Las mi wynagradza te wszystkie trudne dni spędzone w łóżku?
Jak dobrze żyć!
A.
Ostatnio dodane zdjęcia
Znajomi (35)
Ulubione
O mnie
Archiwum
Informacje o pamiętniku:
Odwiedzin: | 18062 |
Komentarzy: | 1640 |
Założony: | 21 kwietnia 2023 |
Ostatni wpis: | 11 listopada 2024 |
Las mi wynagradza te wszystkie trudne dni spędzone w łóżku?
Jak dobrze żyć!
A.
Chudzinki Kochane!
Ogromnie Wam dziękuję za cudowny odzew w sprawie Olciowej Pręgowanej Fundacji. Nie mam słów wdzięczności ❤❤❤ Konkurs trwa i choć "konkurencja" mocno nam już odjeżdża, to na koncie Fundacji grosik do grosika uda się zebrać i tak fajną sumkę na bieżące potrzeby. Jestem mocno poruszona, gdy widzę ilu przyjaciół zwierząt jest wokół. Jeszcze raz dziękuję!
A co u mnie? Bez zmian. Wyniku nie ma, ręka w porządku, krzaki oblatuję regularnie. Nuda Panie 😉
Pokażę może zatem znaleziska z ostatnich dni, co? No to hop!
Łuskwiaki topolowe już znacie. Te co ostatnio obfociłam podrosły, wylazły kolejne sztuki... Mam ich już dość i obiecuję w tym roku nie odpalać się więcej na ich widok 😉
No to teraz coś nowego.
Grzybówki (łac. Mycena) to jedne z moich ulubionych grzybków. Mamy ich w Polsce od_zarąbania_gatunków, ale bardzo niewiele takich, które można oznaczyć na podstawie wyglądu. W większości przypadków grzybówki wymagają badań mikroskopowych, żeby stwierdzić z którą akurat mamy do czynienia. A znajomi mykolodzy mówią na offie, że z dużym prawdopodobieństwem nie wszystkie krajowe grzybówki zostały jeszcze opisane. O, na przykład ta maleńka półprzeźroczysta duszka (mniej niż 1 cm wysokości) to właśnie cholera wie co. A skąd wiem, że to grzybówka? One wszystkie są takie podobne "z figury" i przy pewnym stopniu wtajemniczenia grzybówkę się "czuje". Dodatkowo one mają taką "watkę" z grzybni u podstawy trzonu.
Ale niektóre grzybówki rozpoznaję bezbłędnie. Na przykład tę maleńką grzybówkę niebieskoszarą. Jest grzybem rzadkim, umieszczonym na Czerwonej liście roślin i grzybów Polski ze statusem V – gatunek narażony na wyginięcie. U mnie pojawia się czasem w kilku miejscach.
Za to tej równie malutkiej grzybówki za diabła nie da się rozpoznać "na oko". Jest kilka bardzo podobnych gatunków.
Kolejny z rzadkich grzybów z Czerwonej listy (również status V – gatunek narażony na wyginięcie) to boczniaczek pomarańczowożółty. Mam do niego szczęście bo obserwuję sobie gagatka od kilku lat. Pojawia się jesienią i owocnikuje aż do późnej wiosny. Grzybki ze zdjęć mają ok. 1 cm wielkości.
Rozszczepka kloszowa, inaczej uszaczek kosmaty to kolejny centymetrowy maluch.
Twardzioszek obrożowy, kapelusz 4 mm średnicy.
Boczniak ostrygowaty.
Pałecznica czerwonawa, która rośnie tu sobie na ogonku liścia klonu.
Pucharek z nasionka grabu. Podejrzewam, że to pucharek bukowy mimo dość nietypowego miejsca wzrostu. Zazwyczaj rosną one na bukowych owocach.
Ciżmówki, które podobnie do grzybówek oznacza się co do gatunku zazwyczaj pod mikroskopem. Maluchy max 1 cm.
