1. W A6W dzisiaj mam 4 dzień i zrobię te serie, choćbym się skichać miała. Zakwasy mam po wczoraj rzeźnickie, pocieszam się, że w końcu kiedyś przejdą.
2. Pół godziny temu wróciłam z basenu - wykupiłam karnet (teraz to już będę musiała chodzić ;)) i zrobiłam 30 albo 32 długości. Się zgubiłam w liczeniu, bląąądi...
3. Diety sensu stricto nie przestrzegam. Sensu largo a i owszem, myślę, zanim co do pyszczydła zapakuję - zresztą przy karmieniu (nawet, jeżeli jest to jedna porcja dziennie, więcej niestety nie mam :() to czekoladę i różne inne przysmaki winnam omijać szerokim łukiem (co zresztą czynię).
4. Waga mi nie działa, bo bateria zeszła śmiercią naturalną - więc pojęcia nie mam, ile ważę. Mogę się jedynie zmierzyć centymetrem krawieckim, ale nie wiem, czy chcę sobie znów mój dołek pogłębiać. Poczekam chwilę - obwody się nieco zmniejszą, dołek nieco zasypię i wtedy się zmierzę, o!
Dzisiaj doszłam do wniosku, że żeby osiągnąć odpowiedni poziom zmotywowana muszę po prostu "dostać po ryju". I to tak znienacka, wtedy, kiedy się tego nie spodziewam i gdy mi się wydaje, że może nawet fajnie wyglądam. Tak jak w czerwcu zeszłego roku, na weselu kuzynki - gdzie wbita w specjalnie szyty gorset i świeżo zakupione spodnie usłyszałam pytanie od innej (naprawdę niezłośliwej i bardzo sympatycznej) kuzynki "jesteś w ciąży"? Tak jak na andrzejkach w tym roku, kiedy dumna z nowiutkiej bluzki i niecisnących eleganckich spodni usłyszłam pytanie od znajomego (który zawsze mnie komplementował i różne różności gadał)"a Wam się znów rodzina powiększy?". I wtedy i teraz było mi bardzo przykro. Ale w ogólnym rozrachunku na dobre mi wyszło :)
Zmykam walczyć z laktatorem i A6W :)
Buziaki czwartkowe, buntownicze i walczące.
PS. O sytuacji w pracy na razie pisać nie będę, bo jeszcze się wszystko nie powyjaśniało. Ale bycie szefem (nawet na macierzyńskim) to wcale nie jest fajna sprawa...
Kolejny obrazek z serii nieeleganckich, ale dobrze robiących na czaszkę: