Byłoby dziś idealnie
gdyby nie wieczorne gastro. Nie wiem co to za ciąg, ale mnie dopadł wilczy głód.
Kolacja, to dwa puddingi białkowe i orzechy włoskie i byłby limit kalorii na dziś. Ale potem... coś zaczęło za mną chodzić.
Padło na czekoladę. U mnie innej niż gorzka nie uświadczysz, więc poszła ta gorzka. Prawie cała tabliczka. Było mi mało, coś bym jeszcze wciągnęła. Chodzę, patrzę, a tu stoi smutna, rozpoczęta puszka brzoskwiń w lodówce. No to zabrałam się za nią i jak prawie cała była, tak opróżniłam do cna, razem z syropem. Noooo, wreszcie ulga i pełny brzuszek.
Winę upatruję w mniejszej niż zwykle ilości spożytego białka. I węglowodanowe śniadanie i obiad. Ani jednego jajka dziś nie zjadłam, więc dzień zgoła inny niż dotychczas.
Na śniadanie- trzy grzanki z pieczarkami i mozarellą, a na obiad- makaron z twarogiem, na słodko. Pysznie, ale widać musze jaja wcinać.
Waga nieciekawa, bo weekend był z pizzą i niedzielnym ciastem.
Idę gotować jaja na jutro...