No to znów dobiłam do 76 kg. To już 20 kilogramów, które chcę zrzucić z początkowych kilku, które chciałam zrzucić zakładając konto dekadę temu.
Jem emocjonalnie, jem z nudów, jem by regulować emocje. Myślę, że jak to opanuję, reszta przyjdzie sama. Uprawiam sport, lubię być na świeżym powietrzu. Lubię jeść warzywa, nabiał i białe pieczywo. Moim problemem jest przede wszystkim ilość, a nie to, co jem.
Jak już kiedyś pisałam, moi rodzice spięli się o kolejność moich imion i ostatecznie dostałam takie imię, którego nikt w rodzinie nie używa zwracając się do mnie. Tutaj za granicą go używam, bo jest prostsze w wymowie, ale w Polsce wszyscy do mnie mówią [dajmy na to] Marysia. I zawsze chciałam zmienić imię, aby naprostować kolejność. Jakoś jednak nigdy nie zabrałam się za papierologię. Chciałam też zmienić nazwisko na polskie. Urodziłam się z niemieckim nazwiskiem, bo rodzina pochodzi z Niemiec. Nigdy jednak nie zostałam Marysią Kwiatkowską.
Później zrobiłam dyplom i zmiana nazwiska oznaczałaby zmianę notarialną dyplomu. Później wyszłam za mąż i przyjęłam polskie nazwisko męża. Zostałam więc zupełnie inną osobą niż na początku. Mam to swoje pierwsze imię, za którym nigdy nie przepadałam i całkiem fajne nazwisko. Myślę, że wyszłam na tym dobrze bez zabawy w urzędach.
Człowiek przeważnie spędza więcej czasu w pracy niż śpiąc. Jeśli dołączyć do tego czas dojazdu do pracy i przygotowań do pracy, to zdecydowanie tak jest. Zatem mój współpracownik jest osobą, z którą spędzam czasu więcej niż z własnym mężem, którego widuję trochę rano i kilka godzin po pracy plus niecała godzinę w samochodzie.
Współpracownik jest ciekawą osobą. Wciąż dziękuję bogu, w którego nie wierzę, za to, że dane nam jest razem pracować. W porównaniu z toksyczną koleżanką wcześniej – obecnie w pracy naprawdę dobrze się bawię. Robota, robotą – jesteśmy dobrym teamem, więc idzie szybko, sprawnie i głównie po mojej myśli. Rozumiemy się, umiemy dobrze podzielić między siebie obowiązki i pomagamy sobie. Często mamy podobne pomysły i idziemy w tym samym kierunku.
Prywatnie kolega jest jeszcze bardziej entuzjastyczny niż ja. Od rana chodzi często z uśmiechem, ma wesołe pomysły, robimy jogę jak nikt nie patrzy. Teraz, jak wróciłam z urlopu, nazbierało nam się sporo oczyszczania nasion, więc wyselekcjonowaliśmy je do czyszczenia i poszliśmy na kantynę pracować. W ciszy stołówki możemy porozmawiać sobie i pokazujemy sobie zdjęcia. On opowiada o swoim kocie i królikach, o mamie i jej ogrodzie w Polsce, a ja o pobycie przyjaciółki i rowerach, o lekcjach tenisa i jaka nowa plaga w moich pomidorach się czai.
Dni mijają szybko, robota w rękach się pali. Naprawdę nie zdarzają mi się takie dni, jak jeszcze kilka lat temu, lub gdy pracowałam w Toruniu, kiedy miałam nadzieję, że rozjedzie mnie samochód, złamię nogę lub umrę, abym tylko nie musiała iść do pracy. Nie dlatego, że nie lubiłam swojej pracy. Lubiłam każdą z moich prac, nawet wtedy, jak trzeba było narzędzia od kału myć manualnie przed dezynfekcją. Ale ludzie, z którymi pracowałam stwarzali bardzo nerwową i toksyczną atmosferę. Straszyli się nawzajem szefem, wyśmiewali każdy błąd, napuszczali się na siebie nawzajem. Tutaj tego nie ma. Jest nas tylko dwoje i musimy sami ogarnąć swoje problemy. Do szefowej iść tylko z kwestiami pracowymi. Jesteśmy dorośli. I póki co udaje się.
Były wcześniej nerwowe momenty, szczególnie jak kolega ma jechać na urlop to chodzi trochę nerwowy i zdarza mu się wybuchnąć pretensją. Ale najczęściej po urlopie wraca i mówi, że to było głupie. Nauczyłam się, że po prostu taki folklor naszej relacji. Że czasem musze chodzić na paluszkach. Ale warto pielęgnować tą znajomość, bo 99 proc czasu jest naprawdę fajnie. Tak jak teraz – wróciłam z urlopu z chęcią do pracy, dobrym nastrojem i małym leniem. Ale robota idzie, więc jest super.
Drugą osobą, z która spędzam najwięcej czasu to mój Ukochany. Ale o nim pisałam tu już milion razy.
Jako dziecko musiałam czytać w szkole Awanturę o Basię Kornela Makuszyńskiego. Obok Szatana z siódmej klasy, jest to jedna z moich ulubionych polskich książek.
Awantura jest książką o perypetiach małej Basi, której mama ginie pod kołami pociągu, a dziecko zostaje wysłane w samotną podróż do jedynej żyjącej krewnej mamy, ciotki Olszańskiej. Niestety dziewczynka oblewa się mlekiem i karteczka z danymi krewnych, do których miała trafić, staje się nieczytelna. Współpasażerowie odtworzyli napisane na mokrej kartce dane i dziecko trafia pod niewłaściwy adres – do samotnego, zgorzkniałego aktora teatralnego oraz jego kolegi z zespołu – pana Olszewskiego. Ponieważ nikt nie kwappi się, by zająć się sierotą, aktorzy przyjmują Basię do siebie i wraz z czarnym pieskiem imieniem Kibic, przeżywają kilka przygód. Jednak o losie Basi dowiaduje się jej ciotka i odnajduję dziewczynkę. Wujaszkowie jednak nie chcą jej oddać „obcej osobie” a i sama dziewczynka przyzwyczaiła się do życia za kulisami teatru.
Jest to naprawdę piękna historia i bardzo fajny stary film na podstawie tej książki. Uwielbiam postać Olszewskiego.
Od zawsze na mojej liście był jeden kraj. Jeden, który jest prawdopodobnie na zawsze poza moim zasięgiem. Po pobycie na Azorach, tym bardziej wiem, że raczej tam nie polecę – bo nie lubię tak długo być w podróży. Tym krajem jest Japonia. Od czasu realistycznych krajobrazów miejskich i wiejskich w kreskówce Czarodziejka z księżyca, zakochałam się w idei tego kraju. Później przyszło więcej filmów i artykułów o niezwykłości Japonii. Kultura, wychowanie ludzi w czystości i szacunku, technologia, parki i lasy, świątynie i ogrody japońskie.
Był też James May – nasz człowiek w Japonii.
Ponadto od kilku lat chciałabym zobaczyć Albanię. Kolega ze szkoły tam był i bardzo sobie chwalił. Wtedy ceny jeszcze były niższe, bo niewiele ludzi tam jeździło. W ostatnich latach Albania goni Chorwację. Mnie interesuje jednak by jechać bardziej do Albanii, bo właśnie nie przepadam za tłumami i wolałabym zobaczyć miejsca, które z reguły są pomijane. Gdzie nie ma dużej ilości ludzi na szlakach, gdzie jedzenie jest lokalne, a nie nastawione na turystów, którzy i tak nie wrócą, więc mogą jeść byle co. Poza tym… w Chorwacji wszyscy już byli. Moi teściowie nawet kilka razy.
W tym roku wybór miejsca na wakacje był chyba trudniejszy. Ceny bardzo zniechęcają. Z jednej strony myśleliśmy przez moment nad wyspą Sol na Atlantyku, ale szybko to odpadło, bo w październiku zaczyna się tam sezon, więc ceny są horrendalnie wysokie. Za sam lot nawet 800 euro od osoby. no i lot z przesiadką w Lisbonie – 9 godzin. Poprzednim razem Lisbona zgubiła mi bagaż, więc też jestem sceptyczna do międzylądowań – zwłaszcza tych szybkich.
