No to znów dobiłam do 76 kg. To już 20 kilogramów, które chcę zrzucić z początkowych kilku, które chciałam zrzucić zakładając konto dekadę temu.
Jem emocjonalnie, jem z nudów, jem by regulować emocje. Myślę, że jak to opanuję, reszta przyjdzie sama. Uprawiam sport, lubię być na świeżym powietrzu. Lubię jeść warzywa, nabiał i białe pieczywo. Moim problemem jest przede wszystkim ilość, a nie to, co jem.
Sądzę, że tutaj będę w większości. Internet. Wciągnął mnie kilkanaście lat temu i nie puścił. Lubię czytać nowe newsy, ciekawostki, opinie. Siedzę trochę na reddicie i czytam sobie wątki z kategorii, które mnie szczególnie interesują. The expanse, Nederland, Polska, Damnthasinteresting…
Druga rzecz, na która „marnuję czas” to ogródek. Wchodzę do domu i mam zaplanowane, ze zjem, wyciągnę nogi, aby zmęczenie i opuchlizna zeszła i zajmę się treningiem/bieganiem. Ale nie… Najpierw wchodzę do ogródka i tam jakoś mi godzina ucieka. Nagle mija uczucie głodu, które mnie ssało w samochodzie. Zmęczenie też mija. Dopiero, jak ponownie wchodzę do domu, czuję na powrót głód i padam na ryjek.
Kolejną rzeczą jest porządkowanie. Niby jest to przydatne, ale na tym prokastynuję najwięcej, jak mam trenować. Nagle wstawiam pranie. no to musze suszarki opróżnić. No to jeszcze odkurzyć. A to zmienię pościele. Lub ręczniki. A to jeszcze tu odkurzę. I tak wiecznie coś. Umyję umywalkę, zmyję podłogę w łazience. Zawsze coś. Dzień mija, treningu jak nie było tak nie ma.
Nigdy nie przepadałam za historią. nie uczono mnie jej w szkole w sposób ciekawy. Było recytowanie dat i wydarzeń oraz wypunktowane, dlaczego, coś było ważne, ale nigdy nie było to opowiedziane w taki sposób, aby mnie to porwało.
Bardziej pamiętam, jak trafiłam na artykuł o pewnym przedstawieniu licealnym w USA. Dlaczego to mnie zainteresowało? Bo uczennice liceum postanowiły napisać sztukę o życiu Ireny Sendlerowej, czyli tytułowe „Życie w słoiku” – po raz pierwszy w szkole w Kansas, później grano ją w środkowych stanach USA, w Nowym Jorku, Los Angeles i Montrealu, a wreszcie w Polsce – rozpoczęła światowy renesans zainteresowania Sendlerową i stała się bezpośrednią inspiracją do nakręcenia w Hollywood głośnego filmu „Dzieci Ireny Sendlerowej”. (fragment opisu książki na lubimyczytac.pl)
Życie w słoiku to zdumiewająca opowieść o amerykańskich nastolatkach, których życie odmieniła historia Ireny Sendlerowej. Każda z dziewczynek miała bolesny życiorys i każda na własny sposób łączyła swoje problemy z historią Ireny, która pukała do żydowskich drzwi w getcie warszawskim i – jak sama mówiła – „próbowała namówić matki do oddania swoich dzieci”. Upór nastolatek sprawił, że udało im się „ocalić ocalającą” przypominając światu o jej odwadze, nadziei i determinacji oraz wyniesienie do rangi heroicznej postaci w świecie, a bohatera narodowego w Polsce.
Trafiłam kiedyś też na podcast na ten temat. Na temat tych dziewczyn, obecnie już kobiet. Pojechały one do Polski i były zaskoczone, że osoba, która dokonała tak heroicznych czynów podczas wojny, zajmując się chorymi w szpitalu, pomagając Januszowi Korczakowi w Warszawie, jest zapomniana. Żyje w biedzie i nikt dookoła nie wie, jak wiele rodzin zawdzięcza jej swoje istnienie.
