit i kalorie szybciej się spalały. Poprzednio trenerka mówiła, że mi zdecydowanie zegarek zaniża, więc może faktycznie poleciało te 400 kalorii.
W dodatku przeszłam się dziś wolnym spacerkiem 22 km. A czasomierz pokazał
czyli mniej więcej tyle, ile spaliłabym biegając na tym dystansie. Ale... Zakładam, że na samą aktywność trzeba by odjąć kalorie spoczynkowe, które bym spaliła w czasie tych pięciu godzin leżąc i pachnąc. Więc będzie tego mniej. W końcowym, całodniowym bilansie zegarek to uwzględnia.
Mądry taki jest.
Martwi mnie tylko poziom mojej body battery. Nie regeneruję się zgodnie z zamierzeniem, Czuję się całkiem OK, na siłach, ale pod wieczór jest tak:
a w nocy mam zbyt krótki i zbyt płytki sen, żeby się doładować. I zaczynam dzień na niepełnej baterii :( I to z dnia na dzień się pogłębia.
heh. Powinnam się wyspać.
--------------------------------------------
Temat wojny powszechnie na tapecie. Więc poczuwam się, żebym i ja zabrała głos. I tak:
1. Wiadomo: ból, żal, nieszczęście ludzkie. Jak to wojna.
2. Ogromny szacunek i podziw dla obrońców Ukrainy. Czapki z głów.
3. Wzrusz i duma z naszych rodaków, którzy pomagają jak potrafią, robią zbiórki potrzebnych rzeczy i żywności, udostępniają swoje mieszkania, hotele itp. Tyle dobra jest w ludziach, że pomimo tego całego zamieszania i zła, aż miło się o tym przekonać. Brawo, ludzie.
Dziś miałam najtrudniejszy z treningów z obecnego planu poprawiania kondycji.
15 min rozruch (lekki bieg)
3 mile (ok. 4,8 km) sprint
ok. 5 min. bieg spokojny
Te 3 mile dały mi po doopie. Po biegu siadłam na ławeczce, schyliłam głowę, a pot sobie kapał mi z twarzy, aż się zrobiła mała kałuża.
A potem pobiegłam jeszcze spokojnym truchcikiem bez chwili marszu jeszcze 12 km, żeby do 20 km dobić 😜
Ale do rzeczy. Miałam na jednej ręce fenixa 5x plus, na drugiej 7x. I tak wyglądały różnice. Najpierw tętno:
A tak tempo:
Kadencja:
Czas w strefach:
Podsumowanie:
I mapki:
Cóż, różnice są. Widać, że tętno 7x mierzy dokładniej. W tempie są drobne różnice, ale prawie jednocześnie buczały mi po równych kilometrach. Czasem prawy, czasem lewy o sekundę wcześniej. Kadencja się praktycznie nie różni. Czas w strefach już tak, ale to kwestia dokładniejszego czujnika tętna w siódemce.
Jeśli chodzi o dokładność zapisu śladu na mapce, to jestem mile zaskoczona dokładnością piątki! Podobno siódemka ma takie mega dokładne systemy GPS, a tu praktycznie nie widać różnicy. Pogrzebię w ustawieniach, może nie wszystko miałam włączone na trybie domyślnym.
Aha, no i według siódemki spaliłam 50 kcal więcej! Ciekawa jestem, jak to wyjdzie na treningu ogólnorozwojowym w domu, bo według mojej trenerki piątka wyraźnie zaniżała.
Jeszcze zabawki w siódemce: mierzy mi body batery - jak odpoczywam, to się ładuje, jak mam wysiłek, to się rozładowuje - fajny bajer.
Monitor oddechu. Ale ja w to nie wierzę. Niby na podstawie tętna, no bo jak inaczej. Wylicza mi tempo oddychania.
Stamina - czyli zapas energii w czasie aktywności. Pokazuje na wykresie rzeczywistą i potencjalną wartość. O takie coś:
No i ma dokładniejszy moninor snu i pokazuje jeszcze różne inne statystyki. Fajny.
Aha, moje treningi na poprawę kondycji rzeczywiście poprawiają kondycję. Awansowałam na kolejny pułap tlenowy. Tym razem 46. Stan wytrenowania efektywny. Czyli warto się pomęczyć. Zresztą sama to widzę, że treningowo przebiegam bez marszu 20 km. I to włącznie z mocnymi 3 milami. A po 12 km dotruchtania zostało jeszcze ponad połowę staminy:
Wreszcie go mam. Mój dzidziuś kochany. Zobaczymy, jak się będzie sprawował.