Kolejnym wyborem była Korsyka. Jednak pomimo świetnych opinii i ciekawych blogów na ten temat, nie mogliśmy przejść do porządku dziennego z kosztem takiego wyjazdu. Samolot nie wychodził drogo, zakwaterowanie także, ale gorzej ze środkiem transportu. Autobusy na wyspie to ponoć bardzo niegodny zaufania środek transportu. Rowery można wypożyczyć, ale gorzej z walizkami czy pójściem na cały dzień na szlak i potem drałowanie rowerem z powrotem. Wynajem samochodów był jednak zdecydowanie za drogi. Ubezpieczenie na Azorach kosztowało nas kilkanaście euro za całe dwa tygodnie, na Korsyce cena była za każdy dzień. Więc razem z tankowaniem i ubezpieczeniem, koszt wynajmu auta przekraczał koszt samolotu czy mieszkania. Więc podziękowaliśmy.
Grecja jakoś mnie nie kręci – trochę za sucho i skaliście. byłam w Prowansji wielokrotnie i Grecja ma podobne krajobrazy. Skały, drzewka oliwne, jakieś iglaki i słońce. Z tego samego powodu raczej nie pojadę nigdy na południe Hiszpanii. Portugalię chętnie odwiedzę, bo zakochałam się w tym kraju, ale Włochy czy Hiszpania jakoś nie bardzo mi leżą. Zwłaszcza Włochy. Jakoś jestem uprzedzona, szczególnie cenowo.
Wczoraj jednak rozmawialiśmy z mężem i przypomniało mi się, że kilka lat temu pracowaliśmy z Baskiem. Inigo bardzo chwalił swój region i dużo opowiadał. Pamiętam też ze szkoły, że Kraj Basków jest bardzo ciekawym miejscem i kompletnie różnym od Hiszpanii jako takiej. Zerknęliśmy na zakwaterowanie, samoloty i połączenia autobusowe i metro i chyba znaleźliśmy ciekawe miejsce. Ostatecznie zamiast w Bilbao, wynajęliśmy mieszkanie w Castro-Urdiales. Miasto jest bardzo stare, ma zabytki pamiętające czasu średniowiecza. Kuchnia opiera się na owocach morza – wielkie TAK! – plus dookoła jest sporo lasów. Szlaki terenowe wydają się średnio wymagające, ale widowiskowe z klifami i górami. Inigo często mówił o wspinaniu się w tamtym regionie, my nie umiemy się wspinać, więc wystarczy nam chodzenie z plecakiem.
Wynajęliśmy mieszkanie w centrum miasteczka. Przestronne, trochę droższe niż byśmy chcieli, ale nie bardzo było w czym wybierać. Najważniejsze, że jest pralka i kuchnia wyposażona na tyle, że mąż będzie mógł sobie trochę popichcić. Już sprawdził ofertę lokalnych sklepów i będzie najprawdopodobniej przyrządzał sam kilka posiłków. Wzięliśmy opcję z bagażem w luku, bo pewnie kupimy sporo lokalnego wina. Nawet więc fajnie, że kupiłam kilka bluzek letnich. Pogoda w październiku może się wahać między 18 a 26 stopni. Zatem jeśli się nie rozpada, będzie spoko.
Cieszę się, że to ogarnęliśmy. teraz tylko zaklepać urlop w pracy i czekać na koniec września. Ale najpierw – koniec sierpnia – jadę pod namioty z koleżanką. najpierw jedziemy zrobić mi dready, a potem rozbijemy gdzieś namiot i tam zostaniemy 4 dni. Jeszcze nie ustaliłyśmy szczegółów, ale myślę, że weźmiemy ze sobą rowery, tak jak ostatnio. Mąż ma sportowy rower Specialized, którym najpierw musiałabym się przyzwyczaić jeździć. Sportowe siodełko to jednak nie taka fajna sprawa jak siodełko żelowe w mojej Victorii. Muszę odkopać siodełko rowerowe.
