No i wreszcie dojechałam do N. Byłam w drodze od południa
czyli od prawie 12 godzin. Droga mi się strasznie dłużyła, a ja już ledwie
widziałam na oczy. Dom za domem, skrzyżowanie za skrzyżowaniem, miasteczko za
miasteczkiem, wieś za wsią. Ostatnie kilkanaście kilometrów to już tylko nie
przebyte lasy i góry. Gnałam na złamanie karku nie zatrzymując się po drodze.
Nic nie miałam w ustach od 10 rano to jest od czasu, gdy zadzwoniła mama z
wiadomością, że tata miał zawał. Ponoć
lekki i czuł się dobrze, ale to już drugi. Aż cud, że mój wysłużony fiat zniósł
taka drogę w takim tempie. Odkąd rodzice
przeprowadzili się w okolicę N nie zaznałam chwili spokoju. Byli już starsi i
schorowani, gdy zachciało im się opuścić miasto i zamieszkać na wsi. Żadne
argumenty do nich nie trafiały.
- Wiesz jak to jest córeczko – przekonywał mnie tata. Całe
życie o tym z mamą marzyliśmy. Cisza, spokój, czyste powietrze, własne warzywa
i stadko kurek. Może króliki.
- Może ze dwie kozy – dorzuciła mama.
- Ale wy nawet kozy z bliska nie widzieliście – oponowałam.
W waszym wieku! Do lekarza daleko, a tata jest po zawale.
- Będzie dobrze. Nie martw się – argumentował tata. Zdrowa
okolica, brak stresów to i my będziemy zdrowsi.
No i masz tobie. Zdrowsi. Mamrotałam pod nosem zatrzymując
się na parkingu pod stacją benzynową.
Muszę zatankować, rozprasować nogi i napić się kawy w okolicznym barze,
bo nie dojadę. Bar mieścił się w małym
budyneczku tuż przy wyjeździe ze stacji benzynowej. Robił przygnębiające
wrażenie. Przydałby mu się remont. Pomyślałam. Już po chwili znalazłam się w
dusznym od dymu papierosowego wnętrzu. Najwyraźniej tu nikt nie przestrzegał
zakazu palenia. Tęga barmanka w poplamionej bluzce krzątała się za barem.
- Co podać? – rzuciła
- Kawę. Tylko mocną i bez cukru – odpowiedziałam ruszając do
stolika.
- A gdzie panienka jedzie tak po nocy i to sama – spytała.
Nie boi się pani. W dodatku w pełnię.
- A czego się mam bać? Zresztą już prawie jestem na miejscu.
Jadę do K. To jeszcze tylko kilka kilometrów. No i co pełnia ma do tego.
- To nie wie pani, że tu nocami, zwłaszcza takimi jak dziś,
gdy jest pełnia księżyca straszy?-
Właśnie na drodze do K tuż na kapliczką w lesie – rzuciła podając mi
kawę. Wszyscy miejscowi omijają to miejsce
w taki czas. W ogóle w czasie pełni siedzą nocami w domach. Tak trzeba. Po co
los kusić. – dodała.
- E ja tam w strachy nie wierzę. XXI wiek mamy. No i spieszy
mi się.
- Niech panienka przeczeka do rana. Dobrze radzę - mruknęła
pod nosem barmanka
- A mowy nie ma – odpowiedziałam. Dopijając resztkę kawy.
Za moment siedziałam już w samochodzie. Włączyłam radio i
ruszyłam raźno. Po chwili światła baru zniknęły mi z oczu. Znalazłam się na
krętej drodze wśród gór. Las miejscami schodził aż do drogi. Było ciemno i
prawdę mówiąc nieprzyjemnie. Droga wiła się, a światła reflektorów nie zdołały
przebić ciemności. Księżyc to pojawiał się to znikał za chmurami. Mgła pojawiła się znikąd. Snuła się i rwała
tuż nad jezdnią i między drzewami. Przejechałam z trzy kilometry, gdy nagle
zauważyłam, że na drodze coś leży. Coś albo ktoś. Na samym środku. Podjechałam bliżej i dostrzegłam, że to
wygląda jak skulony człowiek. Wypadek. Pomyślałam. Trzeba wezwać pomoc.
Zatrzymałam się. Wzięłam latarkę i wysiadłam z samochodu. W tym momencie
przypomniały mi się opowieści barmanki i poczułam się dziwnie.
