wczoraj (pisze z jednodniowym opóznieniem) było znakomicie
Poniedziałki mam planowo wolne od uczelni, więc mogłam poświecić trochę czasu dla siebie. Odespałam naukowy weekend i mimo wszystko zasiadłam do pisania prac domowych, których terminy upływają w nejbliższy piątek. Oczywiście wszystko zostawiłam sobie na koniec, jak to ja ;)
Co do diety, to było nie najgorzej, choć przez czysty przypadek zjadłam trochę za dużo węglowodanów. Otóż pomyliłam się w odczytywaniu składników na śniadanie i zrozumiałam, że mam osobno zjeść muesli z mlekiem i dodatkowo jogurt z owocami. Wg mnie jednak powinnam wybrać jedną opcję, ale tragedii nie było, w końcu to śniadanie i wszystko spaliłam w ciągu dnia. Na obiadek zjadłam przepyszne i bardzo sycące danie z piersi indyka i makaronem razowym z warzywami - cudo! Byłam najedzona przez długi czas. Pod wieczór poszłam na siłownię, 4. raz w ciągu ostatniego tygodnia, jestem z siebie dumna. Spaliłam koło 300kcal, a po powrocie do domu wsunęłam kanapeczkę z marchewką i groszkiem. I tu stało sę coś dziwnego. Coś musiało mi w tym jedzeniu zaszkodzić, bo zrobiło mi się bardzo słabo i nie dobrze... Oczywiście nie przyszło mi to od razu do głowy i winę za złe samopoczucie zrzuciłam na dręczący ból szyi. Zamiast odpuścić już jedzenie albo wypić ciepłą herbatę, czy zażyć jakiś lek na niestrawność, zjadłam jeszcze przygotowaną wcześniej surówkę z ogromną ilością pora... Baardzo inteligentnie. Skończyło się tak, że byłam bliska zasłabnięcia, bo żołądek nie wyrobił. Dobrze, że w domu był mój chłopak i się mną zajął, w tym zaniósł mnie do łóżka, bo przed oczami zrobiło mi się biało. Dopiero po wypiciu gorącej herbaty, mój stan się poprawił, ale niestety ostry smak i zapach pora utrzymuje się do teraz, chociaż jest już prawie 10:00 następnego dnia.. Chyba zmylił mnie świetny stan mojego brzuszka, który utrzymuje się od początku diety. Od kilku lat cierpię nad nadkwaśność. Nie jest bardzo uciążliwa, kiedy dbam o to, co wrzucam w siebie, a zwłaszcza kiedy nie obżeram się słodkościami, które przecież są niesamowicie kwasotwórcze. Niestety zapomniałam, że powinnam unikać takich surowych warzyw jak cebula, czosnek, czy właśnie por. Człowiek uczy się na własnych błędach przez cały czas ;-)
Poniedziałek mogę podsumować, jako bardzo udany. Zwłaszcza, że mój Kuba w pewnym momencie, gdy poczułam się już zupełnie dobrze, odkrył w mojej lodówce dwa Maxi Kingi, które z całą pewnością kupiła sobie mama, zanim wyjechała do babci. Zdziwiło mnie przede wszystkim to, że nie znalazłam ich do tej pory, a leżały na którejś z lodówkowych szuflad już przynajmniej od tygodnia. To mnie zastanowiło i doszłam do wniosku, że przestałam grzebać w tej "szafie grzechów" ;-) Zwykle żaden łakoć nie uchodził mojej uwadze, a już na pewno nie moje ukochane mleczne kanapki i to z karmelem :D Mój chłopak wpałaszował je na poczekaniu, tymczasem ja ukryłam całą twarz (ze szczególną uwagą uwzględniając nos) w połach szlafroka, by nie widzieć, a przede wszystkim nie czuć pysznego zapachu czekolady z orzechami. Kuba patrzył na mnie z niemałym podziwem i stwierdził, że jestem zuchem, bo nie skusiłam się nawet na małego gryza. Znów zaczynam fazę odrzucania słodkiego. Mam na myśli to, że na widok słodyczy oczywiście pojawia się ochota, by je zjeść, lecz dużo silniejszy jest głos, który krzyczy, jak bardzo są one kaloryczne i niezdrowe.
Z rzeczy, które zaniedbałam: chyba wypiłam za mało płynów, choć pewności nie mam. Nidgy nie wiem, ile wody powinnam uzupełnić po treningu cardio. W ciągu dnia zjadłam 2 suszone daktyle i kilka rodzynków, które z powodzeniem zaspokoiły mimo wszystko niesłabnącą ochotę na cukier.
Pozdrawia ciepło z uczelni! Dziś zaczyna się okres wigilii Wigilii, kiedy to wszyscy organizują swoje małe poczęstunki i przedświąteczne spotkania, na których pojawi się całe mnóstwo pysznych wypieków, tak więc wyzwań ciąg dalszy :)
Jeszcze raz pozdrawiam!