Jestem entuzjastą, optymistą i działam pod wpływem emocji. Dlatego czasem dokonuję złych wyborów. Czasem postępuję pochopnie. najlepiej by więc było, gdyby ludzie mieli na mnie margines błędu. Bo ja często nie chcę źle, niegodziwie. Jednak czasem może wydawać się, że moja pochopność wygląda jak zła wola. Ja potrzebuję więcej czasu, by przemyśleć coś, zrozumieć, że mogło to kogoś urazić.
Moja przyjaciółka chyba nauczyła się, że mnie warto kilka dni przeczekać, wrócić do tematu jak ochłonę, że czasem sama zmieniam zdanie po godzinie. Czasem też wychodzi ze swojej strefy komfortu i robi ze mną takie dzikie rzeczy, jak wycieczki rowerowe. Sama by się nie odważyła, a tymczasem coraz bardziej i bardziej próbuje umoczyć palec w wodzie i pomału do niej wejść. Z drugiej strony nie hamuje mnie jak mam swoje dziwactwa, bo wie, że one nie pociągną jej za sobą. Ja sobie głupie rzeczy głównie sobie. Bo lubię nowe i dziwne doświadczenia. Był tatuaż i choć jest bleh to cieszę się, że go mam. Zrobię dready na tej samej zasadzie. Kiedyś miałam włosy niebieskie i też spoko. Miałam trwałą. 180 warkoczyków z czarnej wełny. Nosiłam się na metala, na nimfę wodną, obcięłam 60cm włosów na raz, kiedy wszyscy jęczeli, że szkoda włosów. I ta przyjaciółka nie jęczy z pozostałymi, że „boże co ty znów robisz” tylko ma ten margines błędu na mnie. Że ja tak mam i tyle.
Chciałabym, by więcej osób takie miało podejście do reszty. Żeby każdy miał święty spokój w robieniu głupot w swoim życiu.
ostatnio znów mi się śniło, że przyszłam z dredami do pracy i się taki polak zaczął ze mnie śmiać. Słyszałam wcześniej już teksty, że dready to wszy i świerzb i teraz boje się, że usłyszę to pod swoim adresem. Dzięki temu też wiem, kto nie jest moim przyjacielem. Kto nie jest niczym więcej niż tylko znajomym.
Zdjęcia z reela to jedyne zdjęcia, jakie zrobiłam na trasie. Jechałyśmy z nawigacją Google, więc jedynie co to widziałyśmy drogę. Nie było punktów turystycznych, atrakcji widokowych, lunchu po drodze. Zrobiłyśmy trasę w 2,5 godziny praktycznie bez zatrzymywania się. Jedynie w dwóch miejscach nawigacja z nas zakpiła. Wysłała nas na schody, pod które nie miały byśmy jak podprowadzić rowerów. Na drogi z ograniczeniem 80kmph, gdzie rowerom nie wolno było jechać, czy na skrzyżowania bez ścieżki rowerowej i z ciężkim ruchem ciężarówek.
Ogród przywitał mnie buszem. Zajęłam się rozpakowywaniem, a przyjaciółka poszła się umyć. Zmieniłam jej pościel, bo jej pokój stał z otwartym oknem dachowym przez półtora tygodnia i wiatr przyniósł wiele śmieci do środka, w tym do łóżka. Później zaczęłam akcję prania, a przyjaciółka się przepakowała już na wyjazd. Dalia, która miała być marmurkowa wyszła biała. Czekam na pozostałe rośliny, co z nich będzie. Wieczorem, jak mąż wracał z lekcji tenisa – ja odmówiłam – przyniósł do domu tort zrobiony przez koleżankę. Zamówiłam torcik na nasz przyjazd, aby posiedzieć przy kawie i poświętować. Do tego zamówiłam ręcznie robione czekoladki – tym razem wybrałam smaki: bastogne, yuzu, malina vinegret, gruszka z kardamonem, likier 43, popcorn, karmel z czerwonym pieprzem. Każdemu smakowało co innego, przyjaciółce yuzu, mężowi popcorn, koledze gruszka a mi bastogne.
