No to znów dobiłam do 76 kg. To już 20 kilogramów, które chcę zrzucić z początkowych kilku, które chciałam zrzucić zakładając konto dekadę temu.
Jem emocjonalnie, jem z nudów, jem by regulować emocje. Myślę, że jak to opanuję, reszta przyjdzie sama. Uprawiam sport, lubię być na świeżym powietrzu. Lubię jeść warzywa, nabiał i białe pieczywo. Moim problemem jest przede wszystkim ilość, a nie to, co jem.
Nudzi mnie słuchanie o problemach w związkach, które wg mnie od początku były bez przyszłości. Albo kiedy rozwiązanie leży na wyciągnięcie ręki, a ludzie decydują się zostać że sobą i męczyć dalej. Nie jestem właściwą osobą, której można wypłakać się w rękaw. Wierzę w szybkie rozwiązania. Dla przykładu... Mam koleżankę. Niedawno zorientowała się, że jej chłopak na kawalerskim kolegi przespał się z świeżo poznana dziewczyną. Była ona długo obiektem żartów jego znajomych, ale dopiero niedawno powiązała wątki. Wiem, że gość jest nic nie wart, bo słyszałam od innych jak rozpowiada co by to nie zrobił z tą czy tamtą ładniejsza dziewczyna że swojej pracy. Mamy wspólnych znajomych, więc ludzie powtarzają. Gość jest erotomanem gawędziarzem i szczególnie upodobał sobie jedna koleżankę z pracy. Nawet poszedł do swojej dziewczyny i zajęczał jej, że on nie wiedział że tamta ma chłopaka. Wybuchła awantura o to, i poleciały oskarżenia. Teraz koleżanka ma już pewność, problemem nie była ta koleżanka do której on się ślinił, ale jakąś poznana panna na imprezie. Na mój bardzo prosty rozum sprawa jest jasna. Ona zarabia więcej od niego, jest ogarnięta, ma spora rodzinę, która jej pomoże. Jeśli sprzedadzą dom, ona wyjdzie z tego obronna ręka. On jest ćpunem to skończy w szopie z innymi ćpunami i będą sobie żyć szczęśliwi. Ale nie. Koleżanka nadal z nim jest. I co się z nią widzę, to jęczy mi dalej że to nie gra, tamto nie gra, że to już nie to. Nudzi mnie to. Dla mnie temat mógł się skończyć rok temu.
Nudzą mnie też rozmowy o dzieciach. Ja wiem, że dla rodziców ich dziecko jest jedyne w swoim rodzaju, ale dla osoby, która tego słucha jest to kolejne dziecko które robi to samo, co inne dzieci i o tej samej wyjątkowości już słyszeliśmy od 3 innych par rodziców. To fajnie, że wam się układa, to fajnie, że jesteście zdrowi a maluch się rozwija, ale pogadajmy o czymś innym. Pomijam wpisy, które traktują o dzieciach. Jest ich tak dużo i zawierają takie szczegóły, że i tak jako osoba spoza kręgu - nie nadążam. A do tego dochodzi, że nie wiem, co jest nawet ważne. Zapisy do przedszkoli? A czy musi być przedszkole? W mojej wsi nie było i szliśmy od razu do podstawówki - a jednak kilkoro z nas poszło na studia. Zajęcia pozalekcyjne? nie doświadczyłam. Fridge od shame.. to znaczy fridge od fame - nie było u mnie w domu i średnio mi się ten koncept podoba. Jak sprzątałam kilka lat temu to przesuwanie tych dzieł sztuki, które stały wszędzie od salonu po sypialnię rodziców, mnie denerwowało. Przeszkadzały mi w pracy. Rodzice piszą o nowym, nieznanym mi świecie, do którego celowo nie wchodzę. Na szczęście na żywo nie zdarzają mi się ludzie opowiadający o swoich dzieciach, choć z tego co słyszałam - mamy w Holandii nie różnią się od mam w Polsce - zdaniem kolegi: tak samo zmuszają do oglądania zdjęć i słuchania historyjek. Pamiętam jedną z imprez na koniec roku w firmie, kiedy Arjan, jeden z pracowników laboratorium, bardzo próbował mnie zachwycić swoimi dziećmi i pokazywał mi zdjęcia w telefonie. W tym samym czasie Amber, jego koleżanka z laboratorium, dziwiła się, że jak ja mogę o dzieciach nie chcieć słuchać, że dzieci są najsłodsze na świecie. Na szczęście oboje już odeszli z pracy. Arjan chyba skończył na 2 dzieci, Amber ma 3. Mam nadzieję, że są szczęśliwi i rozgadani. Trochę niepokojące jest, ze oboje odeszli do tej firmy, do której aplikowałam. Z opowieści wspólnej znajomej - Arjan się nie zmienił i przeniesiono go na inny dział, bo zagadywał pracowników tak, że nie mogli pracować.
We wtorek poza składaniem szklarni nie wydarzyło się nic. Samo zaś składanie szklarni zmęczyło mi kręgosłup i odebrało chęć na bieganie czy ćwiczenia. A szkoda, bo jeszcze było widać ponoć zorzę polarną.
Spodziewałam się więcej patriotów wczoraj. Ciesze się, że nie jestem osamotniona w moim oderwaniu od ojczyzny. Znalazła się jedna patriotka i jak mogłam się spodziewać - zbyt sympatyczna nie była.
Dziękuję wszystkim za komentarze. Sprostowując - czytam tutaj gazety i słucham radia i wiem, że nie zawsze jest kolorowo. Wiem, że Wilders jest nazistą a Boudet idiotą - ale to tylko dwie malutkie partie i dwóch kretynów. Skala tego, co dzieje się w Polsce a co tutaj jest inna i choć Holandia nie jest kryształowa, to nie odbiera chęci do życia, jak odbierała mi Polska. Nadziei na przyszłość też. Wyraziłam swoją opinię i jeśli kogoś uraziłam to przepraszam.
I co to dla ciebie znaczy? Cóż.. Wychowano mnie w duchu patriotycznym. Uczono pieśni i znaczenia kraju dla człowieka. Jednak coś poszło nie tak. Wydaje mi się, że mój patriotyzm zabili politycy. Kraj wydaje się tyle silny ile jego władza, a ta jest straszna. W klasie takich dzieci unikałam. W życiu i takich ludzi unikam. A tymczasem oni mają wpływ na najważniejsze decyzje w życiach nas wszystkich. Jestem zawiedziona i na pewno nie jestem patriotą. Dla mnie Polska mogłaby spłonąć. Wiem, że to mocne słowa, ale takie są też moje uczucia. Moje doświadczenie życiowe, moje starania, moje zmagania tylko dały mi do zrozumienia, że Polska zbudowana jest w oparciu o system, który żeruje na pracy i dorobku swoich obywateli. Nic nie działa. Podatki są wysokie, a pieniądze z nich idą na głupie łapówki po rodzinach polityków. Teraz nawet tego łapówkami nie nazywają tylko rozdawnictwem. Wille temu, fundusze unijne tamtemu… nic dziwnego że Unia nie chce dać kasy z funduszu odbudowy. Obajtkowi na kolejne domy? Kaczyńskiemu na kolejne radiowozy pod domem czy innej żonie czy pociotku polityka na państwowej posadce. Kraj, o jakim mnie uczono za dzieciaka nie istnieje. Tamten kraj może kochałam. Od tego wyjechałam. I nie wrócę, bo nie ma do czego wracać. Na mieszkanie w Polsce nigdy nie będzie mnie stać, chyba że będę i tak tyrać za granicą. Więc wolę i tu mieć swój dom. Ogranicza się wolność reprodukcyjną kobiet, a czuje się kobietą i sama do tego kato-talibanu nie pojadę. Pracowałam po 8-14 godzin dziennie, pracowałam na polu od 11 roku życia, skończyłam studia, znam języki, a w Polsce nie czeka mnie nic. Praca na kasie. Użeranie się z babciami kradnącymi bułki i awanturującymi się klientami.
A gdybym miała mówić o patriotyzmie względem Holandii? Wątpię by taki istniał. Fascynuje mnie ona, dała mi dom i pracę, ale jestem tu ze względów praktycznych a nie emocjonalnych. jest mi tu dobrze i wygodnie, nie czuję, żeby moje starania szły jak krew w piach.
Dwa dni składałam szklarenkę kupioną w Lidlu w Niemczech. Słońce zachodzi już koło 18-tej i choć to i tak półtorej godziny później niż jeszcze dwa miesiące temu, to nadal robi się szybko ciemno i zimno. Pierwszego dnia postawiłam stelaż, zamontowałam półki.
We wtorek zaś przekopałam ogródek, wykopałam floksa i go przeniosłam w inne miejsce. Wykopałam też dalię i wkopałam ją w grunt wewnątrz szklarni. Przeniosłam ją we właściwe miejsce – ledwo się zmieściła – i ułożyłam mini chodnik wewnątrz. Taki tylko, aby stanąć i nie broczyć w błocie. Dodatkowo półki dociążyłam workami z 40 litrami ziemi ogrodowej. Mam nadzieję, ze pomoże to dociążyć szklarnię i ona nie odleci. Ponadto wbiłam śledzie i przywiązałam ją do płotu.
Boje się, że wichur nie wytrzyma. Ale wstępne wrażenie jest bardzo dobre. Konstrukcja jest aluminiowa z plastikowymi kątownikami. Materiał z którego jest poszycie jest gruby i przeplatany sznurkami, więc powinien się tak łatwo nie podrzeć. Brzegi szklarni podsypałam ziemią, więc nie powinny mi wchodzić żadne szkodniki. Wejście obłożyłam cegłami, aby mój mruczący szkodnik mi nie wlazł. Muszę tam zerknąć jutro, jeśli będzie słonecznie, aby zobaczyć, czy jest ciepło. Za dnia może być dość cieplutko wewnątrz, jednak boje się nocy, bo wciąż są przymrozki. Zastanawiam się nad rozsadzeniem truskawek. Mam je w doniczkach malutkich i myślę nad zrobieniem dziurek w workach z ziemią i włożeniu rozsad do nich przez te dziurki.
W ogrodzie mam już pierwszego tulipana. I trzeci kolor krokusów – fioletowe.
Odkąd pierwszy raz kolega z Edynburga mnie odwiedził i wyciągnął do klubu studenckiego z zamiarem wytestowania wszystkiego w barze, uwielbiam Bailey’s. Do tamtej pory byłam żłopem na pilsa i portera, ale szybko zrozumiałam że bardziej lubię kawowe likiery. Rzadko piję, ale czasem dostanę na prezent i lubię umoczyć dzioba. Mąż, gdy zobaczył w markecie, że Bailey’s jest połowę tańszy niż w Holandii to od razu mi kupił dwa.
Zaś z nie-alkoholowych to lubię mleko czekoladowe marki Chocomel. Jest gęstsze niż zwykłe mleka czekoladowe i nie smakuje odtłuszczanym mlekiem. Nie lubię smaku odtłuszczanego mleka. Wersja dark smakuje mi bardzo.
W niedzielę już zwijaliśmy się z Niemiec. Rano, czekając na szwagra, poszliśmy na spacer. Podjęłam ostatnią próbę zrobienia fotografii ulicznej. Jednak ciężko było, bo brakowało ludzi. Zrobiłam kilka fotek z ukrycia, ale ciężko było też się ukryć. Bo między jakim tłumem? Wszystko na widoku.
Światła wokół domu Otta wiązały się z bajkami o Otto, ale nie znam ich treści na tyle, by wiedzieć kim jest człowiek z piktografiki.
Popołudniu poszliśmy z rodziną na lunch. Chłopaki wzięli jakieś zupy, do których dorzucali sobie chilli i kiełki fasoli, ja zaś miałam pikantną zupę kokosową.
Do domu wróciliśmy po zmroku. Sprawdziłam kilka razy czy nie zostawiłam nic w mieszkaniu i zatrzasnęłam drzwi zgodnie z instrukcją. Dostałam opinię od właścicielki mieszkania, ze wszystko super, ale nie wynieśliśmy śmieci i zostało trochę kawy w ekspresie. Mąż się wkurzył, bo płacimy przecież za sprzątanie i coś takiego jak rundka z workiem to żaden przecież problem. A dla nas szukanie śmietnika w innym kraju to zawsze wyprawa po złoto. W Holandii na przykład śmietniki montuje się pod ziemią. U nich nie widzieliśmy kontenerów za blokiem wcale. Tak czy inaczej w opinii o mojej osobie siedzi teraz coś, co załatwia się na pw. Jestem zawiedziona, że się kobieta przyczepiła o worek ze śmieciami w czystym mieszkaniu.
