Ostatnio dodane zdjęcia

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

No to znów dobiłam do 76 kg. To już 20 kilogramów, które chcę zrzucić z początkowych kilku, które chciałam zrzucić zakładając konto dekadę temu. Jem emocjonalnie, jem z nudów, jem by regulować emocje. Myślę, że jak to opanuję, reszta przyjdzie sama. Uprawiam sport, lubię być na świeżym powietrzu. Lubię jeść warzywa, nabiał i białe pieczywo. Moim problemem jest przede wszystkim ilość, a nie to, co jem.

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 125186
Komentarzy: 4907
Założony: 26 marca 2022
Ostatni wpis: 17 stycznia 2025

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
Babok.Kukurydz!anka

kobieta, 39 lat, Piernikowo

172 cm, 77.90 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

14 sierpnia 2023 , Komentarze (6)

Japonia. Jako dziecko chciałam już zobaczyć ten magiczny kraj i nawet jeśli byłby to wyjazd na ledwie tydzień – chciałabym go zobaczyć. Na mniej bym nie poleciała – za daleko. Najlepiej byłoby na jakieś 3 tygodnie oraz mając pół miliona euro w kieszeni – Japonia jest droga – ale darowanemu koniowi się w zęby nie zagląda.

Gdyby jednak tak naprawdę mnie ktoś zaskoczył to raczej teraz nie poleciałabym nigdzie. Właśnie z uwagi na pieniądze. Mam zaplanowane już 4 wyjazdy w tym weekend w Polsce. Dwa loty i dwie wycieczki. Plus panele i pompa ciepła, jeśli uda się ogarnąć współfinansowanie z banku. Więc teraz, aby być w Japonii i zobaczyć coś więcej niż samo Tokio [a lecieć tak daleko i siedzieć na tyłku to strata czasu], kosztowałoby to sporo kasy. Może nie pół miliona euro, ale na pewno kilka tysięcy. Pociąg na tą wyspę, pobyt w tym mieście, pociąg na inną wyspę i pobyt w innym mieście… Japończycy to nie jest kultura, którą można testować, jak Włochów – gdzie moi znajomi polecieli na weekend do Rzymu i spali na ulicy, bo nie mieli dość kasy na prawdziwe wakacje. W Japonii włóczęgostwo nie jest tolerowane i ignorowane jak w Europie.

A dokąd wy byście polecieli?

13 sierpnia 2023 , Komentarze (5)


32 tydzień roku minął mi pod znakiem bólu ręki. To już chyba 4ty tydzień, odkąd boli mnie ścięgno, umożliwiające poruszanie kciukiem. Pół biedy, że to lewy kciuk, ale mimo to wiele czynności sprawia mi ból. Ubieranie się, sięganie po kubek czy butelkę z wodą [piję zawsze lewą ręką]. Czasem się zapomnę i próbuję coś zrobić i ból przypomina mi, że jest niefajnie i nie powinnam tego robić. Niestety nie chcę brać chorobowego. W mojej firmie ogólnie nie pracuje się źle, ale kadry stają się naprawdę nieprzyjemne, gdy ma się problemy ze zdrowiem [i nie jest się Holendrem – niestety coraz bardziej widzę to rozbicie – a sądzę, ze dla nich ja właśnie Holendrem nie jestem i nigdy nie będę]. mam też wrażenie, ze zamiast robić się lepiej z ręką, to jest gorzej.

Żywieniowo nie jest źle. Jem nadal zdrowo i zaskakująco mało słodyczy jem. Miałam tylko tydzień temu w sobotę napad objadania się, kiedy zjadłam wiaderko lodów i chipsy serowe do filmu, który oglądaliśmy. Poza tym w pracy jem tortillę i jabłko lub brzoskwinie, w domu pierożki z warzywami i kurczakiem oraz tortellini z pomidorami i serem. Mąż zaś na niedzielę i poniedziałek zrobił baraninę pieczoną plus ziemniaki z marchewką i fasolkę szparagową. Na deser podał kawior z kawy i kawior z malin [zaczął się bawić kuchnią molekularną] oraz racuchy z serkiem mascarpone oraz „plaster miodu” podejrzany w Masterchefie. Jedyne słodycze w tygodniu zaś to były batoniki i wafelki, które dostałam od koleżanki ze Słowacji. Była moja ukochana Mila oraz nowości dla mnie, Kastanki, Kofila i Deva. Wszystko mi bardzo smakowało.

