No to znów dobiłam do 76 kg. To już 20 kilogramów, które chcę zrzucić z początkowych kilku, które chciałam zrzucić zakładając konto dekadę temu.
Jem emocjonalnie, jem z nudów, jem by regulować emocje. Myślę, że jak to opanuję, reszta przyjdzie sama. Uprawiam sport, lubię być na świeżym powietrzu. Lubię jeść warzywa, nabiał i białe pieczywo. Moim problemem jest przede wszystkim ilość, a nie to, co jem.
Mam kilka takich czynności przy których tracę rachubę czasu. Scrollowanie, z czego nie jestem dumna, ale wydaje mi się, że to obecnie znak czasów. Każdy scrolluje i patrząc jednak dookoła – ja nie jestem aż tak bardzo zatracona w tym. Przede wszystkim nie mam tiktoka, a to już ratuje mój czas wolny. Chodzę do psychologa, aby wyregulować emocje, a narkotyczne hity dopaminowe, które dostaje się podczas scrollowania to raczej nałóg a nie jego leczenie. Więc nie będę dokładać sobie rzeczy, które potem będę musiała leczyć. Lubię za to wejść na reddit i na niektórych kanałach popatrzeć na ciekawostki przyrodnicze ze świata. Ale wiadomo, trzeba być ostrożnym, bo mało co w internecie jest prawdziwe.
Kolejną rzeczą jest oglądanie filmów. Teraz oglądam głównie z mężem, ale był taki czas i pomału chcę, aby ten czas wrócił – kiedy oglądałam jeden film dziennie. Fakt – w liceum i na studiach miałam więcej czasu. Po prostu laptop, słuchawki, kanapa i mnie nie ma. Chłonęłam każdą pozycję na torrentach – obejrzałam wiele niezależnych filmów jak i filmów tak złych, że na szczęście ich dziś nie pamiętam. Obecnie mam konto na Netflix do oglądania filmów nieanglojęzycznych z holenderskimi napisami – chcę wrócić do takiej nauki języka, ale póki co utknęłam z rewatchem rzeczy takich jak Sukcesja, amerykańska wersja The Killing [Joel Kinnaman jest taaaki wysoki! i chyba mam coś do szwedów] czy nowe filmy, jak na przykład oscarowe nominacje z tego roku.
Zatracam się w szyciu, choć ostatnio nie mam weny. Przede wszystkim odkąd zmieniłam aranżację biura i bieżnia zajmuje strategiczne miejsce przy oknie, nie mam podłogi, na której mogę kroić. Musiałabym na czas szycia przenosić się piętro niżej i pracować w jadalni – tam stół jest duży i mogłabym kroić na stole, choć jego faktura nie zachęca – lite drewno zostało celowo zostawione z oryginalną fakturą i stół nie jest płaski a wyboisty. Mam też podłogę w pralni-siłowni, ale wtedy znów plecy mi siądą i kolana od krojenia na podłodze… Jak nie urok to sraczka. Więc myślę coraz częściej nad schowaniem maszyny, bo wciąż stoi na biurku.
Zatracam się w pracy w ogrodzie. Lubię sobie pokopać, lubię posadzić [jakby w pracy było mi mało] i lubię ogólnie obcować z roślinami. Codziennie chodzę do ogrodu popatrzeć jak się wszystko zmienia.
Bardzo lubię robić pranie. Selekcjonować co z czym będzie prane, rozkładać miedzy 6 koszami na pranie w domu, rozkładać nowe ręczniki, wieszać pranie, składać, przekładać między 4 suszarkami, rozkładać po szafie wyprane ubrania. Odpręża mnie to, daje poczucie harmonii.
Lubię też być na świeżym powietrzu. Być w ciszy, choć ostatnio i tak chodzę w słuchawkach. Lubię iść na spacer, pobiegać, pojeździć rowerem i rozglądać się dookoła, co nowego, co się dzieje, czym są zajęci ludzie wokół mnie.
W piątek, jak wspomniałam wcześniej, wzięłam wolne. Na odpoczynek. Odwinięcie głowy. Po angielsku brzmi to lepiej – unwind my head. Liczyłam, że pogoda będzie równie ładna co w czwartek. A przynajmniej pracując pod szkłem, każda ilość słońca wydaje się kusząca i ciepła. Na zewnątrz zaś wichura i zimno. Ale nic to. Liczyłam na dobrą pogodę i miałam dobrą pogodę.
Rano dostałam SMS od panów, co mają mi okna dachowe założyć. Od 3 tygodni pogoda nie sprzyja montażowi i odezwali się, że pamiętają, proszą o cierpliwość, ale pogoda jest kluczem. Muszą minąć dwa suche dni zanim będą mogli zacząć pracować. Jak do tej pory był maksymalnie jeden. Nawet w piątek wieczorem zaczęło padać. W sobotę padało od rana.
Zjadłam duże śniadanie – 900 kcal kanapka z jajcem – i wystawiłam rower na przejażdżkę. Miałam jedyny cel – dotrzeć na plażę, trochę posiedzieć, poczytać i nie spóźnić się na spotkanie z psychologiem. W zasadzie więcej planów na ten dzień nie miałam. No i kupić piłkę do ćwiczeń.
Rzodkiewka w domu ma się świetnie.
Pojawia się więcej hiacyntów.
Pojawiły się tez krokusy fioletowe zebry.
Lilie wychodzą z ziemi. Mogłam je gęsto obsadzić tulipanami to może kot by mi w nich nie grzebał.
Moją jazdę rozłożyłam na trzy etapy. Na plażę, do miasta, do domu.