Dziś nadal jestem w rozjazdach. Wieczorem wracam do domu. Pewnie tylko po to, aby od razu położyć się spać. Poniżej wpis przygotowany na dziś. Podobnie jak wczoraj, nie mam jak go przenieść tutaj.
Jestem poza domem. Nie mam komputera, aby przenieść tutaj wpis, który sporządziłam na potrzeby bloga. Można go więc przeczytać pod pierwotna lokalizacją. Może komuś się spodoba (znów poziosny mnie zakupy).
Na zdjęciu poniżej jest moja obecnie ulubiona para butów. Nie są wygodne ani nie noszę ich codziennie. Są to buty, które ubieram tylko na rzadkie okazje i nie na dłużej niż kilka godzin. Nie umiem w nich chodzić i obawiam się, że raczej nie będę miała okazji się nauczyć. Więc po co je mam? Bo fajnie mieć w domu choć jedną parę ładnych butów.
Jak tylko zaczęłam rosnąć, dostawałam kolejne buty po bracie. Czego nie zepsuł i nie podarł, ja to nosiłam. Stopy to chyba jedyna część ciała, którą miałam mniejszą od mojego starszego brata. Byłam zawsze wyrośniętym i masywnym dzieckiem. W pierwszych miesiącach chyba nawet grubym. Rodzice opowiadali, że ze szppitala przywieźli mnie w ubraniach po lalce bobasie mojego brata, bo w jego ciuszki z narodzin się nie Zmieściłam. Ważyłam chyba 1.5 kg więcej niż on, gdy się urodził. Mama opowiadała, że na porodówce wyglądałam jak dwumiesięczne dziecko. Rosłam szybko i w pewnym momencie moje stopy osiągnęły rozmiar 42 i mogłam nosić tylko trampki. Nie jakieś conversy, tylko trampki z targowiska za 7zł za parę. I przez lata nie nosiłam nic więcej, a każda okazja kiedy trzeba było się ładnie ubrać, dostawałam buty po kimś lub kupowano mi na szybko damskie buty w rozmiarze maksymalnie zbliżonym do mojego. Obcasy, szpilki, sandały – wszystko było na mnie za małe. Szybko dostawałam odciski pod stopą, otarcia, zdzierałam pięty i achillesy. Zaczęłam nosić więc glany, trampki, męskie adidasy marki nieznanej. nigdy nie miałam takich butów, które bym zapamiętała jako wygodne.
Glany bardzo lubiłam. Miałam najpierw bardzo tanie glany – chyba 95 złotych kosztowały. Jak mi wypadła z nich śruba to po każdym deszczu, jak złapały wilgoci, gwizdały. Śłi-śłu, śłi-słu. Dosłownie. Później miałam glany takie za 209 zł. Nie mam pojęcia czemu pamiętam ceny, bo dziś nie potrafię zapamiętać żadnej ceny ani liczby. miałam te glany długo i wyrzuciłam je dopiero jak mieszkałam w Holandii. Nie są dobre ani na rower ani do samochodu. A i też nigdzie nie chodziłam. Tym bardziej na koncerty. Dziś zdarza mi się tęsknić za tymi butami.
Bardzo byłam zakochana w moich pierwszych butach biegowych, takich marki biegowej. Ale miałam z nimi fajne biegi zaliczone. Kilometry zabawy. ładne popołudnia, cieplutkie lata, śliczne zachody słońca. Zajechałam je najpierw biegając, a potem chodząc w nich.
Obecnie mam sneakery rozmiar 44. Czy wygodne… tyle o ile. Jak nie muszę w nich stać na betonie to jest okej. No i są te zielone buty. Nie są ciepłe. Nie są wygodne. Ale mają śliczny kolor i sprawiają, że czuję się w nich szczuplej i ładniej. Choć wiem, ze te przymioty ocenia się powyżej kostki, ale mimo wszystko. Dają mi plus 5 do samooceny i myślę, że o to właśnie chodzi.
W środę był chill. Faktycznie sobie chyba dam spokój z ćwiczeniami i bieganiem do końca tygodnia. Post też wstrzymałam. Po tej mirenie rozbita jakaś jestem.
W ogrodzie zaczęły wschodzić tulipany. O wiele za wcześnie – jest przecież luty! Są trochę poturbowane, ale chyba się wyliżą.
W większej części widać już całkiem sporo – także tulipany. trochę ostatnio pogrzebałam w ziemi, aby zobaczyć, gdzie co jest, no i musiałam wykopaliska mojego kota zakopać. Ściągnęłam już siatkę ochronną i kot ma używanie. Niestety ale rośliny zaczęły przerastać siatkę. Chyba na przyszły rok kupię taką z większymi oczkami.
W mniejszej części jest już więcej krokusów.
Z donicy musiałam wygrzebać martwe alstromerie. Chyba je za płytko wkopałam i zmarzły. Narcyzy za to widać pięknie. Są tam jeszcze tulipany, ale nie wiem, kiedy się pojawią. Nie pamiętam też, które były wyżej, a które niżej posadzone.
Bez ma pączki i chyba go mocniej przytnę później. Podobnie muszę zrobić z agrestem. Jest niebezpiecznie wielki.
Kamelia ma już pączki.
W domu opróżniamy zamrażarkę. Mąż rozmroził fasolową i robimy miejsca na mięsa z Polski i może jakieś wursty z Niemiec.