Komu postać Ireny Sendlerowej nie jest bliska, tylko nakreślę. Irena była pracownicą socjalną, która zabierała żydowskie dzieci i lokowała je w rodzinach polskich. Rodzice często walcząc sami ze sobą musieli podjąć tą najgorszą decyzję. Wiele z tych dzieci po wojnie nie mogło być przywróconych rodzinom, ponieważ wszyscy dorośli krewni tych dzieci zostali pomordowani. Gdyby nie Irena, ich los był by dokładnie taki sam. Aby nie stracić rachuby, które dzieci jak się nazywały i do jakiej rodziny trafiły, Irena zapisywała ich prawdziwe dane na kawałkach papieru, które chowała w słoikach i zakopywała dookoła swojego domu. Po wojnie dzięki tym zapiskom można było dotrzeć do dzieci i jeśli było to możliwe, przywrócić je ich rodzinom. Zjednoczyć rozdzielonych rodziców z ich dziećmi. Wiele z nich jednak nigdy nie wróciło. Zostało wywiezionych do innych krajów, bo w Polsce nie mieli już krewnych. Dużo spośród nich zamieszkało właśnie w Stanach.
W dzisiejszych czasach, kiedy widzę w Internecie straszne wpisy dotyczące Ukraińców. marsze przeciwko ukrainizacji Polski, oburzenie, bo w sklepach są komunikaty po polsku i ukraińsku, przeraża mnie to. Polacy nadal wypierają ze zbiorowej świadomości, ze palili Żydów żywcem w stodołach, ale kiedy Ukraińcy przyszli po pomoc, to wciąż są wśród Polaków ludzie, którzy widzą w nich wroga. Nie mówię, że wszyscy Polacy tacy są. Ale coś jest na rzeczy, skoro przypadkowy Holender pyta mnie, jak ciężko jest w Polsce teraz, bo są Ukraińcy. Gdzie on się nasłuchał, że w Polsce jest ciężko, bo są Ukraińcy? Rozumiem, że ceny mieszkań na wynajem są szalone. Ale pisałam z jednym Ukraińcem na ten temat i jemu też polski właściciel mieszkania robi jazdy z podnoszeniem czynszu 3 razy do roku. To nie jest tak, że to Ukraińcy podnoszą czynsze, ale Polacy, którzy te mieszkania posiadają na własność. Pamiętam oburzenie o darmową komunikację miejską. Straszne to jest.
Z mojej perspektywy tutaj w NL jest inaczej. Mamy pracowników z Ukrainy. Głównie młode dziewczyny [jezu, jakie one są wszystkie śliczne!] i dwóch chłopaków. [Jestem świadoma, że kryzys mieszkaniowy i kryzys uchodźczy powodują spięcia między Holendrami a kolejnymi ośrodkami dla azylantów i bardzo mnie to boli.] Pracowite, utrzymują pracę choć jest szczyt produkcji i naprawdę jest bardzo ciężko wyrobić normy. U męża na szklarni trafiła się Ukrainka, która po prostu była bardzo bogata przed wojną i miała jakiś super dochodowy biznes i nie dała rady zapieprzać fizycznie. No ale to zrozumiałe. Gdyby trafiła do nas Kasia Tusk lub Ola Kwaśniewska to pewnie też nie nauczyłaby się zrywać kwiatów na czas w upale, słońcu, pocie, kurzu, chodząc w błocie i zbierając twarzą pajęczyny. Natomiast te 8 dziewczyn, które są u nas i tych dwóch chłopaków to naprawdę urabiają sobie ręce po łokcie tak samo jak Polacy. A raczej Polski, bo Polaków jest tu mało. Na szczęście – kobiety rzadziej ćpają i piją tak, że nie są w stanie przyjść do pracy.
Ale o co chodzi w mojej dygresji. Chodzi mi o to, że nasi narodowi bohaterowie tak jak Irena, to ludzie którzy stanęli w obronie nie tylko swoich, ale i tych drugich. Katoliczka ratowała Żydów. Więc ja bym chciała, aby i obecne czasu były bardziej tworzone przez ludzi, którzy pomagają nie tylko tożsamym sobie, ale też i tym różnym od siebie.
W drugim tygodniu Motywatora było dość sporo tenisa. W poniedziałek mieliśmy lekcję, a we wtorek poszliśmy znów grać debla. Zrobiliśmy sobie mały turniej i graliśmy w 4 pary. Z moim poziomem gry, skończyliśmy na ostatnim miejscu z mężem. Później on poszedł jeszcze grać w czwartek, bo był umówiony mecz i jedna znajoma nie mogła iść i szukała zastępstwa. Ja zostałam w domu, bo nie dość, że mój poziom gry mam wrażenie, ze rujnuje innym zabawę, to w dodatku mój nadgarstek znów daję się we znaki.