Zaczęłam używać powerbanka, który sobie kupiłam. Udało mi się go zdrenować w 25 procentach i postanowiłam przetestować ogniwo do ładowania. Zamontowałam powerbank na rowerze, przypięłam go jeszcze do ramy bagażnika karabińczykiem, aby na dziurach [jakich dziurach?!] go nie zgubić. Naładował się niemal do pełna. Jestem zadowolona.
Miałam w pełni naładowany rower, ale z uwagi na bardzo silny wiatr, bateria pokazywała mi zasięg około 50 km na niższych przyłożeniach silnika, więc musiałam jechać bardzo wolno i bez zrywów, aby nie tracić ładunku niepotrzebnie. niestety rower nie ma panelu słonecznego.
Widziałam kilka pól w okolicy – choć jeszcze niewiele. Rolnik ma przestój tylko koło stycznia-lutego [przynajmniejpolski rolnik], a więc praca wre. Na każdym polu byli ludzie i doglądali roślin. Dla wyjaśnienia – rośliny na polach nie idą na sprzedaż, są one posadzone aby wyprodukować cebulki. Kwiatki, które się o tej porze roku kupuje, pochodzą ze szklarni i są sadzone po to, aby je ściąć. Na polach rośliny zostają do zakwitnięcia [tulipany] lub przekwitnięcia. Tulipany się ogławia po zakwitnięciu, aby składniki pokarmowe szły w cebulkę a nie nasiona. Cebulki wykopuje się około lipca i przechowuje w suchych magazynach. Stamtąd około października-listopada trafiają ponownie do gruntu.
W Schagervlotbrug stoi punkt widokowy na kanale. Z obu stron można na niego wejść i rozejrzeć się po okolicznych polach i łąkach. Nie wchodziłam, bo nic dookoła jeszcze nie kwitnie. Ponadto jest tam stół piknikowy i można zrobić sobie postój w trasie i zjeść jakąś kanapkę bądź napić się kawy.
Drogi udostępnione dla rowerów w Holandii mają się różnie. Zależy od gminy czy są zadbane i dobrze zaprojektowane. Ja w swojej gminie nie mam na co narzekać. Podobnie było w dwóch wcześniejszych, gdzie mieszkałam. Mamy tutaj do dyspozycji:
drogi 60-tki bez wyznaczonego pasa dla rowerów, ale z twardym poboczem.
drogi tylko dla rowerów, gdzie wolno pojechać mieszkańcowi do własnej posesji. nie są to drogi przelotowe – najczęściej są zrobione z czerwonego asfaltu i nazywają się fietsstraat – ulica dla rowerów. Mają miękkie bądź twarde pobocze – zależy jaki rodzaj ruchu jest dopuszczony. Tutaj pobocze jest miękkie, bo szansa, ze spotkają się dwa samochody jest mała. Znam drogę, gdzie jest utwardzone, bo jeżdżą tamtędy ciągniki na pola i trzeba się jakoś zmieścić. Drogi takie celowo są wąskie, aby wymusić wolną jazdę. Jak nie masz mózgu i nie umiesz jechać wolno, utopisz samochód.
Średnicówki i autostrady rowerowe. Tutaj średnicówka przez miasto – poprowadzona między osiedlami, niezakłócona ruchem samochodowym, później wchodzi w tunel pod obwodnicą miasta i wjeżdża wprost do centrum miasta. Niezakłócona.
Wydzielony pas dla rowerów w strefie zabudowanej – linia ciągła oznacza, ze nie Monza wjechać na nią samochodem. poza strefą zabudowania jest linia przerywana, więc samochody aby się minąć, muszą wjechać na pas dla rowerów. To oznacza, że trzeba się kilka razy upewnić, czy nie jedzie tamtędy szybki rower lub skuter, nim wykona się manewr.
ścieżka rowerowa oddzielona barierą naturalną
najczęstszy rodzaj ścieżki rowerowej – oddzielona pasem zieleni.
Gdy dojechałam do Petten, najpierw musiałam wspiąć się na wał powodziowy. Na zdjęciu widać jak nisko jest miejscowość. Górą wału idzie ścieżka dla pieszych, najczęściej ludzie z psami tamtędy chodzą. Ścieżka ta prowadzi jeszcze 20 km aż do rezerwatu wydm z Schoorl. Nie wiem jak daleko idzie w drugą stronę, ale dwie wioski na północ jest Julianadorp i tam też jest rezerwat wydm.
Wały powodziowe są zawsze dwa. między nimi jest strefa buforowa wzmocniona betonem. Jeśli woda się przeleje, powinna tutaj wyhamować.
Na szczycie drugiego wału jest ścieżka rowerowa, chodnik oraz szlak konny.
Trzecią barierą przeciwpowodziową jest plaża. Nie jest to naturalna plaża i nie sluży ona do turystyki, choc na pewno jej sprzyja. Plaża została usypana sztucznie piaskiem wydobytym z dna morza. Zawiera więc bardzo dużo muszelek i jest naprawdę słona. Po każdym sztormie nowe hałdy piasku są sprowadzane na brzeg, aby odbudować plażę. Plaża dostaje pierwsze uderzenie, kiedy morze jest wysokie i wzburzone. Dzięki temu wały powodziowe pozostają nietknięte. Wały dodatkowo obsadzone są trawą, aby darń trzymała je w niezmienionej formie pomimo wysokiej erozji dookoła. nasze plaże są bardzo czyste. Jak widzę co roku zdjęcia z polskich plaży pełnych zakopanych śmieci czy niedopałków to cieszę się, że mieszkam tutaj. Koszy jest niewiele, a mimo to śmieci nie ma. Budka ratowników była zajęta – w wodzie był surfer. Pawilon też był pełen ludzi. Poszłam sobie tam na kawę najpierw. Ludzie przyszli na lunch, siedzieli na tarasie w słoneczku i silnym wietrze.