Bzdury- rzuciłam pod nosem i podeszłam do ciemnego kształtu.
Tak to był człowiek.
Starszy szpakowaty mężczyzna w ubłoconym płaszczu i białej koszuli w ciemne
plamy. To krew. Zauważyłam. Zauważyłam też, że mężczyzna nie miał gardła. W
jego miejscu ziała olbrzymia, poszarpana dziura, a krwi było coraz więcej i
więcej. Już spływała na jezdnię tworząc upiorną plamę. W tym momencie
usłyszałam warczenie. Odwróciłam się i dostrzegłam
psa. Był olbrzymi, a oczy mu się jarzyły
w świetle latarki. Pysk miał cały uwalany krwią, a z pomiędzy zębów zwisały mu
jakieś strzępy. Stał tuż przed moim samochodem. Drogę ucieczki miałam więc odciętą.
Wciąż warczał i czułam, że zaraz zaatakuje. Nie zastanawiając się ruszyłam
biegiem w przeciwnym kierunku w stronę ciemnej ściany lasu. Dopadłam jakiegoś drzewa i szybko się na nie
wspięłam. Całe szczęście, że byłam w spodniach i w wygodnych butach, bo miałabym
z tym problem. Pełna zgrozy z rozszalałym sercem spojrzałam w dół, ale psa
nigdzie nie było. Byłam sama w lesie z trupem i czającą się w ciemności bestią,
bez telefonu, bo został w samochodzie. Od strony auta dobiegło mnie przeciągłe wycie.
- No i co robić? Jak wezwać pomoc? – wymamrotałam.
Nie ma rady trzeba czekać do rana aż ktoś pojedzie i natknie
się na trupa. Żeby tylko ten pies już nikogo więcej nie zabił. Pomyślałam.
Usadowiłam się wygodniej. Przytuliłam do szorstkiego drzewa i chyba się zdrzemnęłam, bo obudziło
mnie przenikliwe zimno, słońce prześwietlające się przez gałęzie i szczekanie
psa. Ten był mały, oparł się kosmatymi łapkami o drzewo, na którym skulona siedziałam i machając krótkim ogonkiem
szczekał zawzięcie.
- A co panienka robi na tym drzewie?- usłyszałam głos
mężczyzny z dołu. Mężczyzna był starszy, siwy i miał uśmiechnięte, mądre oczy. Nadchodził od strony lasu.
- Niech pan uważa! – krzyknęłam. Tam na drodze jakiś wielki
czarny pies zagryzł człowieka. Mnie też
chciał zaatakować. Pewnie gdzieś się jeszcze czai w pobliżu.
- A to o to chodzi? Może panienka spokojnie zejść. Już ranek
nocne upiory nie mają do nas dostępu. Teraz tu jest bezpiecznie. Tu straszy
tylko w noc pełni, a teraz świeci słońce. Już po strachu.
- Ale jakie tam strachy. Ja to widziałam. Ten mężczyzna
leżał na środku drogi z podgryzionym, a raczej wyrwanym gardłem i pies tam był
– upierałam się przy swoim.
- Skoro mówię, że to tylko widmo, to mówię- stwierdził
mężczyzna gwiżdżąc na psa i odchodząc spokojnie w stronę drogi. Nie tylko panienka się strachu
najadła – krzyknął z oddali.
Oszołomiona rozejrzałam się w koło i zauważyłam kapliczkę.
Była tuż obok na sąsiednim drzewie. Przypomniałam sobie opowieści barmanki i
nadal niepewna zeszłam z drzewa. To było tak rzeczywiste. Tak namacalne. Niemożliwe
wręcz, że to tylko halucynacje. Widmo. Ruszyłam do samochodu. Jeszcze niepewna.
Jeszcze rozedrgana. Gdy dochodziłam do samochodu spojrzałam na miejsce gdzie w
nocy spoczywał mężczyzna i zauważyłam plamę słońca. Tylko słońca nie krwi.
Wsiadłam do samochodu i po chwili jechałam do rodziców. Stan
taty okazał się lepszy niż przypuszczałam. Już po kilku dniach wrócił ze
szpitala. Opowiedziałam rodzicom o mojej
przygodzie i faktycznie potwierdzili, że w tym miejscu podobne do mojego
przypadki się zdarzają od lat. Najstarsi ludzie opowiadają, że tuż przed wojną
wściekły pies zagryzł tam właściciela i od tego czasu straszy. Pisali nawet o tym
w regionalnej gazecie.