Sportowo było takjak tydzień wcześniej. Miałam wielki plan biegać codziennie, ale po dwóch dniach plan się rozjechał. W poniedziałek zrobiłam prawie 6 km, a we wtorek ponad 6,5 km. W środę miałam spotkanie, w czwartek zaliczyłam zgon na kanapie, a w ppiątek usiedliśmy z Ukochanym do oglądania nowego Spidermana [polecam!]. W sobotę zaś odwiedziliśmy naszego znajomego – przestało padać, więc wzięliśmy rowery. Kilka bezalkoholowych piw i butelkę wina później, wróciliśmy do domu. Więc wpadło ponad 40 km i można uznać, że trening zaliczony. Waga niestety rośnie.

Udało się dostać wełnę do sweterka, który chcę zrobić. Kupiłam też znaczniki oczek oraz igłę do wykończenia. Zamówiłam też w Internecie licznik rządków, bo znając mnie to się bardzo pogubię.

Pogadałam też z mężem i korzystając z promocji w Lidlu, kupiłam sobie lampę stojącą. mamy do tej pory salon urządzony w formie bardzo ciemnego i przytulnego miejsca do siedzenia, gdzie i tak najczęściej gasimy światła i oglądamy filmy. teraz jednak, z nowym hobby, potrzebuję lepszego światła. Zatem będzie taka lampa jak poniżej stała za kanapą w rogu i świeciła mi na robótkę.

Dostaliśmy zaproszenie na 40-tkę szwagra, więc kupiliśmy bilety na samolot do Polski. Szwagier zgodził się nas odebrać i zawieźć do Gdańska, więc nie musimy dodatkowo wynajmować samochodu. Pierwszy raz polecę bez bagażu i pewnie będzie to bardzo mało możliwości pakowania. Impreza będzie chyba taneczna, więc będę musiała na miejscu kupić jakiś ciuch. Na miejscu, czyli w mieścince około 12 tys mieszkańców. Może uda mi się wyskoczyć w niedzielę do babci w odwiedziny. Z buta to będzie jakieś półtorej godziny marszu. Szkoda, że nie mają oni roweru!

12 sierpnia 2023 , Skomentuj

Jako dziecko przeszłam fazę paleontologii. Widziałam siebie na tej ścieżce kariery. Miałam książkę 3d z dinozaurami i 3 gumowe gady. Zakochana też byłam w filmie jurassic park zanim go zobaczyłam. Pamiętam dokładnie jego spory promocyjne, plakaty, koszulki. Cały ten jazz.

Fascynacja zwierzątkami przerodziła się w dobre oceny z biologii i późniejsza maturę i studia rolnicze. W ramach tych studiów miałam między innymi ekologię. Wbrew powszechnej opinii, ekologia nie zajmuje się ochrona środowiska. To osobna dziedzina. Ekologia to nauka o zależności ach między organizmami. I z tego też byłam dobra.

Wiem więc, że nie powinno się ani żadnego organizmu z danego terytorium zabierać, ani na nie introdukowac. Całość spowoduje powstanie kaskady i zawalenie się całej siatki zależności między organizmami pierwotnie gdzieś występującymi i powstanie nowych połączeń z zaimplantowanym gatunkiem.

I tak na przykład wiele miast decyduje się obecnie na wieszanie na elewacjach budynków budek lęgowych dla jerzyków. Sama idea jest fajna i eko, bo w ciągu 2 lub 3 lat, ptaki zaczynają zasiedlac ów budki i rośnie ich populacja. Same zaś zjadają komary i muchy, co dla ludzi w teorii jest w porządku. W praktyce, komary u muchy bywają potrzebne i soacek ich populacji spowoduje, że nadmiernie wykute ptaki, zdechną z głodu.

Innym błędem było, nie pamiętam w jakim kraju to się zdarzyło, że sprowadzono i fizycznie wypuszczono ptaki, które miały za zadanie zjadać szkodniki drzew. Sam pomysł niby dobry, ale ptak ten postanowił nie zjadać jednak szkodników drzew tylko łatwiej dostępne inne owady, a tym samym niemal doprowadził do wymarcia ptaków, które pierwotnie żyły w danym miejscu i zjadły te same owady. Zabrakło pożywienia, więc wygrał silniejszy. A szkodniki zostały.