Po kawce wzięłam książkę i poszłam posiedzieć na wydmie. Piasek zasypywał mnie i pewnie mam jeszcze torebkę do wytrzęsienia. Rozstawiłam też panel słoneczny, aby dalej łapał słonko. Niby tutaj kradzieże nie są częste, ale ten polski pierwiastek we mnie zostaje. Boje się i zapobiegam kradzieży. Swoją drogą w poniedziałek znaleźliśmy notatki i telefon mojej szefowej u nas w pracy. Zostawiła w piątek i poszła do domu bez niego. Przez weekend jeszcze ludzie pracowali, dzieci do pracy przyszły, a telefon przeleżał 3 dni i nie dostał nóg. Poza jednym polakiem, który wyszedł do domu w bluzie innego kolegi – holendra – a potem nie oddawał tej bluzy pomimo próśb, nie zdarzyła się żadna kradzież w firmie od kilku lat. Wtedy dziewczynce zaginęła kurtka i firma dała jej pieniądze na nową.
Po wizycie na plaży pojechałam dos miasta. Miałam chwilę by wejść po piłkę do ćwiczeń do Aktiona. Nie miałam czasu, aby się tam przechadzać i kupić kolejne niepotrzebne rzeczy.
Później spotkałam się z psychologiem. Normalnie siedzę u niego 50 minut. Tym razem przetrzymał mnie półtorej godziny i jak wychodziłam to musiałam się nakombinować w tym labiryncie, bo pozamykali standardowe wejście przez recepcję. Na szczęście droga przeciwpożarowa była dobrze oznaczona. Zdziwiło mnie, że po dotarciu do domu o pół do szóstej, wcale nie byłam głodna. Zjadłam rano kanapkę z jajcem, na plaży jogurt i dalej długo, długo nic. A mimo to nie byłam głodna. Zjadłam jednak kanapkę z pomidorem i ogórkiem, aby nie złapało mnie ssanie na noc. Później dojadłam truskawkowe After Eight. Sen ściął mnie o 19-tej, ale posiedziałam jeszcze z książką do 21.
Po piątkowej wizycie u psychologa mam wrażenie, że najbardziej boje się go zawieść. Nie wiem.. mam mieszane uczucia. Widzę, ze facet chce dobrze, ale ja taki people pleaser nie powinnam dostawać takiego feedbacku od osoby, która ma mi pomóc.
O co chodzi? Otóż rozmawiam z nim od miesięcy o moich staraniach o przyjęcie do pracy do pewnej firmy. Wciąż, od września nie pojawiła się tam oferta pracy, na którą HR doradca chciał abym aplikowała, ale zdaniem badacza tego działu, który mnie interesuje – będą szukać do pracy na pewno do nadchodzącego września, kiedy otworzą nowe przestrzenie laboratoryjne. W międzyczasie firma odrzuciła moją kandydaturę na dział sąsiedni – fizjologii. I ten mój psycholog wałkuje mnie od miesięcy, że to nie jest jedyna firma i że z tego jak opisuję moje miejsce pracy to nie mam tam przyszłości, rozwoju, a raczej kłopoty, bo zaczyna mi nawalać zdrowie, a takie osoby firma spycha na margines lub zwalnia. W piątek wybitnie wałkował mnie, że za 10 czy 20 lat moje okienko poszukiwania nowej pracy ograniczy się do pracy fizycznej, a obecnie jeszcze mogę w sektorze bardziej umysłowym szukać pracy. Mówi, że mój holenderski jest dość dobry by szukać dobrej pracy, gdzie się nie zmęczę. Trzymał mnie półtorej godziny i miałam wrażenie, że rozmowa idzie w kierunku, kiedy ja mam się zobowiązać, że zaaplikuję do innych firm. przyznam szczerze, że nie bardzo chcę, bo większość ofert pracy dotyczy jeżdżenia po Europie i świecie albo dojazdów do pracy ponad 100 km. W skrajnym wypadku ponad 170 km. mam 3 firmy w zasięgu 50 km, ale nie chcę tak daleko jeździć. To jest godzina rano i godzina popołudniu plus kilka tysięcy euro na drugi samochód. Teraz jeżdżę z mężem albo rowerem. Jest tanio.
Więc ja, osoba która nie umie powiedzieć „nie” i czuje, ze wszyscy dookoła muszą być ze mnie zadowoleni, dostałam wykład o tym, że logiczne jest teraz zmienić pracę. I choć wiem, że ma on rację, to boję się jak cholera. Do tego stopnia się nakręciłam [choć mało pozytywnie], że przejrzałam te firmy i ich rekrutacje. No… cośtam się ogarnie. nie mam wiary jednak w sukces. Aha, Kay jeszcze namawiał mnie, aby pójść do szefowej po referencje. Od jakiegoś czasu sama się ku temu skłaniam i myślę, że można spróbować.
W czwartek obudziłam się z bólem pleców. Jadąc do pracy myślałam sobie tylko: „mam tego dość, muszę odpocząć”. Cały ranek chodziła za mną myśl, że powinnam zostać w domu, poleżeć i przeczekać ból aż minie. Z reguły nie biorę przeciwbólowych na inny ból niż migrena. Kolega wziął ode mnie najbardziej sztywną, na wpół siedzącą pracę, a ja porobiłam wszystko inne wymagające trochę ruchu i różnorodności dla kręgosłupa. DO końca dnia ból minął, ale zmęczenie i przesyt pracą nie. Poprosiłam szefową o wolne i piątek zostałam w łóżku. Był to strzał w dziesiątkę, miałam naprawdę udany dzień. Postanowiłam kupić też piłkę do ćwiczeń. Ponownie. Aby rozciągać odcinek lędźwiowy i ogarnąć trochę moje plecy.