Chrząstkoskórnik purpurowy. Ten mnie zawsze bardzo cieszy bo uwielbiam tę jego purpurę i dziwaczną strukturę. Niby nie jest rzadki, ale częsty też nie bardzo.
Dzieżka pomarańczowa. Grzybek piękny, ale bez smaku i zapachu. Ja lubię je dodawać jako jadalną ozdobę do słoiczków z marynowanymi grzybami bo bardzo ładnie zachowują swój kolorek.
Łuszczak zmienny. Bardzo smaczny grzyb jadalny, ale dla trochę bardziej doświadczonych zbieraczy. Można go pomylić z trującą hełmówką jadowitą lub maślanką wiązkową więc zalecam daleko idącą ostrożność. Tym bardziej, że te trzy gatunki mogą rosnąć obok siebie na jednym pieńku. Ja je lubię, ale zbieram rzadko.
Próchnilec gałęzisty. Pokazywałam go ostatnio i pewnie jeszcze się nie raz pojawi bo zima to jego czas, a ja bardzo próchnilce lubię.
Włosówka zielona. Taka pleśniopodobna trochę. Pewnie jestem jedną z niewielu osób, które doceniają jej urodę 😉. Za to rolnicy włosówkę cenią bardzo bo używają jej do zaprawiania nasion w celu ochrony przez innymi grzybami. Chwała bohaterce!
No, dziś był dobry dzień na zdjęcia. W lesie ciemno. Nie lubię jak mi się rozproszone światło pIącze po oiektywie i odbija od grzybów. Wolę, gdy zdjęcie ma ciut mroczny klimat. A Wy co myślicie?
To jeszcze ostatni rzut oka na mój jesienny podmokły las...
... i ściskam Was żółto i czerwono!
A
Znacie mnie już trochę i wiecie, że do końca normalna nie jestem. Mam niezłego kota 🤪. A nawet dwa. Pokazywałam je już kiedyś. Znajdy z podmiejskich działek, wyratowane przed zabójczym dla osesków kocim katarem przez Olę. Potem trafiły do mojego domu. Tor i Toya:
Ola od wielu lat prowadzi Fundację Pręgowane i Skrzydlate, w której z całego dobrego serca pomaga kotom i wszelkiej maści ptakom. Poznałyśmy się dawno temu, gdy podczas nocnego biegania prawie rozdeptałam ciągnącego skrzydło po asfalcie gołębia. I wtedy, w środku nocy, tylko Ola gotowa była do pomocy choremu ptaszorowi.
Ola prowadziła Fundację z mężem, a po jego śmierci (na raka) została sama z mnóstwem stworzeń do leczenia i karmienia. I z rozgrzebanym remontem w siedzibie Fundacji. Mnóstwo dobrych ludzi uratowało wtedy Olę i jej zwierzaki. I wciąż pomagamy Fundacji trwać...
Wybaczcie ten przydługi wstęp, ale to naprawdę ma sens 😉
W ciągu ostatnich dni byłam w ciut bardziej intensywnym kontakcie z Olą bo pomagałam wyłapać i dostarczyć do Fundacji dzikie kociaki z pobliskiej wsi. Maluchów pierwotnie było pięć, wszystkie poważnie zakatarzone. Dwa znalazły domy, trójką futerek zajęła się Ola. Wyleczone i oswojone pójdą pewbego dnia do dobrych ludzi.
Kotki mają kilka tygodni, nie wiadomo co z ich mamą. Nie przterwałyby następnych chłodnych nocy. Udało się je złapać w ostatniej chwili. Są już bezpieczne. Cieszę się, że mogłam mieć w tym udział.
Ola ma teraz pod opieką ponad 50 kocich podopiecznych. Potrzebuje wsparcia, wiadomo. I ja o takie wsparcie chciałabym Was poprosić. Ale nietypowo.