Na razie rajcuje mnie ekran dotykowy, latarka i ładowanie solarne. To faktyczny widok sprzed chwili. Jeszcze świeżutki, ani kroku nie zrobiłam :)
A to mój staruszek na drugiej ręce.
Już ma bezel zrysowany. Nowy też się zrysuje, ale nie szkodzi, lubię takie. Każda rysa ma swoją historię :)
Przydałby mi się pasek nylonowy tekstylny, bo te najlepiej się sprawdzają - oddychają, nie zaparzają skóry, nie ocierają, nie poci się pod nimi. Ostatecznie tytanowy, ale nie czarny. Biały lub niebieski. Ale takich nie widziałam. Ani oryginalnych (za miliony) ani na Aliexpresie, gdzie nakupiłam mnóstwo pasków za bezcen, no ale nie białych...
Tak więc zabawę mam. Planuję jutro wziąć oba na wybieganie. Ciekawa jestem, jakie będą różnice. Na razie widzę różnice w tętnie i to znaczne. Wygląda na to, że mam niższe tętno niż sądziłam. A to znaczy, że jestem trupem. Bardziej wierzę nowemu, bo ma jakiś udoskonalony czujnik tętna. I saturacji. Nie pisząc już o GPS. Bo to ma podobno o generację lepsze. Dlatego go kupowałam.
I teraz tak. Dopóki nie pozbędę się starego (mój tata go dostanie - jeszcze o tym nie wie - póki co ma jakąś opaskę do mierzenia tętna i kroków, ale bzdury mu mierzy), będę je nosić zamiennie. To jest mocne postanowienie i chyba muszę się zmusić. Bo ja, jako homo sovieticus, mam tendencje do zostawiania "na kiedyś". W ten sposób mam dwie pary butów - na asfalt i na teren, które leżą już ponad rok, bo mi ich SZKODA używać. A biegam w jakichś dziurawych dziadach. Wiem, wiem, szkoda kolan, kostek i innych. Bo amortyzacja w tych starych jest żadna. Ale, według mojej fizjo, którą szanuję i której wierzę, amortyzacja to pic na wodę. Technika biegu ma znaczenie. A tę mam chyba OK, skoro mi nic nie wysiadło od daawna.
Aha, mam nową przypadłość. Nie wiem, czy pocovidowa, czy to na starość, czy jeszcze inny jest tego powód. Otóż, kiedy jestem w stanie spoczynku - siedzę, odpoczywam lub leżę - w lewym uchu czuję (słyszę?) takie jakby stuki, trzaski - jakby pękały bąbelki lub szeleściła folia. Nieregularne. Nie, jak tętno. Poprzednio były dość rzadkie, ale "głośne", dzisiaj szybsze, ale delikatniejsze. Obstawiam coś w uchu środkowym. Na bank nie woskowina, na bank nie ciśnienie (mierzyłam, mam 117/70, więc normalne). Może ciśnienie atmosferyczne ma wpływ? Może to zmęczeniowe? Jak jestem w ruchu, to to kompletnie zanika. Nie wiem, czy to laryngologiczne, neurologiczne czy naczyniowe. Poobserwuję. Jak nie przejdzie lub się nasili to będę szukała jakichś lekarzy.
Jedzenie bez zmian. To znaczy, zmiany są. Co chwilę coś innego sobie jem. Ale bez zmian w sensie kaloryczności itp. Nadal intuicyjnie. I waga chyba bez zmian, bo ubrania pasują tak samo jak jesienią.
Tak sobie myślę, dlaczego ja właściwie się siebie czepiam? Postanawiam zmniejszyć dystans, zwolnić. Bo co za dużo, to nie zdrowo, ale kto gdzie wyznaczył tę granicę? I co właściwie mnie obchodzą granice innych ludzi?
Prawda jest taka, że nie jestem w grupie ryzyka, ani zagrożenia zawałem, ani kontuzji ścięgien, mięśni czy stawów. Nie odczuwam absolutnie żadnych dolegliwości. Nie jestem przetrenowana, mój puls spoczynkowy jest na poziomie 40 ud/min. Pułap tlenowy 45, czyli wydolność doskonała.