Mam w domu świetną książkę – autobiografię Michelle Obama. Becoming. Książka ta napisana jest świetnym językiem – jakby ktoś z tobą siedział przy winie i snuł długą i bardzo ciepłą opwieść o ojcu, szkole i celach w życiu. Michelle opowiada w niej jak mieszkała z rodzicami w Chicago, w mieszkaniu dzielonym między jej rodzinę i krewnych, jak z czasem dzielnica biedniała, bo co bogatsi biali wyprowadzali się do domków jednorodzinnych na przedmieściach, a u nich ceny lokali wciąż spadały i wartość gruntów, przez co upadały lokalne biznesy, inwestycje szły w inne rejony, a dzielnica apartamentowców stała się z czasem slumsem, w którym bezrobocie i przemoc zagościły na dobre. Jako dziewczynka była zdolną uczennicą i chciała iść na studia. Opisywała w autobiografii kłody, jakie pod nogi rzucał jej szkolny pedagog wspierający młodzież przy wyborze ścieżek kariery. Jak odmawiano jej możliwości ze względu na jej kolor skóry. Jak będąc już po studiach spotkała pewnego wesołego chłopaka o bardzo nietypowym nazwisku…
Podobała mi się ta lektura i wtedy już zastanawiałam się, a co gdybym ja napisała o sobie? Co by to było. I dziś mam podobne myśli. Co bym mogła o sobie napisać, poza tym co pisuję codziennie? Kim jestem? Dokąd zmierzam? Czy w moim życiu było coś wyjątkowego, co mogło by zainteresować ludzi? Czy mam historię do opowiedzenia?
Może byłaby to historia mojej emigracji. Może byłaby to historia moich relacji z mężczyznami, bo tu było też ciekawie. Może była by to historia zmiany mojej osobowości w czasie. Nie wiem. Jednak zauważyłam jedną prawidłowość w moim życiu – motyw przewodni. Z niezrozumiałych dla mnie powodów, jestem często uczestnikiem jakiś wydarzeń wynikających z niekorzystnego zbiegu okoliczności. Wiele moich marzeń zostało pogrzebanych przez brak pieniędzy rodziców. Możliwości stały się nie do zrealizowania przez to, że ja nie miałam pieniędzy – na przykład fajny bezpłatny staż po studiach w firmie, która ma ciekawy dział technologiczny, ale musiałabym umieć się sama utrzymać w obcym mieście będąc na tym bezpłatnym stażu. jak wszystkie moje szkoły rozwijały się dopiero, gdy ich mury opuściłam. Jak będąc dzieciakiem z rocznika wyżu demograficznego, miałam średnie warunki w szkole [36 osób w klasie] i na rynku pracy. Jak wyjechałam do Holandii w roku, kiedy zmieniło się prawo pracy, które na celu miało chronić interes pracownika, a spowodowało, że pracodawcy szybciej zwalniali pracownika. Jak zmieniło się prawo w gminie, w której mieszkałam w wyniku czego prawie wylądowaliśmy na ulicy. jak ceny domów poszybowały tak drastycznie w górę, że gdy wreszcie dostałam umowę na stałe i mogłam starać się o lepszy kredyt, ledwie załapaliśmy się na jakikolwiek kredyt. Jak teraz, kiedy mam pieniądze, by zrobić kolejne inwestycje w domu, nie mogę znaleźć firmy, która by to zrobiła, bo wszyscy mają pełne terminarze do końca roku. Ofiara zbiegu okoliczności. To byłby dobry tytuł. Kobieta w niewłaściwym czasie. Napisałabym o fakapach i bakapach, z jakimi przeszłam przez życie. I poniekąd tutaj trochę o tym piszę.
A tymczasem akapit pod tytułem – oszczędzam na ogród i znów wydałam pieniądze. Chwilowo pani od torebki się nie odzywa, ale dostałam maila od nessi, że są mega wyprzedaże. Pomyślałam sobie – ostatnia szansa – będą spódniczki biegowe to bierę. No i były – wzięłam w rozmiarze L – akurat dwa modele jeszcze miały L-kę. Nadal ceny są wysokie, ale patrząc na początkowe ceny oraz cenę z ostatnich 30 dni – jest lepiej. Dobrałam dwie pary spodenek do biegania.
Wzięłam rybaczki – pas bez kieszonek, więc będę musiała opaskę na ramię nosić.
Krótkie spodenki – bardziej na próbę, bo nie wiem, jak się będę czuła w takiej długości, czy nie będą się podwijać do góry.
Spódniczki są w tym samym kroju, a jedynie różnią się kolorem. Jedna jest gładka, a druga ma nadruk.
We wtorek miałam zakładaną wkładkę domaciczną. Jakoś nie trafiłam wcześniej na to, ani też koleżanki nie wspomniały. Zakładanie boli. Z tego, co później z nimi rozmawiałam, to dla nich był to bardziej nieprzyjemny zabieg jak badanie ginekologiczne, podczas, gdy ja bym chyba wolała mieć ząb rwany niż znów pozwolić sobie grzebać w szyjce macicy. Jestem ogólnie mało odporna na ból, ale czułam naprawdę implantację w bardzo bolesny sposób. Pani doktor dobrała się do mnie na szczęście szybko i jak otwierając opakowanie mireny powiedziała, ze do tej pory czułam około 60 procent bólu, jaki może się przydarzyć to miałam już dość. Po wszystkim krwawiłam, jak wtedy, gdy byłam dzieckiem i krew z nosa szła mi ciurkiem przez pół godziny. Tak samo wyglądało to po założeniu spirali. Wylałam się na podkład.
Do domu dojechałam w 15 minut i jak zobaczyłam wkładkę to dziwie się, ze ani spodni ani siedzenia w samochodzie nie poplamiłam. Do końca dnia byłam wyłączona z ruchu. Miałam iść biegać, ale powiedziałam sobie, ze mam to w nosie. Później wieczorem, jak nospa i ketonal trochę osłabiły ból i skurcz macicy, myślałam, że się wybiorę, ale jednak zostałam w domu. Olałam też trening. Moje myśli bardziej idą w kierunku odpuszczenia sobie do przyszłego tygodnia całości wyzwań. Czuję, że mam psychicznie i fizycznie dość. Mam ochotę leżeć i jeść czekoladki.
Miałam trzymać post od 13-tej, ale siadłam psychicznie i potrzebowałam czegoś, co mnie pocieszy. Uspokoi. Ukochany podał kanapkę z makrelą wędzoną i kanapkę z serem smażonym z kminkiem, który zrobił. Trochę mi było lepiej na duszy.
Ból obudził mnie jeszcze w nocy. Rano w środę wstałam niewyspana, połamana i z supłem w brzuchu. Do tego cały dzień chodził za mną wielki głód.
