Kiedyś gdzieś o tym czytałam. Nie przypomnę sobie gdzie, ale bardzo mi ta koncepcja utkwiła w pamięci.
Otóż, organizm człowieka jest taką aparaturą. O tym, że paliwo się kończy sygnalizuje kontrolka w postaci głodu, ale też (to ważne!) apetytu. Paliwem tu nie są tylko kalorie jako takie. Są też konkretne mikroelementy, dlatego jedząc tylko jakieś pokarmy odczuwamy apetyt na to, czego sobie odmawiamy. Oczywiście, do pewnych produktów można się przyzwyczajać, uzależniać. To wtedy zakłóca kontrolki. Alkohol i niektóre narkotyki też zakłócają, bo dają fałszywe alarmy. No, ale wracając do meritum, każdy organizm ma taki setpoint. Ustaloną wagę, a z nią związaną kaloryczność i określone ilości poszczególnych składników diety, które są potrzebne do zachowania tej wagi i zdrowia. To dlatego NORMALNI ludzie nie kontrolując zupełnie swojej diety wiedzą co i ile jeść. Po prostu kierują się głodem i apetytem. Mają smaka na ser, albo na owoce, czy coś tam innego. Albo nie mają apetytu i nie jedzą. I tak sobie żyją w równowadze, nie tyjąc i nie chudnąc, bez niedoborów jakichś tam składników. Nikt tego przez wieki nie kontrolował. I było dobrze.
Zobaczcie, kiedy chorujemy, zazwyczaj nie chce się jeść. Organizm walczy z chorobą, nie ma siły na trawienie. Nie jemy więc, ale zaraz po wyzdrowieniu apetyt rośnie bardziej niż zwykle i zazwyczaj nadrabiamy straty. Tak samo jest z porami roku - zimą metabolizm zwalnia, w ciepłe dni przyspiesza. Ale ogólnie wszystko jest w harmonii.
Co się jednak dzieje kiedy coś zostanie zakłócone? Kiedy człowiek lekceważy naturalne sygnały, kiedy się przejada, z powodu na przykład stresu, kiedy wydzielany jest kortyzol, a za tym zakłócone jest stężenie glukozy w krwi. Naturalnie, stres towarzyszył ludziom podczas na przykład ucieczki, kiedy potrzebna była energia na szybkie przemieszczenie się, lub walkę. Wtedy pożywienie było potrzebne, żeby tę energię uzyskać. Ale kiedy człowiek stresuje się tym, że ceny paliw wzrosły, naprawdę nie jest mu do tego potrzebna uczta i napychanie żołądka. Ale ewolucja jeszcze tego nie przewidziała. I taki biedny człowiek zajada te swoje problemy, takie czy inne - i tyje (chyba, że jest bogaty i może bez stresu tankować do pełna :P). A ponieważ mimo jedzenia problem nie zniknął (wróg nie został pokonany, albo oddalony), więc stres nie mija i mamy problem.
Co się dzieje, kiedy człowiek przytyje i w miarę jest ustabilizowany emocjonalnie (w sensie, przyzwyczaja się do życia w stresie)? Otóż wówczas setpoint przesuwa się. Organizm uczy się żyć ze stabilną wyższą masą i wyższym zapotrzebowaniem energetycznym. Dlatego często grubi ludzie są po prostu grubi, ale nie tyją w nieskończoność, chociaż i takie przypadki się zdarzają.
OK, dieta. Dieta obniża masę ciała (choć niestety nie zawsze), ale... setpoint pozostaje na wyższym poziomie! Co to oznacza? Otóż po zakończeniu diety organizm będzie samoistnie dążył do powrotu do dawnej masy ciała. Tej wyższej. I dlatego będzie się domagał większej ilości pożywienia! Oczywiście, długo i konsekwentnie ograniczając kaloryczność, ten setpoint się przesunie w dół, ale, UWAGA!, prawdopodobnie nigdy nie osiągnie wartości wyjściowej! To jest pamięć organizmu i nic już zrobić się nie da. Człowiek, który raz przytył, zawsze będzie miał podwyższony setpoint tym silniej, im więcej przytył i im więcej razy stosował diety. To, niestety, jest mało pocieszające. Ale i tak jestem zdania, że zamiast walczyć z wiatrakami i dążyć do nierealnych celów, warto poznać i zaakceptować swój setpoint. Wiedza to potęga.
Oczywiście, ten setpoint może być przesuwany także przez problemy hormonalne.
A co z ćwiczeniami? Otóż organizm to mądre bydle. Ono wie, że ruch powoduje spalanie. Im więcej się rusza, tym więcej potrzebuje energii. Setpoint w warunkach zdrowia i równowagi pozostaje przecież na stałym poziomie.
Zauważyłam, że jedząc intuicyjnie mam tak, że wieczorami po prostu muszę dojeść. I to tym więcej, im więcej danego dnia miałam ruchu. Nie jest to jakiś nawyk, jest to brak czasu w dzień. A organizm wie, czego chce. Więc żadne dojadanie kalarepki, czy pomidorów. Wiem, że MUSZĘ zjeść jakieś białko, czy tłuszcze, albo węglowodany i nic mi tego nie zastąpi. Po prostu czuję brak jakiegoś konkretnego jedzenia. A jak nie zjem, to się to przesunie na kolejny dzień. Im dłużej będę odwlekać w czasie zjedzenie czegoś, czego mi potrzeba, tym silniej będę czuła ten deficyt. Dlatego wszelkie diety eliminacyjne są kompletnie nieskuteczne. Na krótką metę tak, owszem, ale organizm nie da się oszukać. Natomiast doskonale wiem, kiedy mam przestać jeść i nie jest to związane z pełnością żołądka (więc żadne zmniejszanie żołądka, czy cudowne zapychacze nic nie pomogą!). Po prostu kiedy zjem odpowiednią ilość odpowiednich produktów, przestaję się interesować jedzeniem. To jest wspaniałe!
Ale też wskazuje to na to, że jedząc źle, nie to, czego organizm potrzebuje, tylko to, co się mu narzuca z takich czy innych względów, ciągle będzie czuło się głód! No, dobra, apetyt i marzenia o hmmm... bułce?
A teraz coś pozytywnego.
Kiedy uzdrowi się swoje relacje z jedzeniem, oczywiście zakładając że nie ma się jakichś przyczyn zewnętrznych (bo czasem trzeba zająć się dogłębniej np. tarczycą, czy innymi gruczołami), wówczas chudnie się z automatu, oczywiście organizm wie, do jakiej wagi dąży, ale intuicyjnie wie się ile i czego jeść, żeby uzyskać stabilizację. Zatem, należy zacząć od głowy. Bez uporania się z przyczynami zaburzeń odżywiania nie uzyska się stabilnej zdrowej relacji z jedzeniem i stałej wagi bez umartwień.