A uj z limitami! Póki mi się chce, będę biegać po 20 km i w nosie mam, że ktoś sądzi, że to dużo. Dla mnie to idealnie, bo po 10 km interwałów czuję niedosyt, który tak męczy, że... muszę go rozbiegać.
Dla domorosłych strachaczy o moje tkanki, pragnę dodać, że:
- po każdym treningu robię cały zestaw ćwiczeń rozciągających
- 3 razy w tygodniu robię 45-50 min. trening ogólnorozwojowy
- biegam 4, góra 5 razy w tygodniu, więc nie codziennie i tak, mam czas na regenerację
- jak nie biegam, to chodzę i w planie mam też rower, żeby różne mięśnie pracowały
- słucham swojego ciała. I kiedy mówi "dość", to nie forsuję. Chyba, że to końcówka interwału 😜
Przesłuchałam kolejny audiobook/kurs z psychologii odchudzania. Nie po to, żeby schudnąć, raczej po to, żeby zrozumieć, jak to jest, że nie tyję jedząc zupełnie bez żadnej kontroli, a kiedyś, kiedy byłam młodsza i miałam lepszy metabolizm, tyłam.
No i w zasadzie wychodzi na to, że cały klucz leży w braku diety, braku odchudzania się. W związku z tym nie mam kompulsów jedzeniowych. Jem różne "zabronione" pokarmy: wafelki, słodycze, dużo owoców, suszonych i świeżych, czekoladę itp. Tak, nie jem w zasadzie wcale cukru rafinowanego, bo nie mam do czego. Herbaty, kawy nie słodzę, bo lubię gorzkie. W czasie covidu piłam herbatę z sokiem malinowym, tam był cukier, ale to są wyjątkowe sytuacje. O, wczoraj zjadłam też paczkę (całą!) biszkoptów. Też z cukrem. Czasem lody zjem. Rzadko też jem pieczywo. Nie jest to racjonalne odmawianie sobie, po prostu nie mam ochoty. Wyjątkiem są piętki chleba 8-ziaren i jak jestem bardzo głodna, to czasem kupię i zjem w piekarni bułkę, albo precle. Może dziwnie jem, ale tak dyktuje mój organizm. Jem, na co mam ochotę po prostu.
O co chodzi z tą głową? Ponieważ nie mam parcia na wagę, nie przeżywam stresu z powodu cyferek. Nie mierzę się, nie ważę. Podczas okresu miałam ciasno w spodniach, teraz już jest luźno. Wyglądam tak samo, jak jesienią, kiedy skończyłam się ważyć. I możliwe, że wiosną nie wrócę do ważenia. Bo po co?
W tym audiobooku babeczka mówi o tym, że wszelkie nieskuteczne diety i jojo biorą się z tego, że pewne schematy w mózgu zostają niezmienione. Nawyki nie tyle jedzenia, co myślenia. Dlatego cokolwiek by się z wagą nie zrobiło, brak kontroli - i wszystko wraca, jak na rozciągniętej gumie. Natomiast zmiana myślenia powoduje zmianę zachowań nieświadomych, stworzenie nowych połączeń nerwowych w mózgu - i nagle przestaje się tyć. U mnie coś takiego miało miejsce. Wręcz z niedowierzaniem patrzę na to, jakie to było proste! Po prostu przestać się odchudzać, a zacząć zdrowo żyć.
Wstałam przed świtem, bo czwartkowy bieg - rzecz święta, mimo, że wczoraj wypadł nadprogramowy, a nawet dwa. No ale wstałam. Ubrałam się za ciepło, bo skąd mogłam wiedzieć, że w lutym będzie 11 stopni?! A na podejście do okna, żeby zerknąć na termometr nie starczyło mi czasu.
Mój mąż często nie może zrozumieć, że można mieć tak wszystko wyliczone co do sekundy i jak nie mam czasu, to nie mam. Ale tak działam. Nawet mam wklalulowane wizyty w WC! Oczywiście nie zawsze, bo bywa, że czasu mam duuużo. Ale jak mam jakieś spotkanie o określonej godzinie, to tak mam.
No i zgrzałam się nieziemsko, przez co tętno poszybowało w obłoki i spokojny, powolny bieg zaliczyłam w 4 strefie. Ech.
Potem miałam egzamin. Online. No i okazało się, że nie działa mi kamera. Włączałam, wyłączałam teamsy, laptopa. Nie dało się jej uruchomić. W ustawieniach wszystkie programy mają dostęp. Nie jest zasłonięta. Zmieniałam tło na pulpicie. No to sądziłam, że coś kliknęłam przy okazji.
