Wiedźma, biegaczka, mykofilka, górska szwenda i fotomaniaczka.
Lekko trącona rydwanem czasu choć wciąż piękna (coraz bardziej od środka).
Uzależniona od lasu.
W piątek po przyjęciu dawki pembrolizumabu wybrałam się z córą na zakupy. Zabrałam potem z auta siaty, szalik, okulary przeciwsłoneczne... a zostawiłam torebkę. Wróciłam więc po nią. Wzięłam klucze ofkors, ale nie zamknęłam mieszkania. No. Taka roztrzepana i niemądra jestem po tym leku. Półczłowiek półgłówek kurde.
A fizycznie też jest dziwnie. Tak, ja już brałam pembrolizumab wcześniej, ale zawsze z chemią więc pod osłoną sterydów. Teraz jest czyste podanie, bez leków wspomagających. W piątek wieczorem po kroplówce po prostu padłam wykończona. Wczoraj się obudziłam z uczuciem potwornego zmęczenia. Ale polazłam do lasu mimo wszystko bo nie pozwolę, żeby dziad odebrał mi żyćko. Przynajmniej póki nie powalił mnie całkowicie!
Dziś dalej mam uczucie niemocy. Takie wiecie... jakbym spała o kilka godzin za długo. Ścisk w głowie i ogólne rozmemłanie. Ale na spacer znów pójdę. Świeże zimne powietrze dobrze mi zrobi.
A psychicznie jeszcze się nie pozlepiałam. Walczę z myślami, że się z tego dziadostwa nie wywinę. Pod czaszką tworzą mi się scenariusze rozmowy z moimi wiedźmowymi psiapsiółkami i instrukcje jak mają ułożyć świat beze mnie. Tak, głupie. Ale na razie średnio sobie z tym radzę.
Jestem na zwolnieniu lekarskim bo potrzebuję swobody by poukładać dalsze leczenie. We wtorek mam planowanie radioterapii, a w czwartek jadę znów na ONKO bo Doktorka chce zrobić jakieś dodatkowe ekstra badanie z krwi. Trochę naginając procedury więc muszę być przyjęta na oddział, ale nie mogę być w tym czasie leczona. Dlatego nie mogła mi pobrać krwi w piątek, gdy dostawałam pembrolizumab. Durna biurokracja. Co zrobić...
Tak się czuję jak prezentuje poniżej Toya. Łapki wystawione na świat, ale głowa zupełnie nieobecna...
Na początku chciałbym Wam ogromnie podziękować za wszystkie wczorajsze wiadomości i komentarze. Super wiedzieć jak wielką armię dobrych dusz mam po swojej stronie. Jesteście wielkim wsparciem. Dziękuję!
Dzisiaj odebrałam i skonsultowałam wynik i już mi nie jest tak wesoło.
Owszem, guzior wycięty w całości, węzły czyste itd. Tu nic się nie zmieniło. Ale moje rokowania są gorsze niż oczekiwałam. Patolog oceniając wyciętą zmianę napisał "brak cech odpowiedzi na terapię". No. I trzeba to czytać dosłownie. Skurwiel (guz, nie patolog 🙃) się uodpornił na leczenie. W dniu diagnozy miał 2,8 cm. Do lipca zmalał do 1 cm, żeby jednak w dniu operacji osiągnąć równiutkie 3cm. Bez operacji nie udałoby się go już zatrzymać lekami.
Co to oznacza dla mnie? Że w przypadku wznowy szanse na skuteczne leczenie są znacznie gorsze. A wznowa może się zdarzyć w dowolnym momencie i ryzyko jest duże.
No nic, stan na dziś jest taki, że dziada nie ma i wchodzimy z leczeniem uzupełniającym. Jutro melduję się na ONKO i tankuję pembrolizumab w ramach immuno. We wtorek mam spotkanie z radioterapeutą i planujemy naświetlania. A po zakończeniu radioterapii włączamy jeszcze kapecytabinę w tabletkach na kilka miesięcy. Wojna, kurde!!!
Może jednak gadzina nie wróci? Ja w każdym razie tanio skóry nie sprzedam i cieszę się tym co mam.
Motywacji zero do ruszania zadka. Już mi się nie chce spacerować po chodnikach. Nuda. I już mnie to nie bawi. I już słuchanie muzyki w trakcie nie jara. No nie ma fal... Przydałoby się coś zmienić, jakoś podkręcić. Ale też mi się nie chce. Mogłabym. Szybciej, mocniej. Pewnie poprawiłoby mi to ciut kondycję. Tylko po co? Skoro efektu trwałego nie utrzymam i za jakiś czas znów będę ponownie w czarnej d.