Dla mnie to pytanie jest banalnie proste. Jestem fanką transportu zbiorowego – od dzieciaka przesiaduję w autobusach, ale zakochałam się z pociągach. Szczególnie odkąd mieszkam w NL, ale i w Polsce lubiłam jeździć między Bydgoszczą a Toruniem przez lasy. Natomiast czasy się zmieniły, zwiedzać jako tako nie zwiedzam, ale jak gdzieś mam jechać to w pierwszej kolejności rozważam rower.
Jak dojadę gdzieś w godzinę i pogoda jest w porządku – biorę rower. Do pracy mam 18 km i daję radę dojechać a nawet wrócić tego samego dnia. Dwie godzinki pedałowania. Mam wtedy czas by pobyć sama ze swoimi myślami. Posłuchać podcastu. Zobaczyć brązowe świnki w zagrodzie, owce, gęsi, byki z paskiem na brzuchu, czasem nawet konie. Zobaczyć, co na polach rośnie. Poczuć, który rolnik lał już gnojówkę. Zobaczyć co u ludzi w domach piszczy, jakie mają dekoracje w oknach, ilu ludzi jest na wybieganiu.
Jak jest trochę dalej, lub się spieszę to biorę auto, ale jeśli mam jechać do dużego miasta to biorę pociąg.
Wsiadam na spokojnie, przez cała drogę mogę poczytać książkę, posłuchać podcastu, popatrzeć przez okno, zjeść coś… Spust mi się zawsze włącza, jak gdzieś jadę.
W minionym roku pojechałam na wycieczkę przez kraj z moją przyjaciółką. Kto czyta regularnie ten śledził tą wycieczkę, podczas, gdy byłyśmy w trasie. Dla przypomnienia:
Zwiedzałyśmy szlak turystyczny wokół jeziora Ijsselmeer, po drodze nocowałyśmy w wynajętych pokojach, domkach, przyczepach. Jechałyśmy bardzo malowniczym szlakiem, jadłyśmy świeże rybki z Morza Północnego i Ijsselmeer, sałatki, owoce, ser kupiony na serowej farmie i syropy z przydomowej spiżarki. było naprawdę super.
Odpowiada mi taka forma zwiedzania kraju. W tym roku ruszamy dalej. Trasa została wybrana, namiot kupiony. Bo tym razem będziemy nocować w sieci kampingów stowarzyszenia SVR, gdzie lokalni farmerzy udostępniają kawałek ziemi, gdzie można się zatrzymać, umyć się, popływać kajakami czy zrobić ognisko. Muszę pamiętać jeszcze by wziąć gotówkę, bo za większość płaci się na miejscu i nie mogłam dokonać przedpłaty. Kampingi pomogą trochę obniżyć koszty – bo w tym roku kwatery są wybitnie drogie – a przy okazji da smaczku naszej przygodzie. W duchu mam nadzieję, że nie będzie padać, bo rozstawienie namiotu w deszczu może być nie lada przygodą. Muszę jeszcze poćwiczyć z mężem i później przyjaciółką, sprawne rozstawianie namiotu. niestety, ale w pojedynkę nie da się go rozstawić. Próbowałam. Z resztą instrukcja tez mówi o dwóch osobach.
Zwiedzanie rowerem, szczególnie Holandii, gdzie nie muszę się martwić o samochody na mojej drodze, jest naprawdę fajne. Trasy są tak zaplanowane, aby zawierały jak najwięcej ciekawych miejsc a przy tym są połączone siatką punktów orientacyjnych, punktów przyjaznych rowerzystom, noclegami, kawiarniami, restauracjami. Wszystko zaplanowane, aby rowerzysta miał wygodnie, przyjaźnie i smacznie zjadł. W poprzedniej wycieczce miałyśmy po drodze farmę mleczną, gdzie rodzina robiła swoje lody i mieli ogródek ze zwierzątkami dla dzieci do głaskania i można było pójść do obory zobaczyć cielaczki. Zjadłyśmy po lodziku i pojechałyśmy dalej. Było naprawdę świetnie, zwłaszcza, ze to był jeden z tych słonecznych dni. Mam nadzieję w tym roku mieć podobne doświadczenia. W dwóch miejscach zostajemy dwie noce. W jednym jest to pewniak, a w drugim jeszcze się zastanowimy. Ten rolnik ma wypożyczalnie kajaków, to może jeden dzień poświęcimy na opalanie i kajakowanie…
Próbowałam iśc biegać w środę, ale nie miałam jakoś motywacji by iśc na deszcz i wiatr. Poszłam więc na bieżnię, ale z uwagi na padający deszcz od strony biura, okno mogłam tylko uchylić, a nie otworzyć. Napadało by mi na panele. Gdy zaczęłam trening było jeszcze okej, ale potem, gdy próbowałam biec to już nie dałam rady. Za ciepło w domu, bez wiatru, który schładza organizm było to bez sensu. Przeszłam więc do bardzo energicznego marszu w strefie tlenowej. trening biegowy musze powtórzyć w terenie.
Później poszłam się porozciągać z jogą. Próbowałam z aplikacją down dog, którą tu kiedyś chwaliłam, ale ostatnio nie mogę się z nią wcale dogadać. Wciąż wyrzuca mi pozycje z podporem na nadgarstkach, co jest dla mnie niewykonalne. A sięganie po telefon wciąż i robienie „pomiń” kłóci się z duchem tej praktyki. Więc włączyłam w Cadtbox dźwięki natury, według swojego upodobania i poćwiczyłam, co czułam, ze mam ochotę ćwiczyć. Rozciąganie, skłony, skręty. Myślałam, ze pomoże mi to z bólem pleców, ale rano i tak obudziłam się połamana.