Na tenisa nie poszłam, bo gdy już się umyłyśmy i usiadłyśmy z przyjaciółką do lunchu, to złapał nas ból nóg i zakwasy. Tyle dni i jakoś to zawsze zdążyliśmy rozchodzić, nim zaczęło nas coś boleć. A tu chwila odpoczynku i się ciało dopomniało o swoje. Tak jak wtedy, jak płynęłyśmy promem i schodząc z niego nagle nie potrafiłyśmy jechać rowerem. Czułyśmy obie jakbyśmy kompletnie straciły siły w nogach. Nie potrafiły ujechać 100 metrów. I tak samo tutaj. Póki biegałyśmy po schodach, aby się rozpakować, było okej. Ale usiadłyśmy wygodnie na chwilę i kaplica.
Przez kolejnych kilka dni jedliśmy na śniadanie, obiad i kolację, tort. Będę tęsknić za tym luzem!
Wróciłam też na żywienie mojego męża. Kanapeczki.
We wtorek zaś pojechałyśmy do miasta na zakupy. Potrzebowałam nowych klapek, bo na campingu rozchodziłam swoje domowe japonki. Ponadto potrzebowałam peelingu na twarz i uzupełniłyśmy jajka i mleko od rolnika. Ponadto mogłyśmy z bliska obejrzeć śpiący kermis. Dopiero wieczorem wszystko ożywało, więc teraz bez problemu mogliśmy obejrzeć sobie karuzele i inne atrakcje bez tłumów i hałasu.
Zaświeciły mi się też na wyjeździe oczka na te wszystkie letnie białe bluzki, które mi się zawsze podobały a chyba od czasu studiów nie miałam takich. Przestałam chodzić po chińczykach, a zwykłe sklepy były mi za drogie. Zaś w NL stawiałam na ubrania praktyczne, nie białe, nie gniecące się. Przeszłam po kilku sklepach, ale ceny po 35 euro za bluzkę to dla mnie za dużo. Zwłaszcza, że mam za dużo ubrań. W domu postanowiłam zobaczyć, co ma do zaoferowania Temu. Od jakiegoś czasu mam aplikację, bo wszędzie wyskakują mi reklamy. Wygląda to na kolejny ali express. Postanowiłam zaryzykować i kupić trochę bluzek itp. oto, co trafiło do koszyka:
Wystawiłam na sprzedaż na marktplaats maszynę do karmienia kotów. Mamy ją dwa lata i prawie nie używaliśmy jej. Nasza kicia się jej bała i nie chciała jeść. Później zachorowała, bo miała problemy ze stresem i przestaliśmy używać maszyny. Teraz ją mąż umył a ja wystawiłam na sprzedaż. przy okazji załadowałam ją, aby zobaczyć czy działa. Nagle kotu przestała przeszkadzać i kicia sobie z niej smacznie je. no spoko – może zaczniemy jednak używać jej regularnie? Muszę tylko zważyć ile dokładnie ona wydziela karmy na jedną porcję i może to jest sposób na nadwagę naszej kici? bo w teorii do tego ona służy oraz w przypadku wyjazdów na weekend. Nasz kot i tak samo wchodzi do domu kiedy chce, wodę ma zawsze dostępną, a do tego jeśli sama by się karma nasypywała to dzień lub dwa nieobecności by nie wymagały już, aby kolega wpadał kota karmić.
maszyna też ma kamerę, mikrofon i głośnik, więc można z kotem pogadać. Poobserwować go. W dzień i w nocy.