Dobra. Odbębniłam egzamin bez kamerki. Nawet dobrze, bo po bieganiu fryzurę miałam jak po pływalni, a nie zdążyłam umyć głowy (te sekundy!).
Wieczorem trening. I znowu - kamera nie działa. A ma działać, bo trenerka musi widzieć, czy dobrze robię te martwe ciągi czy inne plancki. Ale nie działa.
Po treningu grzebię w ustawieniach. Jakieś aktualizacje. Dobra, może trzeba je zaakceptować? No to uruchamiam. Reset jeden, drugi. Sprawdzam w Teamsach. Oczywiście, kamerka nie działa.
Z przekleństwem na ustach, szukam po googlach. Piszą, że jakiś sterownik trzeba uaktualnić. Kurde. Ale jaki, jak?
No jasny gwint. Szukam dalej. Jakiś filmik na stronie Asusa. Pierwsze scenki "sprawdź, czy masz włączoną kamerę - przycisk F10". Błysk, huk - przecież wczoraj czyściłam klawiaturę! Wciskam F10, włączam Teamsy - DADAAAM! Działa!
A żeby tak wesoło nie było - ktoś zajumał mi płachtę z przedniej szyby samochodu.
Tak mi przyszła do głowy analogia i w sumie nie wiem, co o tym myśleć.
No bo miałam do zrobienia jednostkę treningową:
15 minut w 2 strefie tętna,
15 minut w 4 strefie tętna,
15 minut w 2 strefie tętna
5-10 minut biegu odpoczynkowego.
Już abstrahując od tego, że z tymi strefami to doopa blada, bo nijak się nie da biec w 2 strefie, te 5-10 minut to u mnie około 15, ale po odbębnieniu tego, jak dotąd jednego z najtrudniejszych biegów tego programu (ten środkowy 15-minutowy interwał dał nieźle popalić!) byłam porządnie zmęczona, ale i zadowolona. Jak po porządnym, kalorycznym i pysznym posiłku. I w zasadzie na tym powinnam poprzestać, było nie było, stuknęło 10 km. A co zrobiłam ja? Zrobiłam dodatkową pętelkę 8 km. Tak ledwo powlócząc nogami. Jak kompuls jakiś, kiedy się jeszcze obżera, choć już jest się pełnym. Po co mi to? Tym bardziej, że wieczorem jeszcze czeka mnie trening.
Dolega mi zdecydowanie kompulsywne bieganie.
Nie, nie chodzi o to, że biegam często, że się morduję tymi interwałami. To jest OK i jak najbardziej racjonalnie. Chodzi o to, że dowalam drugie tyle, bo czuję, że jeszcze się zmieści, że dam radę, że mam czas i audiobook ciekawy, wiec czemu by nie?
I szlag trafił postanowienia noworoczne! Dlatego uważam, że te postanowienia są bez sensu.
Dostałam dzisiaj trzynastkę. I kupiłam nowego fenixa. 7x szafirowy. Starego spalę, hehe, żartuję, dam tacie. Kupiłam w przedsprzedaży, więc poczekam jakiś czas. Ale to dobrze. Oswoję się z myślą, że będzie. Taki:
Z solarną baterią! I dokładniejszym pomiarem gps i tętna. W dodatku ma monitor oddechu. Jak on to mierzy, tego ni huhu nie wiem. Mam dmuchać na niego, czy co?
Poza tym ma latarkę (!), lepszy, profesjonalny monitorinģ snu (może wreszcie wezmę się za praktykowanie OOBE) i pulsoksymetr, który może być włączony non stop. A bateria trzyma kilka tygodni.
Ma ekran dotykowy, co czasem może być pożyteczne, ale na ogół będę to wyłączać.
No i ma ponoć o niebo lepszy bluetooth i nie przerywa jak się z niego słucha muzyki, czy audiobooka.
Oczywiście płatności też ma. Ale to mój obecny fenix też obsługuje.
Więc mogę w ogóle olać noszenie smartfona. Oczywiście mapy.