W domu zawitała wiosna. Ścięłam „różowe” narcyzy i wstawiłam jako pierwsze do mojego wazonika w kolorze Delft blauw.
We wtorek miałam biegać. Ciężko było się zmusić i jakoś nie wyszło. Na zewnątrz kolejny dzień z deszczem i wiatrem. Holandia – jak nie wieje to pada a czasem wszystko na raz.
Zapomniałam kupić serka do zrobienia polewy na cieście, więc najpierw walczyłam ze sobą, czy w ogóle zrobić a potem zrobiłam. Za ciepłe mleko zatrzymało mi wzrost drożdży.
Ciasto wyrosło, ale nie było tak puchate jak zawsze. Pośpiech nie służy.
W ogrodzie poszłam na standardowy codzienny przegląd. Hiacynty już kwitną i ogród zaczyna pachnieć. Na polach nie widziałam jeszcze hiacyntów, a do tulipanów jeszcze 3 tygodnie.
Narcyzy za to się pojawiają. Nie wiem co mi poharatało liście w ogrodzie, ale domyślam się, że to mój kot. Nie może się oduczyć srania mi w kwiaty i pewnie zniszczyła liście, jak te były jeszcze ledwie wystające ponad ziemię. Teraz gdy liście urosły, uszkodzenia są bardziej widoczne.
Narcyzy, które miały być różowe są nadal żółte. Największy zawód mojego ogródkowania – różowe narcyzy.
W szklarni średnio fajnie. Musiałam zabrać alstromerię do środka, bo nie podoba jej się ilość wilgoci albo temperatura. Liście zrobiły się bardzo blade – chyba, że to jeszcze po przymrozkach efekty. Na wszelki wypadek rośliny trafiły na parapet. Kalarepa trzymas ię najlepiej z wszystkich roślin. Co prawda wygląda jakby zatrzymała się w rozwoju, ale nie jest połamana, nie usycha ani gnije. Pomidory zaś mogą nie przeżyć. Póki co nie wyglądają jak trupy ale to może być efekt wilgoci w powietrzu, która jeszcze je trzyma jakoś przy życiu. Jak zaczną wypuszczać pierwszy liść – przestanę się martwić. Zastanawiams ię czy też stały by w miejscu, gdyby nie spadły wtedy z wiatrem. Notabene – obecnie i przez kilka kolejnych dni – wieje dokładnie tak samo jak wtedy, co mi rośliny zrzuciło na ziemię…
Rzodkiewka też stoi w miejscu – ta w kuchni za to ma już kolejne liście – zatem wnioskuję, ze to temperatura.
Druga partia pomidorów też ledwie zipie. O dziwo źle flancowanie przeżyły ogórki. Były bardzo silne przed i wydawało się, że nic im nie zagrozi, a tymczasem proszę…
Zauważyłam, że chyba podczas upadku musiała mi się przekręcić tarcza termometru w jednym z nich i teraz pokazuje zawsze 10 stopni więcej niż drugi. Wskazówka wychyla się tak samo, ale tarcza jest obrócona… Jednak proste mechanizmy też mają wady.
Z nowych odmian hiacyntów jestem ciekawa tego blado fioletowego. Główki zrobił dawno temu, a do tego ma bardzo mało kwiatków, ale kolor jest śliczny.
Tak minął mi weekend. A właściwie niedziela. Zmieniłam jedynie piżamkę przespaną na świeżą i poszłam dalej spać. W międzyczasie próbowaliśmy obejrzeć kilka filmów, z któreych żaden nas nie chwycił. Ani Ostatni syn [western] ani Johnny Mnemonic [sci-fi] ani też Daytrippers [komedia sytuacyjna].
W zasadzie cały dzień nie zrobiłam nic, prócz upieczenia jedynego ciasta, które mi wychodzi. A które średnio wyszło, bo użyłam miarki do odmierzania soli – tej samej, którą sól odmierzam do chleba – ale okazało się, że choć opisana jest thelepel – łyżeczka do herbaty, to jednak soli weszło do niej o wiele więcej. Drożdżówka wyszła słona. Ale smakowała – rozdałam po znajomych i ledwie załapałam się na ostatni kawałek. Tylko jedna osoba powiedziała, że taka wytrawna trochę – na szczęście sól się rozeszła w cieście. Standardowo – zrobię kolejną, aby się udało w końcu. Zawsze co druga mi wychodzi.
W poniedziałek ruszyłam z kopyta – trening z ciężarami.
Przyszedł powerbank z panelem słonecznym. 10 pełnych naładowań telefonu i możliwość powieszenia na plecaku podczas wędrówki i uzupełniania ładunku ze słońca. Klocek waży pół kilo i jest naprawdę spory, ale może uniknę takich sytuacji jak ostatnio w Amsterdamie. Podmienię go chyba z powerbankiem w pracy na razie, aby trochę popracował, albo będę nim w nocy ładować telefon. Chodzi o to, aby najpierw go dobrze wytestować. Ma bardzo mocną lampkę led, która w jednym z trybów nadaje S.O.S.
Wieczorem zebrałam się na matę – w towarzystwie prania, jak zawsze.
Mam taką kategorię filmów na dysku zewnętrznym – na pocieszenie. Są to filmy, które lubię oglądać jak mi smutno. Był taki okres kiedy miałam bardzo smutne miesiączki, kiedy szczególnie we wtorek – miałam bóle menstruacyjne, a w weekend poprzedzający wszystko doprowadzało mnie do łez. Zrobiłam sobie wtedy więc katalog filmów, które skutecznie podnoszą mnie na duchu.