Chyba większość moich lęków zostanie ze mną na zawsze. Jednak rzadko o nich myślę, więc nie mają dużego znaczenia w moim życiu. Najczęściej jednak moją głowę zajmują małe lęki. Czy nie złapiemy gumy na wyjeździe rowerowym? Czy będzie padało? Co z szarańczą w moim ogródku? [A właśnie – pojawiła mi się szarańcza]
Pomału pokonuję lęk przed pająkami. A raczej nauczyłam się, że niektórych się nie boję. Te z długimi nogami mi nie przeszkadzają. To znaczy zabijam je, ale nie ze strachem czy obrzydzeniem. te skaczące nawet mi się podobają. Mam też takie czarne biegnące etapami w ogródku. To znaczy one trochę biegną i się zatrzymują, za chwilę znów biegną i się zatrzymują. Muchy zdaje się chodzą podobnie. Kilka kroków, odpoczynek. To one potrafią mnie przestraszyć, bo wyskakują znikąd, ale jak już je dostrzegę to się nie boję. najczęściej one nawiewają przede mną. Tak jak skaczące.
skaczący pająk
Jednak pająki te domowe, te z dużym odwłokiem to mnie przerażają nawet jak o tym teraz piszę. Tutaj, w Holandii one potrafią być naprawdę ogromne.
Pomijając lęki społeczne i te związane z przyszłością, pająki to najbardziej stały lęk w moim życiu. Niby pokonany, a jednak obecny.
Poniżej dodam tak sobie zdjęcie z koncertu, na którym byłam. Jak do tej pory przejrzałam tylko pobieżnie zdjęcia. Zrobiłam ich 2.5tys. To jedno na razie jest tylko przygotowane do publicznego oglądania. Zrobiłam je podczas wykonania piosenki z filmu Diuna.
Reel na dziś. Wyjechałyśmy z campingu w dość pochmurnej pogodzie. Warto było się nasmarować, bo słońce poniekąd się pojawiało, a lepiej nie musieć później zakładać plecaków na poparzone ramiona. Mijałyśmy Uithoorn, gdzie dzień wcześniej na bulwarze jadłyśmy pyszną burratę we włoskiej restauracji.
Okrążyłyśmy Amsterdam i co chwile słyszałyśmy i widziałyśmy samoloty. Niektóre startowały naprawdę nisko. Oczywiście jak zwykle na zdjęciu wszystko wydaje się bardzo daleko.
Przez Haarlem albo Hoofdorp [już nie pamiętam] jechałyśmy przez parki ze zwierzętami gospodarskimi. Stały tylko tabliczki, że uwaga – zwierzęta – i trzeba było czasem dzwonić lub wykonywać slalom, aby nie najechać jagnięcia. Krowy na szczęście nie stały na ścieżce rowerowej. Wolno tam chodzić z psami na smyczy. Ciekawe iloma zagryzionymi zwierzętami skończyło by się to w Polsce? Tutaj – przypomnę – psy są po tresurze – potrafią się zachować. W Polsce nadal psy się rozpieszcza i pozwala skakać „bo tak ładnie się cieszy jak cię widzi” i niestety to skutkuje potem pogryzieniami. [sprawa sprzed miesiąca chociażby – nie tylko brak tresury, ale i szczepień!]
Później usiadłyśmy sobie przy jednym z fortów i zjadłyśmy sałatki na lunch. Przy okazji znalazłam mapkę, gdzie są kolejne forty. tergo dnia zobaczyłyśmy je niemal wszystkie aż do Wormer.
W jednym miejscu trafiłyśmy na prom. Pół godziny stania z rowerami poskutkowało tym, że po ponownym rozpoczęciu jazdy ledwie byłyśmy w stanie pedałować. Osobiście miałam wrażenie, że jestem na wysokiej przerzutce i nie moge ujechać. Okazało się, że byłam na trójce. Powinnam jechać jak burza i bez trudności. Jednak uda już odmawiały posłuszeństwa. Po kilometrze nogi wróciły do pełnej mocy i można było jechać dalej. Ale przez moment były wątpliwości.
Trafiłyśmy ciekawe domy po drodze. Już nie takie wille jak w Breukelen i okolicach, ale nadal ciekawe domy. Poniżej zaś zdjęcia bez komentarza. Po prostu ciekawostki.
