Hej. No i cóż mam tu Wam dziś napisać...? Jestem beznadziejna. Nie dość, że w święta sobie pofolgowałam, po świętach się nie ogarnęłam, to jeszcze na weekendzie grubo przesadziłam. W piątek placki - ok, to już ostatnia porcja, resztę zjadł Luby do kawy i po problemie. Wieczorem dwa kieliszki nalewki domowej (mmm, pycha!) - ok, to na zdrowie wyjdzie, można przymknąć oko. Kolacja o 22:30 - dobra, poszliśmy późno spać, można wybaczyć... Ale sobota? Na śniadanie jajecznica na szynce i jakaś kanapka. Pamiętam, że na obiad była zupa pieczarkowa i mięso z ziemniakami, mizerią i surówką z kapusty pekińskiej i pomidora. A wieczorem przyszedł znajomy i zrobiłam "kanapki z wszystkim" - zjadłam ze dwie i do tego wypiłam całego(!!!) szampana z truskawkami, którego przyniósł ten znajomy... A on z Lubym pili piwko. Jeszcze tylko brakowało, żebym rzuciła się na chipsy ;/ Ale to nic... Przyszła niedziela i Kasieńka pobiła wszystko (tak, to moje imię). Na śniadanie parówka z ketchupem i kanapka z czymś... Na obiad pojechaliśmy do moich rodziców: rosół z makaronem, na drugie jakieś mięso i ziemniaki, mizeria i surówka z jabłka i marchewki (z cukrem!), ze dwie szklanki soku pomarańczowego z kartonu, piernik, babka i jakieś ciasteczka! I trochę jakiegoś bliżej nieokreślonego trunku. Ale - uwaga - to jeszcze nie wszystko. Wracając wieczorem do domu mój Ukochany zaproponował mi kebaba! A ja? No przecież, że nie odmówiłam! Zupełnie, jakbym własnego rozumu nie miała... I tak oto minął piękny weekend, na którym to stoczyłam się na dno... I wiecie co?...
...dzisiaj waga -1,8 kg. Jakim cudem? A no takim, że zmieniłam wagę (wcześniej ważyłam się u Mamy i Teściowej, teraz mam już własną wagę). Jak tylko się zważyłam, pomyślałam od razu "Pewnie w centymetrach za to nadrobiłam" - ale co? -4,5 cm! No i bądź tu mądry. Oczywiście cieszę się, ale tego nie rozumiem. W lustrze tego oczywiście nie widać, a ja myślałam, że jeszcze przytyłam, a tu niespodzianka...
Dziś jestem chora, zjadłam:
07:00 kanapka z masłem, serkiem śmietankowym i pomidorem
10:00 dwa banany z jogurtem naturalnym i otrębami pszennymi
13:00 zupa pomidorowa
16:00 grejpfrut
20:30 mięso z kaszą gryczaną, sosem, brokuł i pomidor
Ne czuję się do jedzenia, ani zresztą do niczego innego. O ile gardło mnie już nie boli, to czuję się, jakbym miała zatoki... Tak bardzo chciałam zacząć dziś aktywnie, jeść zdrowo i poćwiczyć, żeby zrekompensować sobie ten cholerny weekend, no ale chyba nie dam rady wyjść z łóżka... Czuję się tragicznie ;/ Za trzy dni majówka, mieliśmy jechać nad Solinę czy coś, a teraz wszystko stoi pod znakiem zapytania... A nawet jak wyzdrowieję i pojedziemy, to wizualnie też czuję się źle, jestem taka ciężka (jakby te wczorajsze ciasta i kebab ciągle były jeszcze niestrawione). Mama mi wczoraj powiedziała, że jestem już "taka chuda", ale wiem, że strój mnie trochę wyszczuplił i to nie było prawdziwe wrażenie. Ubrałam bluzeczkę, spódniczkę przed kolanko, cieniutką narzutkę długości za spódniczkę, płaszczyk tej samej długości i szpilki - w lustrze widziałam, że wyglądam szczuplej, niż normalnie. Także nie cieszę się tak bardzo z tego komplementu... Kończę już, bo któż to będzie chciał przeczytać. Możecie mnie zjechać, należy mi się. Pa!