Więc czy chciałabym wprowadzić dinozaura do środowiska? Nie. To by było bardzo nieodpowiedzialne.

Kto nie wierzy, niech poczyta o wpływie dzikich hipopotamów na bioróżnorodność w Kolumbii.

10 sierpnia 2023 , Komentarze (8)

We wcześniejszym wpisie wspominałam, że byłam na wakacjach w Ukrainie. Tydzień na Ukrainie. Jak kto woli – mi zdarza się używać obu form. Mój brat brał ślub w rodzinnych stronach swojej wybranki – niedaleko granicy z Ukrainą. Planowaliśmy wybrać się tego lata do Słowacji i schodzić Słowacki Raj, więc mąż wpadł na pomysł, że można zrobić objazdówkę i wpaść jeszcze do Kujawsko-Pomorskiego na trochę, skąd pochodzimy oraz do Lwowa na trzy dni. W niecałe trzy tygodnie zrobiliśmy więc ogrom kilometrów. Dla mnie to była pierwsza taka jazda samochodem, bo dopiero co zdążyłam zrobić prawo jazdy w Holandii i nie wyjechałam dotychczas poza kraj.

W Bydgoszczy i okolicach spędziliśmy 4 dni odwiedzając tylko rodzinę męża – moją mieliśmy spotkać na weselu. W piątek byliśmy już w Janowie Lubelskim i w sobotę było weselicho. Podczas wesela powiedzieli mi o poprawinach, których miało przecież nie być. Jako świadkowa miałam być na poprawinach, ale że nikt nam o nich nie powiedział, to mieliśmy już zabookowany hotel we Lwowie. Pojechaliśmy więc z rana po weselu w trasę.

Dla nas – ludzi z północnego-zachodu Polski, widok doliny jakieś rzeki – kompletnie nie wiem co to za rzeka tam była, ale widok był bajeczny! – pola gryki, pofalowany krajobraz – to było coś niebywałego. U nas są górki, ale obsiane pszenicą i kukurydzą czy rzepakiem. U nas nie ma tak dużych dolin rzek, jedynie niewielkie różnice w wysokości terenu, choć płasko też nie jest. A tam?! Tam wszystko było większe, rozleglejsze i bardziej majestatyczne. Podobał mi się ten krajobraz, choć było raczej mało drzew.

Gdy przejechaliśmy granicę i zrobiliśmy zieloną kartę – okazało się, że nie mogę jeździć samochodem, ponieważ w Holandii może być jeden właściciel samochodu i jest nim mój mąż – a w Ukrainie tylko za pisemną zgodą u notariusza wyrażoną, mogłabym prowadzić samochód, który nie jest na moje nazwisko. Więc nie opłacało się na 3 dni tego ogarniać. Byłam więc mimowolnie pasażerem. I jako pasażer męczyłam się nie mniej niż mój osobisty szofer. Drogi – koszmar. Takie drogi to ja pamiętam jakieś 20-30 lat temu jak jechaliśmy autobusem szkolnym do wsi obok do podstawówki, a później krajową 5 do liceum PKSem jeździłam. Straszne. Koleiny, dziury, kierowcy – wariaci. Podobnie jak w Polsce – główny trakt komunikacyjny wiódł przez wszystkie wioski świata. W samym Lwowie chyba jeszcze gorzej. Tory tramwajowe szły falami, a gdzie dopiero brukowana ulica! Zgubiliśmy kołpak we Lwowie, a z racji, że nie znaleźliśmy płatnych strzeżonych parkingów w mieście, niedaleko hotelu, dogadaliśmy się w recepcji, że jest taki pan i u niego na podwórku można parkować. Chodził tam taki wielki pies i pan kasował coś jakby 1,5 euro za dobę [?] – już nie pamiętam. Ale auto stało, nie stuknięto go, nie obdrapano, to najważniejsze.

Miasto samo też wyglądało jak Polskie. Wiem, że było kiedyś Polskie, ale wiecie.. w Polsce wiele się zmieniło od wojny i oba kraje poszły w różnych kierunkach. Co prawda Lwowa do Bydgoszczy bym nie porównała, ale taki Janów Lubelski czy Lublin do Lwowa już tak. Podobna architektura, sposób ułożenia ulic, do tego wiele osób znało polski i nawet menu w restauracji było po polsku. Czuliśmy się, jakbyśmy tak naprawdę byli w Polsce, ale przed wejściem jeszcze do Unii.