Tydzień na rowerach. Coraz dłużej śpimy. Zmęczenie daje się we znaki. Upały dają się we znaki. Tego dnia niby było pochmurno, ale było duszno i jakby zbierało się na ciężki deszcz lub burzę. Dotarłyśmy na camping późnym popołudniem z lodami w plecaku. Rozłożyłyśmy namiot pod którym w nocy uformowały się kretowiny. Biedne zwierzę nie zrozumiało pewnie, gdzie wyszło na powierzchnię. Cała noc rechotały nam ropuchy, w nocy przyszło kilka lekkich przelotnych opadów oraz rozwiało się dość konkretnie. Pogodynka obiecywała stabilny i spokojny wiatr, a tymczasem był on dwukrotnie silniejszy i dość nieciekawie zapowiadał się kolejny dzień pedałowania.
Nie zraziło nas to jednak, ponieważ podjęłyśmy decyzję o porzuceniu ostatniego odcinka drogi – zostało niewiele trasy do pokonania, a więcej jazdy do kolejnego campingu, bo w okolicy nic nie znalazłam. Ostatni camping przysporzył nam problemów, bo zwyczajnie nie było gdzie w okolicy się zatrzymać. Albo nie odpowiadano na rezerwacje i maile, albo campingi były już nieczynne [zamknięte permanentnie], albo po prostu nie było nic w okolicy. Musiałyśmy więc wg planu dorobić ponad 20 km tylko po to, by mieć gdzie spać. Więc machnęłyśmy ręką, uznałyśmy, że widziałyśmy już jakieś 50 fortów, wiele pięknych krajobrazów, w namiocie spało się bardzo fajnie i wygodnie, campingi były też przyjemne i czyste, więc starczy nam. Swoje zrobiłyśmy. Następnego dnia ruszyłyśmy do domu.
Po nocy spędzonej w huizen i Gerarda i Renate, ruszyłyśmy dalej. jejku, robię ten wpis z domu i wydaje mi się już, że to było wieku temu. Mały Reel ze zdjęciami z trasy. Ogólnie było świetnie zobaczyć się, zwłaszcza z Gerardem. Ma on zawsze wiele tematów do powiedzenia i w ciekawe dyskursy można z nim wchodzić. Tym razem rozmawialiśmy o synchronizacji wewnętrznego „om” z brzmieniem wszechświata.
Wcześniej na śniadaniu byli inni lokatorzy. Niemcy. Kobieta nie mówiła wiele po angielsku, więc Renate rozmawiała z nimi po niemiecku a Gerard starał się używać to angielskiego to holenderskiego. Postanowiłam stanąć na rzęsach i przypomnieć sobie te trochę niemieckiego, który miałam w szkole, 20 la temu. Wydukałam więc jakoś „ich has deutch im schol„. Nie ten czas, nie ta forma, ale cośtam duknęłam. I gość siedzący naprzeciwko mnie zdębiał. Spojrzał na mnie super poważnie i powiedział po angielsku „nienawidzisz Niemców?” i mnie zatkało. W bardzo zażenowany sposób zaczęłam tłumaczyć, że w szkole miałam niemiecki, ale dawno temu i próbowałam to powiedzieć po niemiecku. Potem było nadal niekomfortowo. Wszędzie pytali nas na trasie, skąd jesteśmy. Zawsze odpowiadałam, że przyjechaliśmy z gminy Schagen, ale oryginalnie pochodzimy z Polski. I ogólnie to zawsze był powód, by o Polsce chwile pogadać albo by pogadać o naszej wycieczce. A ten facet jak usłyszał, skąd jesteśmy [bo Renate powiedziała, jakimi językami się posługujemy i padł polski] to jakby urwał z nami rozmowy. Zwracał się potem do Gerarda i Renate, ale już nie do mnie i Reni. Jego dziewczyna cośtam próbowała ratować, mówiąc, że jej rodzina była uchodźcami wojennymi i po wojnie uciekali ze Śląska. Ja wspomniałam, że moja rodzina wywodzi się z Niemiec, ale było nadal niezręcznie. Gerard na szczęście zaczął opowiadać o ich podróży do Iranu kilka lat wcześniej, kiedy ich córka jechała rowerem przez Azję i spotkali się z nią w Iranie, i jakoś śniadanie minęło. Kolejny raz, jak próbowałam przypomnieć sobie niemiecki i kolejny fail.