Czemu? Bo radioterapia. Choroba popromienna znów odbierze mi siły i trzeba będzie zaczynać od nowa.
W ciul lat spędziłam w sporcie. Bieganie to wbrew pozorom bardzo kontuzjogenna dyscyplina. A ja z moim krzywym kośćcem z kontuzjami mocno się kumplowałam. I przez to naprawdę wiele, wiele razy zaczynałam od zera. Z bardzo wysokiej formy lądowałam w bandaże elastyczne i fizjo-taśmy, i po długich tygodniach leczenia ciężko walczyłam o jakieś przyzwoite wyniki... i tak w kółko.
I teraz mi się już nie chce. Jestem stara, obita przez chorobę i psychicznie mnie na to nie stać. Czekam. Aż będzie wynik, aż lekarze coś zdecydują, aż wyliżę się po tej pieprzonej radioterapii, aż sytuacja zacznie przypominać zdrową normalność. Jeśli zacznie...
Tak, szukam wymówek. Bo co jeśli nie? Na to nie mam siły odpowiadać. Boję się nawet brzmienia tego pytania.
Zatem odpuściłam i siedzę na kanapie. W weekend byłam w lesie bo do lasu lisicę ciągnąć będzie zawsze. Ale chodnika szlifować nie chcę. Ot, co. Taki podły mam stan na teraz.
Ale. Jakoś to będzie.
A w lesie wciąż bogato. Mokro i szczodrze. Choć już mniej wśród mchów a bardziej na pieńkach, kłodach i gałązkach. Matka Natura jest mądra.
Wierzycie w cuda? Ja jakoś nie jestem przekonana. To znaczy... wiem, że pewne rzeczy dzieją się bo się dzieją, i nie wiadomo dlaczego się dzieją. Ale dla mnie to nic niezwykłego. Nie doszukuję się magii i pozaziemskich interwencji. Ja widzę siłę Natury i akceptuję swój brak wiedzy i przenikliwego spojrzenia na wylot po zrozumienie. Po prostu jest jak jest i nie muszę rozumieć wszystkiego.
A jednak czasem coś mnie zadziwia dokumentnie. I oto, się zdarzyło.
Byłam 2 dni temu u osteopatki. Dziewczyna ma gabinet w pobliżu od lat i pomogła już wielu osobom odzyskać zdrowie i sprawność. A mi po szpitalnej regabilitacji zostały resztki sznura limfatycznego. Był bezbolesny, nie ograniczający, ale wyczuwalny pod palcami. Bałam się, że pozostawiony z czasem się utrwali i pewnego dnia zacznie dokuczać. Sama bym go już nie rozćwiczyła. Zadzwoniłam więc do Moni z pytaniem czy pomoże. Jasne, pomoże. To polazłam.
Myślałam, że to będzie masaż jaki robiła mi fizjo w ramach rehabilitacji. Bolało jak diabli, ale działało.
O naiwności!
W gabinecie przyjemne ciepłe światło, ale generalnie ciemnawo. Zapach olejków i etno muzyka. Jak się wsłuchałam to rozpoznałam mantry, choć nie umiem sobie przypomnieć co to były za śpiewanki tak konkretnie. Czyli dobrze?! Taaak... Ale "zabieg" był przedziwny. Leżałam, próbując oddać kontrolę, ale nie jestem w tym dobra... Lubię nad wszystkim panować i mam problem z zaufaniem do ludzi. A tu się dzieje... Jakieś cudaczne bujanie ciałem, potrząsania i ugniatania... Owszem, przyjemne. Ale też mocno niepokojące. Do mojej głowy spływały skrajnie różne sygnały i przyznam, że się zagubiłam w tych odczuciach... A jaki efekt? Kilka godzin "po" rozbolała mnie ta problematyczna ręka. Nawet bardzo. Taki ból jakby z nerwów pochodzący. Tym bardziej niewzykłe, że ona tego miejsca nawet nie dotknęła!
Przed i po zabiegu sporo rozmawiałyśmy. Uprzedzała, że po "pracy na płynach" (cokolwiek to znaczy) mogą się dziać różne rzeczy z moim ciałem. Akceptuję. Ale wciąż jestem zadziwiona. I zaciekawiona. Umówiłam się na kolejny raz. Już nie boli. Sznura nie wyczuwam. No.
Teraz przestrzeń na włóczęgostwo mam wyłącznie w weekendy bo wróciłam od wtorku do pracy. I robi się szybciutko ciemno więc popołudniami uskuteczniam jedynie chodnikowe spacery.