Zwróćcie uwagę na zdjęciach poniżej, że jest dużo rusztowań i renowacji. Specjalnie unikałam ich w kadrze, ale nie udało się. Mieliśmy wrażenie, że 3/4 miasta się odrestaurowuje. Co kawałek roboty na elewacjach, nowe budynki powstawały, remontowano ulice. Wtedy to stwierdziliśmy z mężem, że przyjechaliśmy o kilka lat za wcześnie. Lepiej by było przyjechać, jak oni już skończą te remonty, bo to, co już było odświeżone, wyglądało rewelacyjnie.

Architektura bardzo ładna, niektóre budynki z muralami, inne zdobione w folklorystyczne wzorki. Co kawałek cerkwia lub kościół – nie umiem odróżnić i też się na tym nie skupiałam. Targowiska z rękodziełem made in china oraz muzyczni grajkowie – w tym jeden zespół co grał na mieście – miał cymbały jak Jankiel! Niesamowite wrażenie robiło słuchanie na żywo, jak ktoś gra pałeczkami na strunach tych cymbałów. Takie to wschodnie! Jak lira, na której Zagłoba grał w Ogniem i mieczem!

Budynki sakralne były wybitnie złocone. Jedną cerkiew widzieliśmy między polami z daleka i jej złota kopuła świeziła w pełnym słońcu na kilka kilometrów. W ogóle na wsiach barierki przy ulicy nie były czerwono białe jak w Polsce – zawsze myślałam, ze te kolory po prostu są super widoczne, więc się je używa – ale były niebiesko żółte jak flaga Ukrainy. Bardzo podobał mi się ten układ kolorów, bo to stwarzało wrażenie naprawdę odmiennego świata. Chatki i wielkie domy przy drodze były nierzadko otoczone palonym drewnem i zdobieniami w tym drewnie. Niektóre domy to były wielkie posiadłości, a inne – malutkie jednoizbowe domki, w jakim pewnie moja prababcia w kieleckim mieszkała. Ale wszystkie budynki sakralne były na bogato i to tak aż do przesady. Licheń 2.

W różnych miejscach na mieście były plakaty informacyjne – także w kościele/cerkwi widzieliśmy stanowisko z portretami żołnierzy pomordowanych na Krymie – o więźniach politycznych. W tamtym czasie było ich znacznie mniej niż teraz, ale mimo to na przystankach czy budynkach były coraz to inne twarze osób zamkniętych przez Rosjan.

Podobnie jak w Polsce było dużo pomników i tablic upamiętniających. Przyznam, że nie wczytywałam się wtedy w nic, więc nic nie potrafię powiedzieć.

I teraz dwa kolejne spostrzeżenia: jedzienie – TAK! kradzieże – TAK!

Jedliśmy w restauracjach obiady i te dzięki polskiemu menu można było łatwiej zamówić. Obsługa też chętnie pomagała wybierać i znała polski. Jedliśmy jakieś tradycyjne danie na zasadzie ziemniaki i mięso i nie pamiętam dokładnie co to było, ale było wybitne. Za zupy, dania i nie pamiętam czy deser też, ale na pewno piwo dla dwóch osób zapłaciliśmy coś koło 150 hrywnie, czyli jakieś wtedy 5 euro. Wtedy było to 31 do 1, a obecnie jest 40 hrywnie do 1 euro. Wczoraj pytałam nasze Ukrainki w pracy. Kolejna rzecz z jedzenia – mają tam dobre lokalne wina. Wędliny pachną super i można kupić świeże mięso – co w NL nie jest takie proste i tanie – oraz chleb! Zakochałam się w Ukraińskim chlebie. Kto wyjechał choć raz z Polski na zachód, wie, że chleba tu się zjeść nie da. Polski chleb jest naprawdę fajny o ile nie kupuje się go w markecie a u prawdziwego piekarza. Ale ten Ukraiński to taki chleb [w markecie nawet] jaki babcia piekła w piecu chlebowym. Może nie moja babcia, ale jej siostra piekła chleb żytni, natomiast chodzi mi o koncept – taki starodawny polski chleb to na Ukrainie kupiliśmy w markecie – i to na kilogramy. Kupiliśmy więc taką duża bułkę można na 1,5 kg – teraz nie pamiętam. Jedliśmy go dwa dni rwąc do niego kiełbasę. Jeszcze w samochodzie jadąc na Słowację, pchałam w siebie ten chleb. Bez noża, bez masełka. Na sucho.