Zaliczyłam trochę biegania w tym tygodniu. Przede mną jeszcze 1-2 biegi. Sobotni bieg z planu treningowego i niedzielny marszobieg. Chcę zobaczyć jak daleko dotrę w taki sposób. Fajnie byłoby sobie pobiec do Den Helder i z powrotem. Póki co testuję się bliżej domu. Poniżej kilka zdjęć z biegów. Na polu z liliami widać, że zostały one już ogłowione, a te niższe rośliny się uchowały i kwitną. Białe poletko to jakaś testowa odmiana chyba, bo jest tego naprawdę mało. Może tak jak w naszej firmie – wysadzili na zewnątrz rośliny, aby zobaczyć ich odporność na warunki atmosferyczne. W przeciwieństwie do moich tegorocznych lilii – te białe pachną.
Tym razem zamiast szyny, użyłam taśmy fizjo. Kierowały mną głównie względy praktyczne – w szynie nie mogę dobrze pracować. Ubieranie spodni nawet przeszkadza. Taśmy dają pełnię ruchu, a przy tym podtrzymują ścięgno. Szyna tylko ogranicza ruch i tym samym daje ręce odpocząć. jednak pod koniec dnia nadgarstek nadal mnie boli, bo muszę coś w pracy przenieść 100 razy czy inne takie. Nie chcę uchodzić za kalekę i szkodzę sobie jeszcze bardziej. Tym razem po jednym dniu tejpowania, faktycznie ból minął. Na wszelki wypadek ponoszę jeszcze ze dwa dni.
W moim ogrodzie zakwitła biała alstromeria. Wciąż czekam na żółtą. Zakwitła też albo czerwona, albo ciemno różowa. Nie wiem, na pewno obie mają i tak czerwone kwiaty – prawdopodobnie popełniłam błąd przy opisywaniu kolorów.
Moja donica ratunkowa ma się dobrze. Co prawda nie wszystkie wsadzone do ziemi odmiany wytwarzają korzenie, ale dam im czas do przymrozków i wtedy albo je wykopie i przesadzę do małych doniczek i wezmę do domu, albo zostaną wyrzucone do kontenera na odpad zielony. Same zaś małe doniczki widoczne na zdjęciu zawierają kilka różnych odmian alstromerii, które mam nadzieję wzmocnią się tego lata i będę mogła je również schować na jesieni. Jest wśród nich także odmiana żółta [w zasadzie to dwie żółte odmiany], są różowe, fioletowe i chyba jedna purpura. Także są odmiany niskie – czerwona, kremowa i dwukolorowa. Te sadzonki powstają przypadkowo, gdy wyrywa się przekwitnięte pędy alstromerii. Alstromerii nie ścina się, ale wyrywa – czasami powoduje to oderwanie stożka wzrostu i tym samym krzewienie się podziemnej łodygi. Gdy tak się dzieje i widać kawałek korzenia, wsadzam taką sadzonkę do tej dużej donicy w nadziei, że roślina przeżyje i się rozrośnie. Może za rok przed domem będę mieć więc po obu stronach drzwi nie begonie a właśnie niskie alstromerie?
Dahlia Tropical ma się świetnie. Creme de cassis robi dopiero drugi kwiat, a Hy trio najwyraźniej będzie tylko biała. Kolejna bulwa puszcza białe kwiatki. A liczyłam na takie piękne fioletowo-różowe.
Z warzyw to mam urodzaj. Zebrałam cała miskę fasolki i agrestu. Są jeszcze ostatnie truskawki. Cukinie pojawiają się jedna za drugą. Nawet jedna zaczyna być już ładnie pękata. Pomidorów jest naprawdę sporo i są również dość duże. Czekam teraz na zmianę koloru. Z fasolki zbiorę pewnie jeszcze jeden raz plon, truskawki chyba wkopię do ziemi, aby przezimowały poprawnie. Boję się trochę tej ziemi z grzybem, ale może nie zaszkodzi im. Był moment, kiedy wyglądały gorzej, ale obecnie robią nowe liście. Wydaje mi się, że za bardzo przeschły. W ziemi im to nie będzie groziło. Żółte pomidory owocują, a peperoni nie chce się rozwijać. Myślę że też potrzebuje przesadzenia w większe doniczki i lepszej kontroli nawodnienia. Chyba też już czas, abym sypnęła bardziej nawozem.
Zakończyliśmy przed-wakacyjne lekcje tenisa. Jesper powiedział, że pewnie spotkamy się na Kermisie, który będzie u mnie we wsi w najbliższy weekend. Możliwe, że będzie grał w piłkę nożną, bo mają odbyć się dwa dni z rzędu mecze. Czeka jednak na terminy męczy tenisa we wsi obok, bo jeśli będą kolidować z meczami piłki, to wybierze tenisa. Pewnie fajnie być dobrym w dwóch sportach na raz i móc wybierać.