Jak na ironię - na reddicie trafiłam na wątek, gdzie kobiety robiły offtop pisząc o bólu przy zakładaniu spirali:
Więc nie jestem jedyna. Potem widziałam filmik na youtube z instrukcją jak się zakłada mirenę... cóż... hakami łapie się za szyjkę macicy i ciągnie aby wyprostować kanał rodny. No zajebiście! I do tego nie daje się znieczulenia?! Czekam na moment równouprawnienia, gdzie na żywca ciągną panów za wora hakami. Bez naskórka.
Pani doktor powiedziała mi, że mam uważać z używaniem kubeczka menstruacyjnego, bo można sobie nim wyciągnąć spiralę. Żeby po miesiączkach się upewniać, ze ona jest we właściwym miejscu, aby nie zajść w ciążę. No jeszcze tego by mi brakowało…. Minusem spirali, poza fantastycznym plusem – czyli działa przez 8 lat – jest fakt, że nie można sobie przenosić miesiączki. Krążkami i tabletkami dawało radę. No to sprawdziłam kiedy wypada mi miesiączka w czerwcu. Oczywiście podczas wyprawy rowerowej…. Bosko.
Rodzice pobrali się jak mieli po 22 i 25 lat. Ja wtedy byłam po długim związku, który się rozleciał i dopiero zaczynałam się spotykać z moim obecnym mężem. Oni mieli już mieszkanie dane przez Polskę Ludową, a ja wynajmowałam pokój na stancji. Ślub wzięłam w wieku, w którym moi rodzice mieli dwójkę dzieci i drugi własny dom. Właściwie to pół domu wielorodzinnego z początku XX wieku. Gdy kupiłam swój dom, moi rodzice będąc w tym samym wieku, mieszkali już w bloku. Obecnie zaś ja żyje sobie nadal z moim mężem i naszym kotem, a moi rodzice w tym samym czasie mieli kolejne mieszkanie w bloku, a dzieci chodziły do liceum…
Cieszę się, że nie mam takiego życia jak rodzice. Bez tyłu stresów, problemów finansowych, przepracowania. Prawdopodobnie, gdybym miała dzieci, nawet zarabiając rąk jak teraz, nie żyło by mi się wcale lepiej od nich. Niby są tu dopłaty do żłobków, można zmniejszyć kontrakt czy mieć mama dag i papa dag, aby zając się dzieckiem. Ale to wszystko uszczupla budżet, a dzieci go drenują. Inna ścieżka życia nie dałaby nam tego luzu jaki mamy. Spokojnych wieczorów. Beztroskich weekendów. Funduszu na remonty w domu bez brania pożyczek. Nie żałuję niczego.
Rozpisałam nowe treningi na kolejne tygodnie. Część ćwiczeń zrobiłam z hantlami i sztangą, część z własnym ciężarem ciała. Tym razem dałam dwa razy ćwiczenia na całe ciało oraz środa z treningami na mało używane mięśnie. Przedramiona i golenie. Dodałam też kółko – co prawda ja je zawsze robiłam, ale nie było ono nigdy wpisane w spis ćwiczeń. Nie umiem jeszcze jechać na kółku z pozycji stojącej, ale z kolan na nim się posuwam. Czuję przy tym, jak krzyże i brzuch całe są spięte, więc cośtam się dzieje.
Możliwe, że błędem jest zrobienie tak długiego treningu na piątek. Ostatnio robię go i tak w niedzielę i najczęściej rzutem na taśmę, więc wiem, jak się zawsze cieszę, ze to tylko 6 ćwiczeń. A tymczasem jest ich obecnie 9. Zobaczę pierwszy tydzień i dostosuję. Wyjeżdżam w piątek po pracy na weekend, więc muszę ogarnąć treningi wszystkie do czwartku włącznie.
Na weekend wybieramy się z mężem do Niemiec. Nigdy tam nie byłam. Mamy okazję spotkać się z bratem, który będzie w okolicy, więc zamiast jechać tylko na spotkanie, postanowiliśmy wynająć dwupokojowe mieszkanie i zostać na 3 dni. W piątek zrobimy sobie randkę i zwiedzimy miasteczko, gdzie mamy się spotkać, a w sobotę mąż chce iść na szlaki turystyczne w okolicy. Marzy mi się spacer po lesie. Ma być wietrznie i mokro, więc muszę zabrać dobre ubrania.
Mieszkanie wynajęliśmy w jakimś bloku bardzo blisko centrum. Chciałam zostać do poniedziałku włącznie, a nawet i pan mąż na to przystał, ale potem uświadomiłam sobie, że w poniedziałek mamy wielką partię kwiatów do posadzenia, bo w kolejnym tygodniu mają przyjechać jacyś goście do naszej firmy oglądać właśnie te kwiaty. Zatem czeka nas [jest nas dwójka] sadzenie tysięcy roślin na czas – w 5 dni mamy posadzić całą partię. Ponad 670 tray-ów wstępnie policzono, a ile wyjdzie? okaże się w praniu, jak zawsze. Musze ubrać wygodne buty i modlić się, by mi w krzyżu nie trzasnęło. W poniedziałek z resztą moja szefowa widziała, że nosze pajączka w pracy i przyszła porozmawiać, gdzie mnie plecy bolą. Powiedziałam zgodnie z prawdą, że całe plecy mnie bolą i to trochę zasługa pracy na siedząco przez dwa tygodnie. Jezu… a jak w tej nowej pracy będę musiała siedzieć? Nie dam rady. Faktem jest, że jak mnie szyja nie boli – bo nawet stojąc prosto to pracę mam na wysokości pasa – takie mamy stoły wysokie – albo bolą mnie krzyże, bo siedzenie lub praca w pochyle, a jak nie krzyże i szyja to odcinek piersiowy, jak flancujemy i siedzę na takim wysokim taborecie i wychylams ię nad stołem roboczym z rękoma z łokciami w górze. Mam fajną pracę, ale wymuszone pozycje są strasznie niewygodne i czasami bardzo długo je utrzymuję. A stoły i reszta są przecież zrobione na mój i kolegi wzrost. Pewnie jakby były randomowe, to byłoby jeszcze gorzej.