Sypnęło u mnie boczniaczkami pomarańczowożółtymi. Tak jak pisałam, to rzadki grzybek zagrożony wyginięciem. Ale u mnie pojawia się w kilku miejscach i mogę nim wkurzać ludzi na grupach tematycznych 😁. Będzie sobie owocnikować do wiosny więc pewnie jeszcze nie raz Wam go pokażę.
Boczniaczki
i troszku blaszek
i odrobina żelków
i milimetrowych miseczek
No. A wyniku nadal nie ma. Pffff, żyję bez tego, ale w głębi duszy dałam sobie przyzwolenie na kieliszek mojego ukochanego zimniutkiego nowozelandzkiego Sauvignon Blanc jeśli wynik będzie dobry. Zatem czekam. Mogę, prawda? Jeden kieliszek... Jeśli wynik będzie dobry...
Ogromnie Wam dziękuję za cudowny odzew w sprawie Olciowej Pręgowanej Fundacji. Nie mam słów wdzięczności ❤❤❤ Konkurs trwa i choć "konkurencja" mocno nam już odjeżdża, to na koncie Fundacji grosik do grosika uda się zebrać i tak fajną sumkę na bieżące potrzeby. Jestem mocno poruszona, gdy widzę ilu przyjaciół zwierząt jest wokół. Jeszcze raz dziękuję!
A co u mnie? Bez zmian. Wyniku nie ma, ręka w porządku, krzaki oblatuję regularnie. Nuda Panie 😉
Pokażę może zatem znaleziska z ostatnich dni, co? No to hop!
Łuskwiaki topolowe już znacie. Te co ostatnio obfociłam podrosły, wylazły kolejne sztuki... Mam ich już dość i obiecuję w tym roku nie odpalać się więcej na ich widok 😉
No to teraz coś nowego.
Grzybówki (łac. Mycena) to jedne z moich ulubionych grzybków. Mamy ich w Polsce od_zarąbania_gatunków, ale bardzo niewiele takich, które można oznaczyć na podstawie wyglądu. W większości przypadków grzybówki wymagają badań mikroskopowych, żeby stwierdzić z którą akurat mamy do czynienia. A znajomi mykolodzy mówią na offie, że z dużym prawdopodobieństwem nie wszystkie krajowe grzybówki zostały jeszcze opisane. O, na przykład ta maleńka półprzeźroczysta duszka (mniej niż 1 cm wysokości) to właśnie cholera wie co. A skąd wiem, że to grzybówka? One wszystkie są takie podobne "z figury" i przy pewnym stopniu wtajemniczenia grzybówkę się "czuje". Dodatkowo one mają taką "watkę" z grzybni u podstawy trzonu.
Ale niektóre grzybówki rozpoznaję bezbłędnie. Na przykład tę maleńką grzybówkę niebieskoszarą. Jest grzybem rzadkim, umieszczonym na Czerwonej liście roślin i grzybów Polski ze statusem V – gatunek narażony na wyginięcie. U mnie pojawia się czasem w kilku miejscach.
Za to tej równie malutkiej grzybówki za diabła nie da się rozpoznać "na oko". Jest kilka bardzo podobnych gatunków.
Kolejny z rzadkich grzybów z Czerwonej listy (również status V – gatunek narażony na wyginięcie) to boczniaczek pomarańczowożółty. Mam do niego szczęście bo obserwuję sobie gagatka od kilku lat. Pojawia się jesienią i owocnikuje aż do późnej wiosny. Grzybki ze zdjęć mają ok. 1 cm wielkości.
Rozszczepka kloszowa, inaczej uszaczek kosmaty to kolejny centymetrowy maluch.
Twardzioszek obrożowy, kapelusz 4 mm średnicy.
Boczniak ostrygowaty.
Pałecznica czerwonawa, która rośnie tu sobie na ogonku liścia klonu.
Pucharek z nasionka grabu. Podejrzewam, że to pucharek bukowy mimo dość nietypowego miejsca wzrostu. Zazwyczaj rosną one na bukowych owocach.
Ciżmówki, które podobnie do grzybówek oznacza się co do gatunku zazwyczaj pod mikroskopem. Maluchy max 1 cm.
Chrząstkoskórnik purpurowy. Ten mnie zawsze bardzo cieszy bo uwielbiam tę jego purpurę i dziwaczną strukturę. Niby nie jest rzadki, ale częsty też nie bardzo.
Dzieżka pomarańczowa. Grzybek piękny, ale bez smaku i zapachu. Ja lubię je dodawać jako jadalną ozdobę do słoiczków z marynowanymi grzybami bo bardzo ładnie zachowują swój kolorek.