Ja w tenisie jestem gorzej niż przeciętna. Mąż powiedział mi ostatnio, że jego zdaniem nie zrobiłam wcale postępów na lekcjach i że jakbym nauczyła się lepiej grać, to byłoby przyjemniej grać że mną. Widzę, że on bardzo się stara i naprawdę naturalnie gra. Wszyscy chwalą technikę jego serwowania, która wynika głównie z jego doświadczenia w siatkówce. Ja boję się podrzucić piłkę wysoko, aby nie spadła mi na twarz. Nie umiem na czas przewidzieć trajektkrii piłki, aby dobie na czas, wybrać technikę na czas i wykonać prawidłowe i celne uderzenie. Moja gra jest chaotyczna na zasadzie „uda się lub się nie uda”.
Jesper kręcił głową na ostatniej lekcji jak miałam ćwiczyć back handy. Nie czułam bym miała kontrolę nad rakietą ani piłką. Na wtorkowym mini turnieju w pewnym momencie przeciwnjczja jęknęła „mijn god”. Widzę, że ludzie się że mną męczą. Ja się ze sobą męczę. Lubię grać, ale chyba tylko mój mąż ma do mnie jeszcze jakaś cierpliwość. Chyba wolę bieganie, bo nawet jak mi nie idzie to i tak się cieszę, że biegłam. Nie muszę liczyć się z ttm, że obok jest ktoś kto mnie ocenia i mówi mi, jak wolno i koślawo biegnę.
Mąż wspomniał, że wykupi mi kolejnych 15 lekcji u innego nauczyciela na imieniny. To jest prezent za 4 stówy. Nie wiem, czy się zgodzić. Może to zaowocować, może komuś pójdzie lepiej mnie ogarnąć. Ale z drugiej strony jeśli jestem po prostu niezmotywowanym beztalenciem, to szkoda na to pieniędzy. Nawet jeśli nie są one moje.
A wy: czy macie jakąś rzecz, która lubicie robić, ale idzie wam koszmarnie? Czy się zniechęcacie?
Pierwszy tydzień motywatora za mną. Dobrze nie jest, ale źle też nie. Po raz kolejny wyszło, że ćwiczyć potrafię, ale zjeść dobrze i ponad umiar – również. W książce na ten tydzień dobre rady, Jak jeść, żeby osiągnąć sukces. Ja zaś wiem, że z moim jedzeniem jest zdecydowanie coś nie tak, skoro stresowała mnie zmiana pracy i zmiana nawyków żywieniowych – polityka nie wnoszenia do zakładu pracy konkretnych warzyw i owoców w obawie przed roznoszeniem chorób wśród prób badawczych. Trzeba jeść rzeczy spoza listy lub stołować się na miejscu, gdzie są używane tylko produkty z własnej hodowli. Ostatecznie z pracy nic nie wyszło, wiec jem co chcę.
W piątek dzień wyszedł okej – bez cudów, za to w sobotę zaliczyłam pacmana na całego. Wszystko mi wtedy smakowało i to za bardzo. W niedzielę pilnowałam się i jedyne podjadanie, jakie było to agrest i bób. Nie było słodyczy, choć kusiły i lody i czekolada.
W sobotę siedziałam z lodami w ogrodzie i patrzyłam na kilkadziesiąt ciem latających i zapylających moją facelię. Pszczoły są potrzebne, ale jak nie ma pszczół, to ćmy robią też dobrą robotę. Boję się jednak momentu, kiedy złoża jaja i ich larwy zjedzą mi ogródek.
Kicia towarzyszyła mi w tych tropikach schowana pod stołem na jednym z krzeseł. Nie wiem, czemu nie weszła do domu, gdzie było 21 stopni i została ze mną, gdzie było 32 stopnie. Ja miałam lody, a ona nic.
Trzecia dalia mi kwitnie. Tropical. Na razie skromnie.
Kwitną i owocują mi też pomidory – żółte. Sadzonki mają jakieś 15-20cm wysokości ale mimo to robią owoce.
W szklarni zaś zawiązywanie owoców idzie pełną parą.
Mam trochę ćmy bukszpanowej, ale jest zdecydowanie w mniejszości. Nie stanowi ona dla mnie problemu, bo nie atakuje roślin, które mam w ogródku. Boję się bardziej o rośliny, które mogą zostać zaatakowane przez larwy innych ciem.