Druga sprawa – kradzieże. Nie okradziono nas, ani nie widzieliśmy kradzieży, ale myślę, że jest coś na rzeczy. Wkażdym sklepie nas pilnowano. Chodzono za nami. Gdzie nie kupowaliśmy pamiątek czy w drogerii to ktoś patrzył nam wciąż na ręce. Szczytem wszystkiego była wizyta w Reserved. Mąż chciał dokupić koszulek i bielizny, więc poszliśmy do polskiej marki sklepów. Jak wziął 3-pack bokserek to na nim było razem 5 chipów antykradzieżowych. 5! Dwa na otwieraniu paczki i po jednym na każdej parze w środku. Wierzę, że takich środków bezpieczeństwa nie robi się w krajach, gdzie kradzieże nie są nagminne. Na przykład w Holandii normą jest, że pół sklepu stoi na regałach przed drzwiami tego sklepu i nikogo tam nie ma do pilnowania. Bierzesz sobie coś sam i wchodzisz z tym do sklepu, aby zapłacić. W Ukrainie jak sklep z pamiątkami miał kilka zakamarków, to za każdym razem, jak wchodziliśmy w zakamarek, ktoś się pojawiał i nas pilnował. To było naprawdę dziwne.

I ostatnia rzecz – ludzie, których tam spotkaliśmy, byli naprawdę dla nas mili. Nie nawiązaliśmy żadnej bliższej znajomości, ale te interakcje które mieliśmy, były w 100 procentach przyjazne. Nikt nas nie traktował źle, bo nie jesteśmy Ukraińcami, nikt nam nie wytykał używania języka polskiego między sobą. Czuliśmy się naprawdę dobrze we Lwowie. Chętnie wrócę do Ukrainy, jak odbudują się już po przegnaniu Rosjan i chętnie znów zjem to mięso z ziemniakami, chaczapuri w gruzińskiej restauracji oraz chleb i kiełbasę rwane palcami.

9 sierpnia 2023 , Komentarze (2)


Podczas, gdy wiele rzeczy z wiekiem się kiepści, o tym, co się polepsza ciężko pomyśleć tak na hurra. Bo psują się kolana, cera, wypadają włosy, poczucie seksapilu i przebojowości gdzieś giną, alkohol niby bardziej smakuje ale gorzej sponiewiera, a nawet spontaniczne wyjście na kebaba o 3 w nocy może człowieka przegonić.

Pamiętam, jak tańczyliśmy do 2 w nocy w klubie, po drodze kupowaliśmy kebsa i szliśmy z buta 6 km do domu. Rano budziliśmy się śmierdzący od papierosów, które paliliśmy i które wokół nas palono, ale po prysznicu i śniadaniu dzień był jakbyśmy kładli się spać o 20-tej. A teraz?

Trzy tygodnie boli mnie kciuk i ręka. Znów musiała zarzucić regularne treningi, bo zwyczajnie nie daję rady i nie powinnam tej ręki nadwyrężać. W pracy to już w ogóle czuję się jak sierota. Zostałam sama na dziale, a nawet połowy nie dam rady z tą ręką zrobić. Zostało mi choć bieganie, bo w końcu nie biegam na rękach, ale mnie trochę ciągnie za to ścięgno jak ręce się bujają z każdym krokiem.

Z czego jestem bardziej zadowolona to mój związek. Moje małżeństwo. Pierwsze fanfary opadły, bo w końcu jesteśmy razem 14 rok, ale jesteśmy zgrani, wciąż patrzymy w tym samym kierunku, nie odreagowujemy stresów na sobie nawzajem. Mniej zastanawiamy się co drugie by chciało, a więcej działamy razem. Nawet w nocy często trzymamy się za ręce lub dotykamy stópkami. Nadal śpimy na łyżeczkę.