Pręgowana Fundacja bierze udział w konkursie, w którym do zdobycia są niemałe środki na bieżącą działalność. Zadanie polega na zebraniu jak największej ilości wpłat. Bardzo Was o wpłaty zatem proszę. Wystarczy złotóweczka, aby wpłata została zaliczona jako sztuka. Oczywiście, uzyskane pieniądze trafią do Fundacji, ale tym razem mniej liczy się kwota a bardziej ilość dokonanych darowizn. Jeśli ktoś zechce podarować zwierzakom Oli 5 zł, to poproszę aby było to 5 razy po złotóweczce. Każda wpłata ma ogromną wartość 🥰
Główna nagroda to 100 000 zł!
Kolejne to:
3 x 50 000 zł,
3 x 40 000 zł,
3 x 30 000 zł,
3 x 25 000 zł,
3 x 10 000 zł,
3 x 5000 zł.
Aż 19 Organizacji wygra dotacje, a kolejne 6 Organizacji otrzyma pakiety marketingowe.
Konkurs trwa do 6 grudnia br.
Nie prosiłabym, gdybym nie znała Oli i jej wielkiej miłości do kotełków i kiciawek. Pomóżcie jeśli możecie, proszę...
Link do informacji o konkursie
A.
Leśny supermarket, półka z boczniakami. Będą flaczki.
Pół dnia leżałam w krzakach z aparatem. Zmarzłam, ścierpły mi ręcę, ale wciąż mnie to cieszy tak mocno. Tak mocno!
Wrzucam efekty.
Boczniak ostrygowaty, znany z tacek dostępnych w marketach 😉 Dzikie sztuki są o wiele bardziej aromatyczne i bardzo zachęcam do rozglądania się za nimi po martwych kłodach.
Łycznik późny, grzyb uznawany wg nowych badań za niejadalny, z powodu mykotoksyn mogących odkładać się w organizmie. Lekko gorzkawy. Pod skórką kapelusza ma charakterystyczną przyjemną galaretkę. Ja próbowałam je kisić, ale średnio lubię i więcej nie zamierzam po nie sięgać. Znam ludzi, którzy sobie nie żałują.
Czernidłaczek błyszczący, bardzo smaczny grzyb jadalny, o lekko orzechowym smaku. Można jeść owocniki o jasnej barwie blaszek. Ja je lubię zebrać do jajecznicy wczesną wiosną, gdy nic innego nie ma a tęsknię za świeżym grzybkiem.
Próchnilec gałęzisty, ten biały proszek u podstawy to wysypane zarodniki. Całość białego nalotu na tym grzybku to właśnie zarodniki.
Czernidłak gromadny, grzyb niejadalny z powodu braku walorów smakowych i bardzo niewielkich rozmiarów. Jak rośnie to dosłownie setkami. Na pniach i wokół nich.
Łuskwiak topolowy, grzyb niejadalny z powodu gorzkiego smaku i przykrego zapachu.
Żylak trzęsakowaty
Próchnilec gałęzisty
Łuskwiak topolowy
A.
Migam się ostatnio od pisania o moim zdrowiu bo boję się trochę. Wciąż nie mam histpatu z operacji, a nie chcę się nakręcać. No dobra, to konkrety.
Minęły już 2 miesiące od ostatniej chemii i właściwie nie odczuwam żadnych skutków ubocznych. Wyniki z krwi mam doskonałe. Skóra jest w dobrej formie. Nie mam rogowacenia okołomieszkowego, uffff. To były tylko włoski próbujące przebić się na świat. Delikatne i sukcesywne złuszczanie wystarczyło. Włoski wracają zresztą już na całym ciele. Na całym! 😁 Skalp mam gęsto porośnięty, jakbym była niedźwiedziem. Co prawda futro jeszcze króciutkie i wyraźnie siwawe, ale za jakieś 2 miesiące zrobię sobie farbowanko i szaloną nastroszoną fryzurkę. Paznokcie też się wzmacniają i ładnie odrastają. Wrócił mi smak i węch. Nie mam żadnych neuropatii, nic nie pobolewa pochemicznie. Dobrze.