W zasadzie znowu będzie miał 80% funkcji, jakichś nie wykorzystam nigdy. Jakieś pola golfowe, zjazdy narciarskie, cuda-wianki związane z pływaniem, treningiem siłowym czy żeglarstwem. Ale już wysokościomierz i łączność z telefonem (odbierenie maili, wiadomości czy innych powiadomień) jest przydatne na codzień. No i takie apki, jak prowadzenie po śladzie do punktu, wyznaczanie tras o zadanej długości, znajdowanie samochodu, a treningowo interwały, statystyki, kontrola wydolności i sto tysięcy różnych buzerów, które można ściągać, monitorować - to frajda.
Długo się nad nim zastanawiałam, ale skoro kasa skapnęła, to zamiast wydać na pierdółki, zainwestuję w sprzęt.
Miałam kiedyś garmina forerunnera 305. To był mój pierwszy zegarek sportowy z gps.
Oj, jak on długo łączył się z satelitami! Czekałam nieraz pół godziny pod blokiem, zanim się połączył! Był wielki, nieporęczny i wieszał się. Czasem baterii nie wystarczało na jeden trening. No i ktoś mi go ukradł na kempingu. Byłam wkurzona, ale trochę poczułam ulgę i kupiłam wtedy fenixa 3. Z szafirowym szkiełkiem. Takiego:
To był kawał dobrego sprzętu. Lubiłam go bardzo. Ale nie miał opcji pomiaru tętna z nadgarstka. Tylko pas HR. Obcierał, wyświetlał bzdury. W końcu, jak pojawiła się wersja 5, tę trójkę sprzedałam koledze z pracy. A piątkę mam teraz. Konkretnie 5x plus. Wygląda tak:
Oczywiście tarczę mam inną. Można sobie ustawić jaką się chce.
Ma analizę snu, poniar tętna z nadgarstka, z pasa też może, mapy Polski i Europy. Ale można ściągnąć inne kontynenty. Bateria przy mojej eksploatacji trzyma 4-5 dni.
Zegarki kupuję duże. Po pierwsze lubię duże, po drugie mają lepsze baterie, niż wersja S.
No, więc już się cieszę i czekam na nowy.
Szczęśliwie, od 5 w górę fenixy mają takie same porty ładowania i systemy zmiany pasków. A ja nakupiłam pasków we wszystkich kolorach tęczy u Chińczyków, bo tam są 20-krotnie tańsze. Mam też oryginalną tytanową bransoletę, więc wszystko to będzie pasować. A tacie na Ali zamówiłam skórzany pasek. Zakładanie pasków jest na "klik", więc można sobie zmieniać dowolnie.
_______
Jednak nie mam menopauzy. Testy wychodziły ujemne, ale myślałam, że to już. Jednak nie. Dziwne. Z jednej strony mnie to wkurza, z drugiej cieszy. Nie chodzi tu akurat o jakieś poczucie młodości, raczej o mniejsze ryzyko różnych choróbsk. Ale jednak te dziwaczne okresy, to przyjemne nie jest. Coś za coś.
______
Jest już jutro, więc mogłabym obejrzeć Behawiorystę na PLAYERze. Ale jednak pójdę sobie spać. Dobranoc.
Ciągle mam uczucie, że moja aktywność jest na poziomie no... średniej. Naprawdę, opierdzielam się równo. Jak jestem w domu, to nawet nie siedzę. Leżę plackiem. Ludzie sądzą, że ja wow, tyle biegam, oj. Ale ja biegam tylko 4 dni w tygodniu. W tym taki długi bieg mam raz, góra dwa razy. Gdyby moje treningi były rzeczywiście takie angażujące, to dzienny stres byłby na znacznie wyższym poziomie. A jest taki:
Czyli praktycznie jstem cały czas w fazie odpoczynku.
Więc jak można mówić, że moja dzienna aktywność jest więcej niż średnia? Nawet stwierdziłabym, że mała.
Żeby nie było, że to tylko dzisiaj, proszę, to wykres z całego miesiąca:
No i teraz, jak czytam sobie, że ktoś uważa, że nie ćwiczy w ogóle, bo ma taką bardzo aktywną pracę, że dziennie robi aż 10 tysięcy kroków, to mi opadają witki. W pracy. Od poniedziałku do piątku. I to ma być dużo? Serio?
Ja robię średnio tyle:
Jak widać, tylko kiedy robię długie biegi, ilość kroków przekracza próg, jaki mi ustalił mój zegarek.
No to robiąc 10 tysięcy kroków Twój poziom wysiłku jest... żaden. Sorry.
A teraz proszę mnie znienawidzić.
Idę robić truskawkowy sernik. Jak się uda, to dam fotę.