W niedzielę odebrałam też paczkę z Decathlonu, karimata i podusia dmuchana dla męża i podusia dla mnie. Muszę uszyć na nie poszewki, bo oryginalny materiał jest jakby satynowy, a ja nie cierpię satyny. Włosy mi się elektryzują, na twarzy jest nieprzyjemny dotyk i w ogóle. Bleh.
Tak więc weekend kalorycznie na plus. Zobaczymy jak kolejny tydzień minie. Kupiłam sobie słodycze – czekoladę i mini batoniki Daim, które podzielę jako nagrody za aktywność fizyczną. Raczej za bieganie, ale może i za motywator też. Zobaczę, jak pójdzie mi zbieranie się w sobie, aby iść poćwiczyć na macie.
Niewiele pamiętam z tamtego okresu. Byłam w podstawówce i miałam jakieś 12 lat może. A może mniej. Do klasy dostaliśmy takiego kolegę. Przeprowadził się ze Złotnik Kujawskich i wylądował u nas na kilka lat. Miał na imię Dawid. Nie był prymusem jak inni moi koledzy i koleżanki, taki raczej łobuz z niego był. Ale był wyluzowany i to mi imponowało. W tamtym okresie często wdawałam się z bójki, więc oczywiście i z nim kilka razy się pobiłam. Ponoć rzuciłam nim o okno jednego z budynków szkoły. Chyba tak było. Na pewno brat nie daje mi o tym zapomnieć, ani rodzice, bo wezwano ich do szkoły. Był starszy ode mnie, jak z resztą cała klasa, bo przecież zaczęłam szkołę rok wcześniej. Mimo to dominowałam nad nim tężyzną.
Przeżyłam wtedy pierwsze zakochanie. Takie raczej nieodwzajemnione, bo jemu podobała się taka fajna dziewczyna u mnie w klasie. Też nie kujon, ale bardzo wysportowana i osiągająca imponujące wyniki sportowe. Równie wyluzowana, co on, ale nie brojąca tyle co on. Nigdy się nie zeszli z resztą tak jak my się nigdy nie zeszliśmy. Ale to uczucie nieodwzajemnionej miłości to jedno z silniejszych uczuć, jakie w życiu doświadczyłam. Nawet jak wtedy już wiedziałam, że z tej mąki chleba nie będzie, bo ja bym chciała kogoś bardzo mądrego na swojego chłopaka. Tak, miałam wtedy takie przekonanie. I złamałam to swoje postanowienie tylko raz później – na szczęście też szybko się opamiętałam, bo teraz bym chodziła z paczkami do więzienia!
Nie pamiętam czy był dla mnie miły czy nie miły. Raczej to pierwsze, bo nigdy nie zostaliśmy kolegami. Później nie zdał 7 klasy i przeniesiono go do gimnazjum do innej miejscowości. Więcej nie miałam z nim kontaktu, może raz czy dwa gdzieś się widzieliśmy przypadkiem. Jeśli wierzyć Facebookowi – dziś jest mężem i został ojcem dwóch chłopców. Nadal ma tą iskierkę w oku i nie wygląda na grzecznego. Podobnie jak ja wyemigrował, choć rodzina mieszka nadal w Polsce. Wygląda na szczęśliwego.
A wy? Jakie było wasze pierwsze zauroczenie? Była to spełniona czy niespełniona miłość?
Kiedy pisze te post, jest sobota. Jest upalnie, w moim ogrodzie latają motyle i trzmiele. Tych pierwszych próbuje się pozbyć, bo ich larwy zjadają mi liście. Tak duża obecność motyli nie jest często spotykana tutaj. Mam ich tak jednorazowo około 20 osobników, a mój ogród jest przecież malutki. W szklarni pryskam trucizną na nie, aby je zabić zanim złoża jaja. Są to jakieś motyle, których nie znam. Ani to bieliznę, ani pawie oczko. Jakieś szaro-brązowe. Bardziej przypominają ćmy, ale nie mają takich dużych antenek. Mam za sobą trening i bieganie. Zrobiłam kilka rund prania i korzystam, że upał grzeje mi poddasze i pranie wyschnie do wieczora. Specjalnie zostawiłam okno otwarte. Odcięłam tylko ruch powietrza między piętrami kotarą. Niech się tam wszystko piecze i schnie.