Ale wracając do mieszkania – szkoda, że nie ma wanny, ale nie było dużo możliwości. Balkon, kanapa, osobna sypialnia, ślepa kuchnia i taka zwykła łazienka z brodzikiem. Mam nadzieję, ze do brodzika wchodzą dwie osoby. Lubimy się razem myć.
Liczę na udany weekend. Mam ochotę zjeść świeżą rybkę nad morzem.
Oj dużo bym pozmieniała. Szczególnie w prawie drogowym. Ostatni przypadek jakieś laski z tiktoka, która potrąciła psa, gapiąc się w telefon i w ogóle nagrywając siebie podczas jazdy, a wcześniej jakaś Julka z jakiejś polskiej telenoweli chwaliła się na żywo i śmiała, ze rozjechali lisa – to obecnie moim zdaniem najlepszy komentarz do mindsetu ludzi jeżdżących samochodem. jazda autem to zabawa, można więc robić co się chce, bo to tylko dla zabawy jest.
gdy robiłam prawo jazdy w Holandii spodobała mi się jedna rzecz, którą mi mój nauczyciel powiedział – auto może zabić, zatem cała odpowiedzialność za sytuację na drodze spada na kierowcę. Bo to on ma w ręku narzędzie, które może zabić. To kierowca musi mieć oczy dookoła głowy, jechać tak, jak pozwala na to pogoda, widoczność na drodze, szerokość tej drogi, zakręty, ilość latarni i natężenie ruchu. Jeśli w Holandii chce się, aby ruch był wolny:
zwęża się sztucznie drogę np. stawiając wzniesienia z krawężnikiem/słupki/donice wymuszające ruchu wahadłowy
robi się skrzyżowania równorzędne, gdzie zwiększony ruch wymusza zwolnienie i przepuszczenie innego pojazdu
stawia się elektroniczne znaki pokazujące na czerwono prędkość, jeśli jedzie się za szynko – czasami kierowcy jadą na pamięć i nie są swiadomi
zostawia się lub dosadza krzaki na skrzyżowaniach równorzędnych, aby wymusić zwolnienie pojazdu i rozejrzenie się kierowcy, czy droga wolna – kierowca straci 2 sekundy, ale może ocali życie rowerzysty, który miał pierwszeństwo
stawia się progi zwalniające, wzniesienia, bumpy gumowe na środku drogi, które tylko jadąc wolno nie uszkodzą podwozia
na skrzyżowaniach używa się czerwonego asfaltu, by wymusić dojrzenie, ze to może być miejsce niebezpieczne
sieć dróg, na których kontynuować jazdę mogą tylko rowery i droga ta służy na dojazd do posesji, ale przelotowa jest dalej tylko dla rowerzystów
robi się hopki dla traktorów – wzdłuż 80tki mamy 60tkę dla traktorów – ale czasem znajdzie się jakiś holenderski Sebixx, który musi tamtędy zapieprzać 100, aby wyprzedzić kilka aut w sznurku na 80tce. problem polega na tym, że tamta 60-tka służy dzieciom i ludziom na dojazd do sąsiednich wiosek i chodzą tamtędy też ludzie z psami, więc postawili hopki tak wysokie, że ciągnik przejedzie, rowerzysta przejedzie, a samochód musi zawrócić na 80tkę
brak barier energochłonnych – jak jedziesz za szybko, jest błoto lub mokro, a ty musisz gnać, bo trzeba zapie*dalać, jak to na nalepkach Polacy mają, to skończysz w kanale. Masz tak jechać, aby zwolnić, jeśli warunki nie są dogodne.
I takich sposobów jest mnóstwo. Na drogach 60 kmph wolno jechać szybszym skuterom i snelpedalecom. Ale na drogach 80kmph to już muszą one zjechać na ścieżkę rowerową. Po drogach 60 i mniej, jeśli nie ma ścieżki rowerowej to jadą też rowery, osoby na wózkach inwalidzkich elektrycznych, spacerują ludzie. Holandia ma mało chodników poza strefą miejską.
I raz na jakiś czas trafi się niestety kierowca – musze przyznać, że pewnie przez to, że znam tu wielu patologicznych Polaków i w Polsce jazda zawsze jest dla mnie stresem – najczęściej Polak, który nie potrafi zrozumieć, ze wąskie drogi, znaki drogowe, zwężenia, są po to, aby ludzie pomyśleli o bezpieczeństwie. Od Polaków słyszałam tutaj niejednokrotnie, ze Holendrzy to idioci i dróg nie potrafią budować. Mój brat nawet skomentował, że drogi piękne, ale po co te ograniczenia prędkości. W Polsce jeździ się 10 kmph szybciej niż w Holandii – przyznam, że trochę ciężko mi ten nawyk przeskoczyć. Ale nawet jak już jadę te 90 to znajdzie się idiota, co pogania mnie długimi, trąbi, żebym zjechała na pobocze [jadąc 90] bo on chce wyprzedzać, a nie ma miejsca. W Polsce na drogach rok rocznie ginie coraz więcej osób. Może pandemia uratowała trochę genów wielkiego Polaka-bohatera, ale bądźmy szczerzy – gorzej jest chyba tylko w Rumuni. A Rumuni – przynajmniej ci w NL – mają o wiele nowocześniejsze auta niż Polacy czy Holendrzy. Jeśli policzyć spalinowe.
Wiek umieralności na drodze też wskazuje głównie na potencjalnych rodziców małych dzieci. tacy ludzie powinni być mądrzejsi przecież. no ale ta kultura zapie*dalania na drogach mnie przeraża. Ten brak myślenia. telefon w łapie. Jazda po pijaku. Co ja bym zmieniła… Zaostrzyła kary za wypadki dla sprawcy i wykluczyła słowo „nieumyślne” z całego kodeksu drogowego. Bo jeśli wsiadasz do samochodu, który nawet jak mój piździk, ma ledwie tonę, to prawo kinetyki mówi, że nie ciężar się liczy ale przyspieszenie. Można kogoś pacnąć wałkiem do ciasta lekko, a można mu trepanację czaszki zafundować. I tak samo jest z samochodami – nawet taka mydelniczka jak moja, potrafi zabić. Więc jeśli wsiadasz do auta, to motyw nieumyślności powinien być wykluczony. Nieumyślny w samochodzie jest pasażer.