Jestem wciąż w dołku kondycyjnym, ale z nastawieniem do pozytywnych zmian i tutaj. Na wiosnę zamierzam na dobre wrócić w góry i na rower. Mam już cały plan działania w głowie.
Szwy po operacji zdjęte, rana się ładnie wygoiła i dwa razy dziennie masuję ją z użyciem maści silikonowej. Pierś nabiera ładnego kształtu bo ustępuje wewnętrzny obrzęk. Wydaje mi się, że krwiak zaczął się intensywniej wchłaniać bo w dotyku również poprawa, o wiele mniejszy jest obszar pooperacyjnej twardości. Tkanki po radioterapii śródoperacyjnej wciąż się przebudowują, ale procesy się stabilizują w dobrym tego słowa znaczeniu.
Wciąż jeżdżę na rehabilitację. Zakres ruchu ładnie się zwiększa, ale pojawił się problem. Dwa dni temu wymacałam sobie sznur limfatyczny. To takie jakby zwapnienie obrastające naczynia limfatyczne. Idzie mi od cięcia, przez pachę, aż za zgięcie łokciowe do przedramienia, od wewnętrznej strony. Czuję go wyraźnie pod skórą. Powoduje bolesne uczucie przykurczu i ciągniecia przy pewnym ustawieniu wyprostowanej ręki. To niestety częste powikłanie po operacjach na węzłach chłonnych. Trzeba go rozmasować w terapii manualnej i trochę zmienić ćwiczenia. W poniedziałek zaczniemy z rehabilitantką pracę nad tym dziadem. Będzie dobrze. Rękę muszę mieć sprawną bo podczas radioterapii mam kłaść ją za głowę. Teraz mogę to zrobić, ale zaniedbany sznur może odebrać mi mobilność całego barku. No, na spokojnie to opanujemy. Skóra miejscowo na ręce nie odzyskała w pełni czucia, ale to może potrwać jeszcze wiele miesięcy. Luz, dziwne uczucie, ale się przyzwyczaiłam i mi to nie przeszkadza. Została mi też spora przeczulica, która objawia się głównie zimnymi dreszczami jak przy grypie. Trudno, to też kiedyś minie.
Oprócz ćwiczeń rehabilitacyjnych powoli wracam do praktyk jogicznych. W czasie chemioterapii nie byłam w stanie praktykować bo psychicznie mnie to uwierało. A teraz mam już więcej przestrzeni w głowie i w sercu. Zaczynam od świadomego oddechu i kilku podstawowych asan z Hatha Jogi. Jestem sztywna i pospinana, z czasem pójdę w trudniejsze pozycje.
O ile mój świat znów nie opanuje jakiś mrok, krówa nać!!! Nie wiem ile jeszcze jestem w stanie znieść. Pewnie tyle, ile trzeba...
No.
A.
Na cmenatrzu w moim miasteczku mam dwa groby rodzinne - dziadka i brata mojej mamy. Zmarli wiele, wiele lat temu. Nikt tych grobów od dawna już nie odwiedza. Nikt poza mną. A ja też tylko 2 razy w roku. Ostatniego dnia października chodzę je uporządkować i zostawić co trzeba, a kilka dni potem zabrać martwe kwiaty. I mam w sobie ogromny bunt przed powtarzaniem tego schematu... Nie lubię cmentarzy i grobów. Uważam je za zbyteczne. Pamięć o zmarłych mam w sercu. Ja sama wolałabym spocząć gdzieś pod starą sosną w dzikim lesie...
A już niemożebnie złości mnie to ubieranie nagrobków w chryzantemy i plastikowe lampiony! Produkowanie ton drogich śmieci, nic więcej... A jednak też noszę gadżety na cmentarz. Dlaczego przejmuję się tym, żeby ktoś nie pomyślał o tych grobach jako o porzuconych? W mieście zna mnie ze dwadzieścia osób, z czego może pięć potrafiłoby mnie skojarzyć z tymi zmarłymi. A jednak nie umiem zerwać z tradycją, która tak mnie irytuje.
Na jednym z nagrobków znalazłam naklejkę, że minął termin opłaty i grób może zostać w przyszłości zlikwidowany. W pierwszym odruchu włożyłam karteczkę do kieszeni, ale zaraz potem ją wyrzuciłam. A teraz już sama nie wiem co robić. Opłacić? Nikt nie zauważy, że tego grobu już nie ma. Nikt, poza mną. A ja nie wiem co robić... Nawet nie jestem katoliczką kurde! Skąd więc te dylematy?
A.
I boli mniej. Blizna jest elastyczna i nie utrudnia życia. Jedynie miejsce po wartowniku wciąż się odzywa. W moje życie powoli wracają kolory. Ale nadal nie ma wyniku z operacji. Staram się być spokojna bo "planet Earth is blue and there's nothing I can do"...
Nie wróciłam na razie do pracy. Mam więc dużo wolnego czasu i włóczę się, jak za starych dobrych czasów. Na ile siły pozwalają, bo kondycyjnie jestem w tyłku, niestety. Dziś polazłam w krzaczory na ukochanej Ślęży. Dawno już nie odwiedzałam Góry, nie czułam się psychicznie na siłach. Aż mnie zawołała i musiałam po prostu pójść. Czasem tak z Nią mam. Budzę się z myślą, że to ten dzień... Dziś był ten dzień. Macie takie swoje miejsce na ziemii?
Koszyczek pełen grzybów poszedł do mojego najlepszego_na_świecie sąsiada. Ależ się chłop ucieszył 🤗. Dobrze.
A.
Mąż myśli, że jestem z kochankiem. Kochanek, że z mężem. A ja tup tup, plecaczek i w góry!
Na razie na "prawdziwe góry" patrzę z pewnej odległości, ale już prawie je mam! Już prawie!
Dzisiaj po fizjoterapii nie wytrzymałam i polazłam na mały rekonesans. Hmmm, jest lepiej niż myślałam i mogę więcej niż sądziłam. Dobrze.
Jak teraz uspokoić górskiego robala w tyłku? Chyba już nie dam rady...
A.
... wciąż boli miejsce po wartowniku. Nie jest to ból ciągły, ale ograniczający. W pewnym zakresie ruchu ręki pojawia się ostrzegawcze ukłucie. Znak, że trzeba odpuścić i czekać, aż się wygoi. Czekam.
Chodzę na w-f, jak moja Córa nazywa zajęcia z rehabilitantką. Biorę prochy przeciwbólowe i ćwiczę. Ręka wydaje się być w pełni sprawna, czucie w skórze też powraca, obrzęku brak. No, żyję. Ale nigdy nie przekonam się do spania na plecach. Męczarnia!
Obijam się spacerując. Raz mniej, w okolicznych lasach. Raz więcej, uciekając w Bory Dolnośląskie. Mogę już prowadzić auto więc odzyskałam swobodę.
Jestem wiewiórką i gromadzę zapasy. Suszę, mrożę, marynuję... Zamierzam przetrwać tę zimę.
A.
W poniedziałek zameldowałam się na onkochirurgii. Zrobili mi mnóstwo badań. Najpierw limfoscyntygrafię, żeby oznaczyć węzeł wartowniczy do wycięcia. Potem Wymarzony założył tzw. kotwiczkę czyli dodatkowy metalowy znacznik do środka guza, żeby go sobie precyzyjnie oznaczyć do zabiegu. Bez znieczulenia więc niekomfortowo i trochę boleśnie. Ale działał szybko i sprawnie więc wybaczam. Jemu wybaczam wszystko 😁. Potem badania z krwi, kontrolne rtg klatki z piersiami, mammografia, a na wieczór zastrzyk przeciwzakrzepowy. Dzień męczący, bardzo intensywny więc spałam jak dziecko.