Ogarnęłam wreszcie wyprane śpiwory, kołdry po teściach i poduszki, ręczniki urlopowe i cała resztę toreb, sakw i ekwipunku. Zrobiło się trochę miejsca w pomieszczeniu. Przy okazji w pralni stoją też nasze walizki. Myślę że malutka i średnią zostawimy, ale duży kufer oddamy do kringlopu. Tak, jak chciałam zrobić, sprawiłam mu nowa walizkę na urodziny. Do urodzin wciąż dwa ponad miesiąc, ale prezent się nie przedawni. Kupiłam mu taki sam model jak moja, jakieś 4 kilo wagi, 78cm wysokości. W sam raz na 23kg wina przywożonego z urlopu. Wybrałam żywy kolor, aby było łatwiej znaleźć na taśmie na lotnisku. Jedna jest więc ceglana, a druga żółta.
Poszłam po wszystkim jeszcze spryskać ogród siarką i mogłam spokojnie udać się na bieganie. Dziś zaczęłam tydzień 17ty planu treningowego treningu biegacza. Biegi po 5 minut na 5 minut marszu. Niby takie nic, powrót do początku niemal, ale docisnęłam nieświadomie tempo i trzeci bieg robiłam już nieźle umęczona. Bałam się, że w tym gorącu, zacznie mnie głowa boleć od zbyt wysokiego tętna. Unikam ostatnio męczenia się na bieganiu, właśnie, aby nie bolała mnie po nim głowa. Ostatnie prawie 2 km szłam do domu już spokojnie – nie włączyłam tego dystansu do treningu biegowego, aby nie maszerować intensywnie, ale po prostu pójść spokojnie do domu. Na pierwszym odcinku biegowym straciłam trochę czasu, bo jechał akurat pociąg i zamknęły się szlabany. Na szczęście tutaj wszystko jest sterowane GPS-em i szlabany zamykają się tylko jak pociąg jest blisko i otwierają zaraz jak przejedzie. Nie ma zbędnego stania, więc mogłam szybko kontynuować bieg.
Gdy próbowałam ogarnąć udostępnianie treningu na Insta, przyszedł akurat listonosz z najnowszą przesyłką ze Stanów. Dwa kolejne zeszyty Dragon Tooth z serii Ekspansja. Muszę przeczytać ponownie pierwszy zeszyt, aby przypomnieć sobie, co się wydarzyło najpierw. Przejrzałam pobieżnie i zapowiada się super ciekawie.
Wraz z kolejną turą prania, ogarnęłam jeszcze trening z Motywatora. Trzeci w tym tygodniu. Zatem mam skończony tydzień 1 i lecę dalej z książką. Jeszcze 7 tygodni.
Wypełniam też kolejne dni książki. Szukam schematów. Wiem, Zu, że to co napisałaś ma sens, ale wiem też, że na mnie to nie zadziała. Nie fizycznie – psychicznie. Jestem jaka jestem i wiem, że tak mocne zmiany w żywieniu po prostu mi nie leżą. Bawiłam się w makarony bezglutenowe i makarony pełnoziarniste, a także białkowe i zrobione z ciecierzycy czy innego grochu. Bawiłam się w serki wiejskie, warzywa jedzone jako przekąski. Przeszłam kilka stylów diety i wiem, że nic z tego się mnie nie trzyma. Ja muszę jeść tak jak lubię, aby to miało sens. Po prostu muszę jeść mniej. Jeśli mam zachować ten sam styl życia na całe życie, to nie mogą to być produkty, które mi nie smakują, po których jestem wiecznie głodna lub po których jestem fabryką biogazu. Więc na razie obserwuję liczę i daję sobie czas. Gdy to piszę to właśnie wmłóciłam wiadro lodów czekoladowych i nie czuję się winna. Jest 32 stopnie, zrobiłam swoje treningi, pobiegałam, sprzątałam dom, zrobiłam pranie i pierdzielę – kocham lody czekoladowe.
Rozsądnym wyborem byłoby zmniejszyć ilość normalnego jedzenia i zostawić sobie miejsce na łakocie. Bo raczej nie zrezygnuję. Lubię przyjemność, jaką sprawia mi jedzenie ulubionych produktów. Dostałam dziś na przykład bułkę zapieczoną z serem. Kiedyś takie kupowałam w Polsce w Tesco. Uwielbiałam je – jadłam jak przekąskę. Rozmawiałam o tym z mężem jakiś czas temu i kupił mi – więc jem jak przekąskę, z przyjemnością i bez dodatków.