Wracaliśmy przez Naarden. Bardzo ładną miejscowość. W sumie od lipca zeszłego roku objechaliśmy ją 3 razy.
Trafiłyśmy na kolejny podjazd. Nie dało się wjechać rowerami, więc musiałyśmy prowadzić. Niby mam asystent prowadzenia roweru, ale znów nie wiem, jak go włączyć [naciśnięcie guzika na pilocie nie działa]. Caro mówiła, ze rower sam powinien zadziałać, jak wyczuje wzniesienie. Ale tak się nie stało. Prawie utknęliśmy przed mostkiem, bo nie mogłam rozbujać roweru na tyle, aby go wepchnąć na górę.
Przez większość trasy trafiamy na Barszcz. nie jest to Barszcz Sosnowskiego, ale Barszcz Mantegazziego. „Dotykanie uszkodzonych roślin może spowodować poważne uszkodzenia skóry i oczu ludzi i zwierząt. Sok rośliny zawiera furokumaryny, które są wysoce fototoksyczne. Ekspozycja na światło słoneczne po kontakcie z sokiem może powodować czerwone, gwałtownie swędzące plamy, a następnie obrzęk i powstawanie pęcherzy (fitofotodermit). Zmiana może wyglądać jak oparzenie, a jej zagojenie może zająć dwa tygodnie. Dostanie się soku roślinnego do oczu może prowadzić do ślepoty. U psów sok w jamie ustnej może prowadzić do uduszenia. W 2017 r. Belgijskie Centrum Antivenom odnotowało 28 urazów po kontakcie z barszczem olbrzymim[10].” Za wikipedią.
Zaparkowaliśmy namiot za domkami letniskowymi. Był cień, na tym najbardziej nam zależało. Było też sporo owadów, więc musieliśmy siedzieć głównie w namiocie, ale to nic. Prysznic i kolacja to spora ulga po jeździe przez cały dzień.
Jechałyśmy dość ciekawym terenem. Polder pocięty małymi rowami i kanałami. Ponadto kanał ten był granicą prowincji Utrecht.
W mieście rowery zaparkowaliśmy na widoku. Niby nie kradną, ale z drugiej strony te żółte i niebieskie sakwy ściąga się bez większej zabawy. Lepiej mieć na oku.
W tle widzieliśmy zamek. Rok temu też go widzieliśmy na tej trasie, bo pokrywa się waterlinie i zuiderzee route. Podjechaliśmy nawet by pozwiedzać, ale było już późno i uznałam, że możemy za późno zlądować na campingu.
W Huizen, gdzie nocowaliśmy, trwał vierdaagse. Czterodniowy marsz terenowy – pogadałyśmy z dwiema paniami w lesie na trasie i dowiedziałyśmy się, jak to jest zorganizowane. Otóż codziennie maszeruje się 20 [lub inny wybrany dystans] kilometrów. Zawsze z tego samego puntu do tego samego. Trasy są oznaczone, a po drodze stoją miejsca z wodą pitną i przekąskami. Można zawsze sobie zmniejszyć dystans, jeśli jest się zmęczonym i jedynie trzeba o tym informować organizatorów, aby wiedzieli, czy trzeba kogoś szukać na trasie. Koszt to chyba 8,50 euro za osobę. W mieście zaś przy okazji odbywała się impreza z wesołym miasteczkiem, bo w vierdaagse bierze udział sporo dzieci.
Czekałyśmy na zwodzonym moście też parę minut, bo spore nagromadzenie łódek zebrało się w kolejce do śluzy.
Były zwierzątka i ciekawie pomalowana szkoła. Reszta zdjęć z dnia w reels, bo kurioza było po drodze tym razem niewiele.