Wsiadasz do samochodu to znaczy, że bierzesz pod uwagę, że dziś ktoś może ulec wypadkowi, zginąć, stracić nogi, wylądować w szpitalu. Miesiąc temu zmarł trzeci Polak z wypadku w listopadzie u mnie we wsi – ten wypadek, gdzie w gęstą mgłę, o 6 rano, czwórka Polaków jechała bez świateł i wzięła udział w wypadku, w wyniku którego odbili się od barierki na moście i wpadli go głębokiego może na metr kanału. Jakim trzeba być dzbanem, by jechać bez świateł? Ile trzeba jechać, by na podwójnym skrzyżowaniu, wzniesieniu i moście za razem, odbić się od innego auta, barierki i wylądować w wodzie? Dodam, że tam jest strefa 30 i dwa razy skrzyżowanie równorzędne. Widoczność ograniczona, aby wymusić zatrzymanie się i puszczenie innego potencjalnego uczestnika ruchu. Żeby tam się zmoczyć, trzeba nie zwalniać na zwężeniu, pod górkę jechać na parze, choć tam łączy się droga rowerowa z samochodową, a dzieci jadą do szkoły, trzeba w impetem wjechać na jedno skrzyżowanie by za górką z tym samym impetem wjechać na beszczela na drugie skrzyżowanie.
Brak wyobraźni, umiejętności jazdy, odpowiedzialności.
Zmieniłabym więc to, żeby odpowiedzialność zawsze spadała na kierowcę. Zawsze.
Tutaj uczono mnie jeździć z mindsetem:
ty musisz widzieć rowerzystę i przewidzieć, że może on się zachwiać i spaść z roweru, więc nie jedziesz zbyt blisko, aby go nie najechać
dzieci na rowerze się popisują, jadą na jednym kole, szturchają nawzajem, dzieci na rowerze są nieprzewidywalne – zachowaj odstęp jadąc za nimi i przy wyprzedzaniu
osoby starsze na rowerze mogą z niego spaść, mogą pojechać na pamięć i zignorować znaki, mogą się zapomnieć i zrobić coś głupiego, jak nagły skręt – zachowaj odstęp
pieszy przy drodze [nawet w kamizelce odblaskowej] może mieć ze sobą psa – zwolnij i zachowaj odstęp, bo pies może wbiec na drogę, a pieszy [w tym dziecko] za nim pobiec
jeśli nie widzisz dobrze, bo są zaparkowane samochody albo zarośla albo co innego – zwolnij, bo może coś/ktoś wybiec spomiędzy – na egzaminie w sekcji reakcji miałam dosłownie zdjęcie gdzie między samochodami w mieście wystawała głowa dziecka – wtedy trzeba bezwzględnie zahamować, bo dziecko może wybiec
masz najcięższą zabawkę na drodze [cięższa niż pieszy, cięższa niż rower, koń, skuter, motocykl], a to znaczy, że jeśli ktoś wymusi pierwszeństwo, nie zauważy cię, koń się spłoszy – to ty przeżyjesz, ale ta druga osoba raczej może nie przeżyć. Ty jesteś najbezpieczniejszy to myśl o bezpieczeństwie innych
A dlaczego boje się jeździć po Polsce? Bo dziury – nie mam nawyku unikania dziur, bo tutaj ich prawie nie ma. Płacę co kwartał jakieś 120 euro po to, aby tych dziur nie było. W Polsce podatek drogowy jest w cenie paliwa, a to znaczy, że tankujesz i składasz się na nowe drogi – zatem dobrze głosujcie w wyborach samorządowych, bo ten co teraz tam siedzi ma w nosie wasze podatki i dziurawe drogi. W tym Holandia jest lepsza od Polski [tak, powiedziałam to], że pieniądze publiczne nie są aż tak marnotrawione jak w Polsce. Polska nie jest biednym krajem, ale Polska jest krajem gdzie obywatel pozwala się okradać i uważa, że jest bezsilny i nie ma władzy. Demokracja i wybory to właśnie władza obywatela. Okradają was? To głosujcie na kogoś zupełnie innego. Korwin jest powiedzmy coś jakby idiotą, ale fakt, ze nie pomógł córce z zarzutami za prowadzenie po amfetaminie mi zaimponował.
Druga sprawa, która mnie w Polsce przeraża – dużo ludzi olewa znaki, zwłaszcza ograniczenia prędkości. Tak jakby to były zalecenia. Nie, znaki z czerwoną obwódką nie są zaleceniem. Niebieskie znaki z prędkością są zaleceniem. Białe już nie. Jadę 90 do Torunia – wyprzedzają mnie, mrugają światłami i trąbią, ze mam zjechać na to piękne dziurawe pobocze, bo jaśniepaństwo się spieszy. Jak się spieszy to niech wyjedzie z domu 30 minut wcześniej. W Bydgoszczy w strefie miejskiej to chyba tylko na krótkich odcinkach ludzie jadą 50. 70 to taka norma. Wojska Polskiego – same blokowiska i sklepy dookoła, pasy co kawałek, skrzyżowania co kawałek, a wszyscy się ścigają. Fordońska ma odcinki 70, gdzie nikt nie jedzie 70. Jechałam autostradą koło Katowic to jadąc 140 byłam zmrugana długimi, bo ktoś uznał, że jadę za wolno. Wyprzedzałam tą prędkością jadące wolniej samochody na prawym pasie, ale ktoś uznał, że 140 to ujma na jego honorze. Mało tego, w Polsce widziałam sytuację, jak lewym pasem jechał jakiś samochód, chyba busik to był, taki co się narzędzia do pracy wozi. I jechał za nim inny samochód i też mrugał i trąbił, a ten busik jechał dalej – 90 to 90. Ja na prawym pasie też swoje 90 lub mniej. W końcu ten się jakoś wepchnął między nas i dosłownie wjechał przed tego busa i dał po hamulcach wymuszając, że oboje zwolniliśmy, bo się bałam, że ten bus odbije na mnie, żeby uniknąć zderzenia i gość centralnie wysiadł na środku drogi z auta, aby się rozmówić z tym z busa. Odjechałam, bo nie chciałam dostać po mordzie, bo ktoś ma epizod road rage. Jak oglądam kamerki z polskich dróg, to tam takich szeryfów jest na potęgę. „ja ci pokażę” to chyba obowiązkowy punkt na kursie prawa jazdy w Polsce.