Doskonale znam teorię żywienia – nawet na studiach miałam żywienie [co prawda zwierząt, ale wszyscy jesteśmy zwierzętami], ale fizjologia jest przecież taka sama. Dostarczać białka, węgle i tłuszcze plus mikroelementy. Ruch dla sprawności mięśni i stawów, joga dla stawów i kręgosłupa, bieganie dla dobrego samopoczucia. Kalorie in < kalorie out.
Ponadto nowa szkoła żywienia – kalorie się nie liczą, bo każdy trawi i przyswaja inne wartości makro i mikro elementów. Co dla kogoś może być wysokim pikiem cukrowym, inna osoba zmetabolizuje powoli i bez wysokiego piku. Flora jelitowa odpowiada za wchłanianie substancji odżywczych, więc uboga flora powoduje, że nie wszystko trawimy i tym samym spożywamy mniej kalorii niż to wynika z tabelek oraz możemy odczuwać niedobory mikroelementów. Suplementacja nie ma sensu, chyba że mamy spore rozchwianie w hormonach i nie jemy różnorodnie, za to witaminę D powinien suplementować każdy, bo niedobory są zbyt powszechne w populacji europejskiej. Posiłki przed i potreningowe nie mają sensu, chyba, że jest się Adrianem Kosterą i nawala godziny treningów dziennie i organizm nie ma swoich zapasów. Każda osoba, która cośtam potupta na macie czy wyjdzie raz na bieganie i wróci do domu w ciągu 2 godzin, w zasadzie nie ma uzasadnionej fizjologicznie potrzeby spożywania posiłków około treningowych. Organizm z reguły doskonale sobie radzi sam z uzupełnianiem zasobów cukru we krwi. należy napić się wody, dobrze porozciągać czy rolować i dać ciału samemu wrócić do homeostazy. Posty przerywane są spoko, jeśli ktoś je dobrze znosi. Jeśli komuś lepiej na małych posiłkach regularnie spożywanych, też jest to spoko – każdemu według potrzeb. Długowieczność potwierdzono w diecie japońskiej – najadanie się na pół gwizdka, a nie do sytości. A to da się ogarnąć na każdej diecie wsluchując się w swój organizm.
Więc teorię znam – jedyne co muszę to walczyć ze swoją psychiką i wieczną chęcią zjedzenia czegoś jeszcze.
Do posłuchania. O ozempiku i innych lekach odchudzających. Ku przestrodze.
"Nowa generacja leków odchudzających jest reklamowana jako ekscytujący przełom w walce z otyłością. Użytkownicy twierdzą, że leki pomogły im szybko schudnąć, a nawet powstrzymały ich od ciągłego myślenia o jedzeniu. Ponieważ prawie dwie trzecie dorosłych Brytyjczyków jest otyłych lub ma nadwagę, rząd inwestuje miliony funtów w próby zapewnienia większej liczbie osób dostępu do narkotyków.
Podobnie jak w przypadku innych rozwiązań odchudzających, celebryci szybko podążyli za modą i wychwalali zalety leków, takich jak Ozempic czy Wegovy. Ale, zauważa Nicola Davis , korespondentka naukowa Guardiana, krytycy twierdzą, że leki te nie są magiczną kulą – i że potrzebna jest zmiana społeczna, aby zapobiec nadmiernemu przybieraniu na wadze. Nosheen Iqbal słyszy, że niektórzy użytkownicy stwierdzili, że skutki uboczne leków są zbyt poważne.
Ale czy NHS trzeszczy pod ciężarem epidemii otyłości, czy te leki dają nadzieję na zdrowszą przyszłość? A może posłużą jako plaster do odłożenia radykalnej przebudowy naszego przemysłu spożywczego?"
Moja babcia gniotła swój własny makaron. Nie miała maszynki do robienia makaronu – gniotła i cięła go na paseczki sama. Swoimi krótkimi, pomarszczonymi i bardzo spracowanymi palcami. Rano gniotła pokrzywy ze śrutem i wrzątkiem gołą ręką, a popołudniu gniotła makaron. Był wtedy na obiad rosół z szyją i łapkami kurzymi, a na kolację dziadkowi ten rosół zarabiała wiśniami i krwią kaczą i była czarnina. Makaron, którego robiła ogromne ilości zawsze zostawał do kolacji, kiedy to sypaliśmy go cukrem, albo babcia smażyła karmel ze śmietany i cukru na patelni i wrzucała na to ten makaron. Nic nigdy nie będzie smakować tak samo, jak ten makaron z tym karmelem, ale sam makaron z cukrem robiliśmy z bratem w domu na obiad, jak rodzice pracowali, a my nie mieliśmy pomysłu.
Do dziś pamiętam, jaki dostaliśmy ochrzan od babci, bo mój brat uciekł z ostatnim durszlakiem makaronu i nie chciał się podzielić. Biegaliśmy przed domem babci w kółko i próbowałam mu ten durszlak zabrać. Babcia się ostro zezłościła, bo jej zdaniem wyglądało to, jakbyśmy w domu nie mieli co jeść i musieli walczyć o jedzenie. No jeny, o ten makaron mogła bym i dziś iść w bójkę. Niestety babcia odeszła od nas w 2012 roku po rocznej walce z nowotworem. Niemal do samego końca gotowała sama. Jedynie musiała zrezygnować z chowu trzody, ponieważ zmuszono ją, by się oszczędzać. To wykończyło ją bardziej niż sam rak.
Trzymam się zdania przewodniego z tego bloga. Swoją drogą przed siebie. Przestaję słuchać wszystkich tych osób, które przez lata mówiły mi, że ich sposób na życie jest jedyny i słuszny. Przestaję katować się myślami, że komuś gdzieś będzie przykro – swoją drogą to najgłupsza rzecz jaką się mówi dzieciom – „zrób to czy tamto bo mamusi będzie przykro”. Wychowanie przez poczucie winy. Potem ludzie zostają albo wiecznymi gapami, którzy nie potrafią zrobić nic dla siebie, albo są tak zgorzkniali i wkurwieni jak ja i przestają cokolwiek robić dla kogokolwiek.
A to nasuwa mi taką myśl. Mam kolegę, który ma raczej nieporadne życiowo rodzeństwo. Nic sami nie potrafią ogarnąć i na dobrą sprawę nie muszą, bo on i tak to zrobi za nich. Zakupy, rachunki, urzędy, umawianie fryzjera… Matkuje wszystkim dookoła. A co robi ta rodzina? Nie zacytuję epitetów, jakie słyszałam na jego temat. Nie wiem, czy jest świadomy, że tak się o nim wypowiadają. Czasem mają o coś na siebie focha, a potem znów kolega idzie i ratuje wszystkich z tarapatów. Tak kończą ludzie, którzy byli wychowani w poczuciu winy za to, że komuś będzie przykro. 40 lat na karku i święta matka teresa.
Ja zaś mam już w nosie, że komuś będzie przykro. Spełniałam oczekiwania 23 lata swojego życia. Zrezygnowałam z rzeczy i marzeń, które wtedy były dla mnie ważne, bo manipulowano moimi emocjami. Dziś trzymam tylko lekkie znajomości z ludźmi, czuję się samotna i boje się wpuścić kogoś bliżej. Dlatego łatwiej jest pisać w internecie obcym ludziom prawdę, niż porozmawiać z kimś bardziej otwarcie. Mam dość ludzi, dość dania się poznać na tyle bliżej, by ktoś mógł poczuć się utytułowany, by mówić mi co mam robić. Co mam wybrać. Czasem się tacy nadal zdarzają, ale odkąd nie mieszkam w Polsce i nie spotykam na każdym kroku ludzi, którzy mają takie nastawienie do życia w społeczeństwie – nikt mi nie mówi, co ja muszę zrobić. Jakoś w Holandii ludzie nie są tak wychowani, żeby się wtrącać. Chętnie pomogą, nawet nieproszeni, ale nie mówią, jak kto ma żyć.
Przypomniał mi o tym Leo, którego poznałam kilka tygodni temu na kortach tenisowych. Umówiliśmy się na partyjkę debla i opowiadał nam o swoich sąsiadach – Polakach. Że powiedzieli, że odkąd nie mieszkają w Polsce to czują się wolni. Mój mąż od razu przytaknął. Bo tutaj jest wolność. Ja nazywam to też świętym spokojem. Wolność do wyboru, wolność do popełniania błędów. Liczę, że w Polsce nowe pokolenie jest już ciekawsze. Mniej zainteresowane życiem wszystkich dookoła. Skupione na sobie i swoim rozwoju na tyle, że nie wtyka nosa w nie swoje sprawy.
Holendrzy mówią otwarcie o życiu, odpowiadają szczerze i prostolinijnie na pytania. Ale mówią przede wszystkim o swoim życiu i wyborach. Nie powiedzą ci „robisz błąd, ja bym to tak zrobił”. Powiedzą co najwyżej „mój znajomy był w podobnej sytuacji i zrobił tak a tak„.