....i tu zaczyna się dużo tytułów i linów do zwiastunów. Zainteresowanych zapraszam pod link [post powinien pojawić się około 7 rano].
Ciekawe są rady, które można dać młodszej sobie, ale starszej?
Nie planuję tak długo żyć. Mam zamiar ogarnąć z czasem tutaj sprawy tak, aby mnie ani nie reanimowali, ani nie utrzymywali pod maszynami. Chcę żyć pełnosprawna na ciele i umyśle lub wcale. Nie chcę żyć do setki z czego ostatnie 30 lat w chorobie i niedołężności. A tak niestety często żyją kobiety. Co z tego, że dłużej, jak najczęściej chorują bardziej przewlekle niż mężczyźni. Wymagają pomocy z zewnątrz. Ja takiego życia nie chcę.
Teraz rzadko przyjmuję pomoc i wolę rzeczy robić sama, a później może być jeszcze ciężej pomoc przyjąć. Bo będę zramolała i uparta, a w dodatku to będzie innego typu pomoc. Obecnie poproszę w pracy, aby chłopaki przynieśli mi worek ziemi 40 litrowy, choć sama też go podźwignę. Ale im przychodzi to łatwiej i póki chcą pomagać to ja wolę moje plecy sobie oszczędzić. na starość pomoc może być inna. Mogę zniedołężnieć i wymagać, aby ktoś mnie mył czy pomagał w korzystaniu z toalety. A takiego życia bym nie chciała. Mam nadzieję też, że nie ulegnę żadnej chorobie bądź wypadkowi, żeby taka pomoc była mi potrzebna już teraz.
W sobotę było momentami tak pięknie, że mnie nosiło. Poszłam pobiegać. Nie wrzuciłam treningu z planu, ale zwykłe interwały - biegłam aż tętno było progowe i przechodziłam do marszu aż spadło na rozgrzewkę - i tak aż wróciłam do domu. Wybrałam nawet dłuższą trasę, aby przyjrzeć się lepiej polom dookoła wsi.
Są już, jak widać na zdjęciach, pierwsze narcyzy i końcówka krokusów. Wzdłuż alei rosną nadal przebiśniegi i krokusy, a także pierwsze narcyzy. Nie widziałam jeszcze białych, a te zaczęły się pojawiać rok temu po raz pierwszy.
Widziałam za to czarną kaczkę - do białych oko przywykło - uciekinierzy z ferm drobiu, które zasmakowały życia na wolności. Różnego typu krzyżówki białych z dzikimi występują wśród gęsi i kaczek. Taka czarna jednak zdarza się rzadko. Nie wiem, czy jest ona jakimś mutantem czy to inna rasa. Nigdy nie widziałam całego stada czarnych, choć zdarzyła się rodzina.
Ruszyła też budowa domu za wsią. Od dwóch lat ludzie mieszkają tam w bungalow i pomału rusza się renowacja rudery na przedzie. To nawet nie był stary dom, tylko zwykła rudera bez okien, z walącym się dachem. Taka kilkuizbowa sprzed wieku zapewne. Z tyłu zaś widać szkielet budowli - pewnie będzie z PVC czy jak się to nazywa - mamy już jeden dom postawiony we wsi taki. Normalnie stawiają gotowe ściany i je skręcają, ale tutaj zaczęli od szkieletu, więc to chyba ten rodzaj mieszania drewna z plastikiem? Nie wczytywałam się nigdy jak się to tworzywo tworzy.
Budowa domu w NL jest o wiele droższa niż w Polsce. Działki budowlane przewyższają wartością domy i zawsze mnie trochę bawiło zdziwienie Polaków, jak mówiliśmy, że kupiliśmy dom - "a nie mogliście wybudować się?" Taaaa... może w Polsce gdzie nieużytki walają się w każdej gminie, ale Holandia jest przeludniona i by kupić ziemię tutaj, musiałabym wziąć drugą, o wiele większą hipotekę. Plus wybudowanie domu by pewnie dało pół i więcej miliona. Taniej kupić dom do remontu na małej działce i żyć z kredytem, który można spłacić. Z resztą nikt nie dałby nam kredyt na ziemię, nawet jeśli mieszkalibyśmy tam potem w namiocie, bo nie byłoby się za co budować. Polska to budowlane eldorado w porównaniu z NL. A ponoć i tak macie drogo.
Interwały tak jak pisałam - zrobiłam w oparciu o tętno. Co skoczyło to był odpoczynek. Średnie tempo biegu miałam koło 6:20 min/km a całkowite ponad 8min/km. Kondycja jak widać się poprawiała - to znaczy, że trening był dobrze wykonany - nie za ciężki, możliwie, ze trochę za długi.
W domu mąż spał, więc wzięłam leżaczek i poszłam do ogrodu. Słoneczna pogoda otworzyła mi tulipany. Kicia oczywiście wokół mnie krążyła. Zabiegała o atencję i próbowała wymusić karmienie. Kokietka.
Moi rodzice, jak rodzice wielu osób w Polsce – przynajmniej zawsze jak ten temat pada to ZAWSZE ktoś ma podobną historię w rodzinie – schrzanili sprawę przy nadawaniu mi imienia. Moja mama całe dzieciństwo mi powtarzała, że jeszcze jak była w ciąży i wiadomo – schyłek PRL-u – nie wiedziała, że to będzie dziewczynka – i tak mówiła na mnie Marysia [imię zmienione]. Gdy się urodziłam, cała rodzina mnie tak nazywała. Zostałam tak ochrzczona, taką miałam książeczkę zdrowia w wiejskim ośrodku. Mówiono na mnie tak w szkole. Gdy poszłam do liceum to się zmieniło. Nauczyciele nie znali mnie ani moich rodziców, koledzy z klasy nie wychowali się ze mną. Byłam w innej gminie, kompletnie obca, poza moim bratem, z którym od zawsze chodziłam do jednej klasy. Tak było taniej, a poza tym byłam zawsze ambitna i jak dawali mi testy czy się nadaję, to wszystko pięknie zdawałam. Choć nie wiedziałam wtedy po co to wszystko jest. Chciałam iść do szkoły, poszłam. W liceum miałam więc kryzys tożsamości. Przestałam nagle być Marysią i choć wszystkich prosiłam, by się tak do mnie zwracali – wszyscy mieli to w dupie. Ogólnie znęcano się tam nade mną psychicznie i mam za sobą próby samobójcze, ale nawet miłe dla mnie osoby nie mówiły do mnie Marysiu. Z innej klasy ludzie już tak – miałam dwie naprawdę fajne koleżanki wtedy – Asię i Marychę [broń boże Marysię].
Na studiach było podobnie. Tylko moja przyjaciółka Renia i Hania mówią do dziś na mnie Marysia. Reszta używała mojego imienia z dokumentów. Teściowa za to mówi do mnie bez zdrobnienia – Mario. Co też ma swój urok. Lubię jak mój tata na mnie mówi – Maryś.
Moje imiona znaczą dla mnie wiele. Tutaj w Holandii posługuję się pierwszym imieniem – Holendrzy mniej je kaleczą. Lepiej być Anką niż Marianem. tutaj nauczyłam się przytulić moje pierwsze imię jako moją tożsamość, jednak Marysia to nadal jest powrót do domu. Rodzina męża od niedawna dopiero wie, że tak się nie nazywam – chyba od ślubu – moja rodzina zawsze mnie tak nazywała. Ale z drugiej strony mam też ciocię Jolę, która ma na imię Maria, bo dziadek myślał, że Maria Jolanta to to samo, co babcia chciała – Mariola. Pewnie jeśli mój brat będzie miał dziecko to przedłuży linię pomyłek w rodzinie. Więc tutaj jestem Anką, w domu zaś mąż i bliscy mówią na mnie Marysia – ja zaś sama do końca nie wiem, którą jestem, a czuję że to dwie różne osoby.
W piątek kończymy wcześniej, więc miałam dużo światła słonecznego, aby pójść i podziwiać moje kwiatki. Tulipan jest odmiany „First” – w końcu sprawdziłam. Było dość słońca, ze wreszcie zobaczyłam, jak moje krokusy są otwarte. Że potrafią być otwarte.
Oczywiście ktoś musiał mnie napastować w ogródku, aby się upewnić, że miska się napełni. Taka wywinięta moja kicia tylko jest, jak chce jeść. Albo jak chce do łóżka się miziać. Jak się najadła to próbowała walczyć przez płot z Jesse – suczką sąsiadów. O dziwo nie wchodzi w spory z Pluim – ich kotką.
Wciąż mam puste miejsca, które muszę chronić przed kotami, wbijając patyczki, ale dużo roślin już się pokazało. Muszę więcej biegać, aby widzieć czy się pola rozwijają tak pięknie jak mój ogród.
Poprosiłam męża, aby robiąc piątkowe zakupy uwzględnił półki z kwiatkami w Lidlu czy Vomaar. Nie było nic wiosennego, więc pojechał do centrum ogrodniczego. Wrócił z bratkami – i jak nicpopń powiedział – było tak dużo kolorów, ale przez te ceny nie wziął ich wszystkich. No co za hultaj! A mógł nie mówić, bym lepiej spała – z resztą robię ten wpis o 3 w nocy… To pewnie przez niego!
Miałam sprzed lat worek, w którym z pracy u nas rozdawano begonie. Nie wiem czemu wyrzuciłam pozostałe, ale ten jeden się uchował. Wsadziłam najbardziej kontrastujący kolor. Mam nadzieję, że rośliny przeżyją, bo wciśnięcie ich w otworzy w worku było trudniejsze niż by się mogło wydawać. Mam nadzieję, że nie umrą.
Pozostałe kolory posadziłam w wiszących doniczkach.
Wyjęłam też z bijkeuken pelargonie różowe z zeszłego roku. trochę je przymrozek chwycił kilka dni temu, ale już mają się dobrze. Przetrwały w domu niemal całkowicie bez podlewania, a teraz od kilku dni mają wciąż deszcz.
Posadziłam też do dużej doniczki pelargonię sprzed 2 albo 3 lat. Czerwona – bardzo intensywnie kwitnąca. Muszę w tym roku wziąć z niej szczypki i ją rozmnożyć, bo jest naprawdę wspaniała.
Znalazłam przypadkiem zabunkrowane w szafie w bijkeuken cebulki irysów. Większość zdechła, ale jak moczyłam je przez pół dnia, to można było wymacać, które są jeszcze twarde. Wsadziłam do metalowego talerza-donicy.
Róża w ziemniaku ma się dobrze. Pewnie dzięki wilgoci w szklarni i słońcu. Choć w domu, gdy próbowałam to zakładałam na róże butelkę plastikową, jak było w filmikach instruktażowych. Teraz o tym zapomniałam. Jednak widzę, ze opcja ze szklarnią jest jak na razie bardziej optymistyczna. Oby udało mi się ją wyhodować.
Piątek uważam za bardzo produktywny dzień. Znów bez treningu, znów bez biegania, ale nadal pracowity. Miałam trzymać całodniowy post, ale wracając do domu nabrałam ochoty na jedzenie. Potem poszło wino w łóżku, czekolada dyniowa i chipsy o smaku pieczonego sera. Wątpię, bym przekroczyła 2 tys kcal.