Mąż ostatnio wracał ze znajomymi i mamy takiego, co lubi za dużo wypić. Poprosiłam więc męża, by pojechał swoim samochodem, by później ten pijany go nie odwoził. Ukochany nie ma problemu by wyjść z kumplami i być Bobem [trzeźwy kierowca]. Nawet jak idzie z buta do sąsiada to potrafi wypić jedno piwo lub wcale jak nie ma dnia i wrócić do domu późno i trzeźwy. No i postanowił rozwieźć chłopaków do domów. Za tym skrzyżowaniem ze zdjęć powyżej kolega – Polak – pyta
-ile jedziesz?. Mąż mówi
-tu jest 60, to jadę niecałe 60 bo te hopki są wyboiste i wolę je brać na 55 bo za mocno auto podskakuje.
-a czemu nie przyspieszysz, co się wleczesz?
-nigdzie mi się nie spieszy, do domu mamy 2 minuty, po co pędzić? – wtedy odezwał się inny kolega – Holender
-on ma racje, po co się rozpędzać i hamować przed bumpami? mniej paliwa spala, mniej klocki hamulcowe zużywa, poza tym jest ciemno.
Jestem dumna z mojego męża, ze nie dał się namówić na zapieprz, bo jak utopi auto, to ja mogę zostać wdową i stracę połowę mojego samochodu. A niestety wiele osób się tu musi pokazać swoją jazdą. Jadąc do pracy mamy odcinek 4 km drogi 60 ze współdzielonymi pasami dla rowerów. Latarnie są tylko na skrzyżowaniach, więc jak trafi się rowerzysta widmo – a bywają niestety tacy – zwłaszcza młodziaki, bo starsi to noszą kamizelki odblaskowe i spodnie na rower i mają milion lampek – ba! nawet konie na ogonie mają mrugające LEDy. I jedziemy te 4 km i widzimy jak się ktoś od nas oddala i zaraz hamuje prawie do 30tki bo hopka. Później znów jedzie i znika niemal, i widać światła stopu bo hopka. Jadąc równo 60 na tej drodze te hopki pokonuje się prawie ich nie czując. Jadąc 80 już cię wyrzucają. Te, o których mówił mąż są na innej drodze – tamtą nie jeździmy, bo jest węższa i często jadą tam ciągniki i tiry z płodami rolnymi.
Więc ktoś, kto ma w ręku telefon, kto nagrywa siebie jak jedzie samochodem, albo prowadzi telekonferencje jak jakiś polityk robił rok temu, powinien być sądzony jako osoba wykonująca czyn z premedytacją. bo to nie jest przypadek, że gapisz się w ekran. Bo to nie jest przypadek, że bawisz się telefonem. Bo to nie jest przypadek, że nie zatrzymasz się, aby użyć tego telefonu czy tableta. A już szczytem wszystkiego są kierowcy ciężarówek…
Pomijając już fakt, że nagrywający to telefonem, też trzymał telefon i gapił się w ekran, zamiast jechać samochodem.
Od grudnia 2018 r. żandarmi z brygady zmotoryzowanej Bessoncourt w Territoire de Belfort zatrzymali siedmiu kierowców ciężarówek, którzy jadąc oglądali na laptopie filmy.
Żandarmi patrolowali 45 kilometrowy odcinek drogi A36 między Alzacją a Montbéliard. Wielu kierowców ciężarówek niestety ma bardzo zły nawyk oglądania filmów podczas jazdy. Wg policji proceder znacznie sie nasilił, gdyż wcześniej średnio tylko raz w miesiącu dochodziło do takiego wykroczenia.
– Scenariusz jest zawsze podobny – laptop leży jest na desce rozdzielczej, ekran skierowany jest w stronę kierowcy – mówi porucznik Patrice Barriere – kierowcy w ten sposób oglądają filmy, od czasu do czasu rzucając okiem na drogę. Wszystko to w 40-tonowej ciężarówce jadącej z prędkością prawie 90 km/h.
W Niemczech jest reality show, gdzie policja na autostradach zatrzymuje ludzi do kontroli. Są nagrania z kamer w samochodach jak i na mostach i tam też widać, ze na litewskich i polskich blachach to jest dziki zachód. Tablety, laptopy i kierowca na tempomacie.
Kierowca autobusu ogląda filmy.
Tutaj kierowca MPK Warszawa.
Podobnie za mandaty za przekroczenie prędkości chciałabym, aby od drugiego mandatu była recydywa. Dobra – zagapisz się raz… no trudno. Ale jeśli w ciągu kilku lat masz kilka mandatów, to znaczy, że jeździsz non stop bezmyślnie szybko, a tylko kilka razy dajesz się złapać.
Zaostrzenie prawa drogowego – to bym zmieniła. Jazda samochodem jest obsługą niebezpiecznego narzędzia i traktowanie tego jako leisure driving jest bardzo niebezpieczne w skutkach. Dziś bezmózg z tiktoka potrącił pra a Julka zabiła lisa. Ale jeśli dziś nie zauważyła psa, to jutro zabije tak samo bezmyślnie wasze dzieci albo mnie na treningu biegowym.
Pominę już jazdę z zabranym prawkiem, bo to też chyba polski sport narodowy…
A co u mnie? W niedzielę zrobiłam ostatni trening pierwszego tygodnia systemu nagród. Od poniedziałku zmieniam treningi, rozpisałam sobie nowe. Jednak nie dziś o tym.
Ostatnio mam pacmana. Dopiero w poniedziałek w pracy uzmysłowiłam sobie, że olałam liczenie dni i przecież zaczyna mi się właśnie okres. Nie przygotowałam ani kubeczka menstruacyjnego ani nie pomyślałam, że to żarcie wszystkiego w weekend właśnie stąd się bierze. Prawdopodobnie cały deficyt kaloryczny z tygodnia przepadł właśnie w weekend. nawet nie chce mi się liczyć. Waga na szczęście nie szaleje. Ale spadek zwolnił. Jak tego nie ogarnę to znów będzie w górę.