Łuszczak zmienny. Bardzo smaczny grzyb jadalny, ale dla trochę bardziej doświadczonych zbieraczy. Można go pomylić z trującą hełmówką jadowitą lub maślanką wiązkową więc zalecam daleko idącą ostrożność. Tym bardziej, że te trzy gatunki mogą rosnąć obok siebie na jednym pieńku. Ja je lubię, ale zbieram rzadko.
Próchnilec gałęzisty. Pokazywałam go ostatnio i pewnie jeszcze się nie raz pojawi bo zima to jego czas, a ja bardzo próchnilce lubię.
Włosówka zielona. Taka pleśniopodobna trochę. Pewnie jestem jedną z niewielu osób, które doceniają jej urodę 😉. Za to rolnicy włosówkę cenią bardzo bo używają jej do zaprawiania nasion w celu ochrony przez innymi grzybami. Chwała bohaterce!
No, dziś był dobry dzień na zdjęcia. W lesie ciemno. Nie lubię jak mi się rozproszone światło pIącze po oiektywie i odbija od grzybów. Wolę, gdy zdjęcie ma ciut mroczny klimat. A Wy co myślicie?
To jeszcze ostatni rzut oka na mój jesienny podmokły las...
Znacie mnie już trochę i wiecie, że do końca normalna nie jestem. Mam niezłego kota 🤪. A nawet dwa. Pokazywałam je już kiedyś. Znajdy z podmiejskich działek, wyratowane przed zabójczym dla osesków kocim katarem przez Olę. Potem trafiły do mojego domu. Tor i Toya:
Ola od wielu lat prowadzi Fundację Pręgowane i Skrzydlate, w której z całego dobrego serca pomaga kotom i wszelkiej maści ptakom. Poznałyśmy się dawno temu, gdy podczas nocnego biegania prawie rozdeptałam ciągnącego skrzydło po asfalcie gołębia. I wtedy, w środku nocy, tylko Ola gotowa była do pomocy choremu ptaszorowi.
Ola prowadziła Fundację z mężem, a po jego śmierci (na raka) została sama z mnóstwem stworzeń do leczenia i karmienia. I z rozgrzebanym remontem w siedzibie Fundacji. Mnóstwo dobrych ludzi uratowało wtedy Olę i jej zwierzaki. I wciąż pomagamy Fundacji trwać...
Wybaczcie ten przydługi wstęp, ale to naprawdę ma sens 😉
W ciągu ostatnich dni byłam w ciut bardziej intensywnym kontakcie z Olą bo pomagałam wyłapać i dostarczyć do Fundacji dzikie kociaki z pobliskiej wsi. Maluchów pierwotnie było pięć, wszystkie poważnie zakatarzone. Dwa znalazły domy, trójką futerek zajęła się Ola. Wyleczone i oswojone pójdą pewbego dnia do dobrych ludzi.
Kotki mają kilka tygodni, nie wiadomo co z ich mamą. Nie przterwałyby następnych chłodnych nocy. Udało się je złapać w ostatniej chwili. Są już bezpieczne. Cieszę się, że mogłam mieć w tym udział.
Ola ma teraz pod opieką ponad 50 kocich podopiecznych. Potrzebuje wsparcia, wiadomo. I ja o takie wsparcie chciałabym Was poprosić. Ale nietypowo.
Pręgowana Fundacja bierze udział w konkursie, w którym do zdobycia są niemałe środki na bieżącą działalność. Zadanie polega na zebraniu jak największej ilości wpłat. Bardzo Was o wpłaty zatem proszę. Wystarczy złotóweczka, aby wpłata została zaliczona jako sztuka. Oczywiście, uzyskane pieniądze trafią do Fundacji, ale tym razem mniej liczy się kwota a bardziej ilość dokonanych darowizn. Jeśli ktoś zechce podarować zwierzakom Oli 5 zł, to poproszę aby było to 5 razy po złotóweczce. Każda wpłata ma ogromną wartość 🥰
Główna nagroda to 100 000 zł!
Kolejne to:
3 x 50 000 zł,
3 x 40 000 zł,
3 x 30 000 zł,
3 x 25 000 zł,
3 x 10 000 zł,
3 x 5000 zł.
Aż 19 Organizacji wygra dotacje, a kolejne 6 Organizacji otrzyma pakiety marketingowe.
Konkurs trwa do 6 grudnia br.
Nie prosiłabym, gdybym nie znała Oli i jej wielkiej miłości do kotełków i kiciawek. Pomóżcie jeśli możecie, proszę...