Uważam, że między przesądami a religią nie ma dużej różnicy. Trzeba wierzyć. Nie musi być to racjonalne i mieć sensu. Nie musi mieć poparcia w nauce. Nie musi nawet brzmieć sensownie. Wiara to uczucie, które mamy, kiedy wszystko inne nie ma sensu, a my go nadajemy sami. Wierzę, że mój mąż mnie kocha. Wierzę, że dobrze sobie radzę w życiu. Wierzę, że koty nie wysysają duszy noworodkom.
Przesądy pochodzą z czasów, kiedy człowiek mało o świecie wiedział i mało go rozumiał. Człowiek albo się nauczył jakich ziół unikać, by leczyć infekcje [choć nie znał słowa infekcja] albo umierał. Człowiek się albo nauczył nie wchodzić niedźwiedziowi do jaskini albo umierał. Człowiek uczył się, że jak nowy rok po lodzie to wielkanoc po wodzie [albo na odwrót]. Dziś przesądność charakteryzuje [w mojej ocenie] tych mniej douczonych ludzi. Bo im dalej się idzie w szczeblach edukacji i do tej edukacji przykłada wagę – tym człowiek uczy się zadawać pytania i kwestionować pewne utarte schematy i powszechną wiedzę. Na studiach uczono nas zdobywać wiedzę, a nie jej uczyć się na pamięć. Mam w rodzinie taką Asię, która wykrzykuje slogany typu „pies je trawę na deszcz” i nie poddaje tego w wątpliwość. Tak zawsze było i tak dla niej zawsze już będzie. Jednak gdyby trochę bardziej przyłożyła się w technikum do biologii, wiedziałaby, że psy są wszystkożerne i jak niektóre inne zwierzęta – używają trawy jako źródła błonnika, aby wspomóc trawienie.
Nie będę ukrywać, że przesądna nie jestem. Bardziej jednak wiąże swoje przesądy z przyzwyczajeniami z dzieciństwa na wsi, kiedy „wszyscy tak robili”. Czasem głośno nabijam się z niektórych przesądów i „sprzedaję” je bardziej jako ciekawostki dla obcokrajowców. Jak przestraszyłam koleżankę, która była wtedy w ciąży, powiedziałam jej co to znaczy w polskich przesądach.
Nie uzależniam swojego życia od przesądów – nie omijam zawsze przechodzenia pod drabiną, ale rozumiem, skąd może przyjść to nieszczęście od takiego przejścia. Po prostu, jeśli ktoś na tej drabinie pracuje to może coś upuścić nam na głowę. Mam podobnie z rusztowaniami – jak jest zrobione przejście pod rusztowaniem to idę, jak nie to omijam. W piątki 13-tegopoza tym, że jest to piątek 13-tego nie dzieje się z reguły nic w moim życiu. Ostatnio miałam pecha w poniedziałek 13-tego. Choć nie powiem – te samoloty w chmurach w centrum Amsterdamu to był dla mnie taki zły omen.
Wierzę w przesądy związane z przywołaniem pecha. Może nie do końca wierzę, ale stosuje rytuały, ponieważ mam przeczucie, ze jak się coś nie uda to właśnie dlatego, ze nie dopełniłam wszystkiego. Odpukuję w niemalowane, boje się powiedzieć głośno, że mam ochotę, by się coś stało, wydarzyło. Po troszku uważam, że [jakkolwiek to jest bez sensu] mogłam nie dostać nowej pracy, ponieważ zbyt wielu osobom powiedziałam, ze się o nią ubiegam. Gdzieś tam w głębi serca wiem, że jedno z drugim nie ma nic wspólnego. Ale co by było gdybym nikomu nie powiedziała?
Mam swój własny przesąd – że jak ssie mnie na podjadanie od rana to wieczorem będzie kaplica. To się zawsze sprawdza.
W tym tygodniu nie działo się niemal nic. Poniedziałek zły, we wtorek ratowałam siewki, w środę zobaczyłam, że ratowanie im się nie spodobało, a w czwartek, że nawet ogórek złe przesadzanie zniósł. A byłam delikatna. Następnym razem sieję od razu do wytłaczanek.
Zaliczyłam też bieg, ale krótszy niż zakładał plan. Musiałam ponad godzinę czekać aż mąż skończy pracę, to wzięłam do roboty buty i leginsy oraz stanik sportowy i się przebiegłam po pracy. Miałam wrażenie, że idzie mi jak po grudzie, ale miałam nawet dobre tempo na odcinkach biegowych. Zabawne było, jak minął mnie kolarz sportowy i zakrzyknął takie wysokie „łłłiiiiii!” jak mnie mijał. Chyba aż tak wolno jego zdaniem biegłam.
Na obiad jem znów kanapkę z jajcem. Tym razem dokładam do niej paprykę. Miałam ją chrupać sobie w ramadanie, jako źródło witamin i błonnika, ale wiecznie o niej zapominałam. Jedząc tak późno i dużo nie było na nią miejsca i czasu.
W czwartek nalataliśmy się z kolegą w pracy i udało się dokończyć ścinanie roślin stojących na ziemi – to jest dopiero cardio. Od przysiadów i pochyleń dostałam zakwasów na pośladkach. Można powiedzieć, że trening na nogi trwał 3 dni. Jem średnio 2400 kcal obecnie – chleb do pracy, chleb w domu. Jednak spalanie też mam dobre.
Na dzień kobiet dostałam od męża róże. Postanowiłam w tym roku spróbować ponownie sztuczki z ziemniakiem. Akurat nasze domowe ziemniaki puściły pędy, więc spoko – jedno z głowy. Teraz tylko aby róże puściły korzenie w ziemniaku. Obcięłam im pączki, choć jeszcze nie starzeją się. Trzymajcie kciuki.