Pobudka w ciemnościach i o 6:30 byłam już na bloku operacyjnym. I tu znowu ten bezsensowny ryk! Pamiętacie jak płynęly mi łzy w dniu pierwszej chemii? Fizjologicznie i bez kontroli? No, to po przekroczeniu progu bloku znowu się zaczęło. Płakałam przez cały czas przygotowań i nic nie mogłam z tym zrobić. Moja anestezjolożka cierpliwie podawała mi chusteczki do wydmuchiwania nosa. Aż wreszcie chyba ją to znudziło, bo zabrała mnie na salę i uspała 😉.
Dziewczyny opowiadały, że zasypianie do zabiegu jest przyjemne i odprężające. Nie jest. Lekarka opowiadała mi bajkę o plaży, a ja wpadłam w panikę i chciałam stamtąd wiać! Na szczęście już nie dałam rady...
Za to wybudzenie było mega przyjemne. Jasna, słoneczna sala i ta irytująco szczebiocząca anestezjolożka nade mną... Nic, tylko zwymiotować tęczą i brokatem. Tak też zrobiłam, serio serio 😆 Ekipa szpitalna chyba tego nie doceniła bo od razu dostałam dawkę leku przeciwwymiotnego i odwieźli mnie z powrotem na oddział. Po południu przyszedł Wymarzony i opowiedział co się ze mną działo na stole.
Zabieg poszedł koncertowo. Guz i węzeł wartowniczy wycięte, w marginesie nie znaleźli śródoperacyjnie komórek nowotworowych, dodatkowo zabezpieczyli obszar operowany radioterapią, a na koniec Wymarzony przeszczepił brodawkę z otoczką odrobinę ciut w inne miejsce, żeby było po wygojeniu "ładnie". Kochany! Pierś będzie troszku mniejsza, ale naprawdę będzie ładnie. Z blizną, ale ładnie. Przed zabiegiem podpisałam zgodę na usunięcie całej piersi, gdyby okazało się niemożliwe wycięcie guza z czystym marginesem. Dlatego moim pierwszym ruchem po wybudzenie było zerknięcie czy cyc jeszcze jest 😉
Następnego dnia konsultacja z fizjoterapeutą i pielęgniarzem odnośnie postępowania z ranami i Wymarzony puścił mnie do domu. A w poniedziałek zaczynam rehabilitację. Za 2 tygodnie kontrola i zdjęcie szwów. I tyle.
A co dalej? Czekamy teraz na wynik histopatologiczny z wyciętego materiału. Jeśli w wartowniku będą komórki nowotworowe to trzeba będzie usunąć wszystkie węzły. Oby nie! Reszta zgodnie z planem czyli radioterapia i wracam na immunoterapię do mojej onkolożki.
Boli, ale coraz mniej. Biorę prochy przeciwbólowe, zmieniam opatrunki i robię sobie zastrzyki przeciwzakrzepowe. Nuda Panie! Ale psychicznie czuję się lepiej. Ustąpił ucisk w gardle i mogę wreszcie swobodnie leżeć na plecach. Mam miesiąc zwolnienia więc będę odpoczywać, spacerować i przygotowywać się do reszty życia... Trochę stresuje mnie to oczekiwanie na wynik bo dużo od niego zależy. Ale nie ma już guza i to daje mi póki co nową siłę. Nie sądziłam, że to jego obecność jest takim realnym obciążeniem. Teraz oddycham swobodniej. I jakoś to będzie.
Nie mam apetytu, ale zmuszam się do jedzenia. Idę gotować kalafiorową. A co u Was Chudzinki?
Ściskam!
A.