Co może jeszcze z wiekiem się poprawić? Mi pomysły się skończyły, a waszym zdaniem co to może być?

8 sierpnia 2023 , Komentarze (2)


Dziś skupię się tylko na grach komputerowych.

Gdy mieliśmy komunię z bratem [wychowano nas jak bliźniaków – ta sama klasa, wspólne książki i zabawki, ubrania nawet nosiliśmy po sobie a często prawie takie same], dostaliśmy od rodziców za zebrane pieniądze komputer Commodore 64. Taki bardziej, abyśmy sobie pograli niż zostali programistami. Gry kupowało się na kasetach i w specjalnym odtwarzaczu można było je potem uruchomić. Jedną z naszych pierwszych gier był Hans Kloss – platformówka. Zbierało się tajne dokumenty i unikało min. Fabuła była prosta, muzyka 8 bitowa i zapętlona, ale dawało rozrywkę na tyle, że biliśmy się o to kto kiedy gra.

Ja lubiłam też gry symulacyjne. Długo zanim pojawiło się Sim City 2000 było oryginalne Sim City – płaskie i po angielsku, więc nie rozumiałam wtedy nic. Angielski pojawił się w szkole dopiero w 5 klasie i to bez słownictwa typu „elektrownia” czy „strefa przemysłowa”. Ale cośtam grałam. Uczyłam się zasad metodą prób i błędów. No i lubiłam organizować coś na ekranie i patrzeć, co z tego wyniknie.

Bez reszty pochłonęły mnie też dwie gry, których nigdy nie miałam na własność. Tetris i ruskie jajka. Co do nazwy tej drugiej gry to nie jestem pewna. Nie miałam nigdy gameboya ani tej malutkiej ruskiej zabawki. Jednak co dopadłam to w swoje ręce, to świat mógłby przestać istnieć. Później, gdy miałam komputer stacjonarny – nazywany wówczas komputerem multimedialnym – grałam namiętnie w pasjanse. Układałam pasjanse znaczy się. Karty śniły mi się po nocach. Znów miałam w sobie tą chęć porządkowania wszystkiego, układania w kolejności, szukania harmonii w bałaganie.

Gdy mąż kupił sobie XBoxa, powiedział mi, że ma jedną grę, która może mi się spodobać. Więc to ja byłam pierwszą osobą, która ukończyła cała grę na nowej konsoli. Sherlock Holmes and the Devil’s Daughter. Gra się Sherlockiem holmesem i próbuje rozwiazać zagadkę. Trzeba układać wskazówki w mapę myśli, decydować, co ma znaczenie, a co nie. Co ma prowadzić do wniosków, a co jest bez wpływu na śledztwo. Wciągnęło mnie to na dobre dwa tygodnie chyba.

Obecnie mąż ma PlayStation. Pojawiła się na konsoli gra Hogward’s Legacy, w którą chciałam zagrać odkąd ją ogłosili. Mąż ustawił mi tryb uczenia się, bo ja ledwie umiem pada obsługiwać i cośtam sobie pograłam. Nawet było fajnie, ale niewygodnie mi tak siedzieć godzinami na krześle – musiałabym chyba wziąć tą grę do salonu i podłączyć pod rzutnik. Sofy w salonie mamy znacznie wygodniejsze. Mąż grę przeszedł, koleżanki w pracy codziennie rozprawiają o niej, a ja nie usiadłam do niej w ogóle od kilku miesięcy.

A w co gram obecnie? Pasjanse. Znów. Nie umiem przestać myśleć o układaniu kart. Wieczorem więc, zanim zasnę, wyłączam Internet, aby głupie reklamy mi się nie pojawiały, i uruchamiam najpierw FreeCella a po kilku ułożonych rundkach Solitaire’a. jak tam ułożę kilka rozdań to mogę iść spać. W tym czasie leżę w bezruchu, tętno mi spada, oczy zaczynają się kleić i zasypiam momentalnie po tym, jak przytulę się do męża.

A jaka jest wasza ulubiona gra?

7 sierpnia 2023 , Komentarze (5)


Usunęłabym sociale. Po prostu.

Kiedyś fakty brało się z prawdziwych mediów. Reporterzy musieli być bezstronni, fakty podawane wyczerpująco i pochodzące z rzetelnych źródeł. Dziś nawet PAP udostępnia głupoty, a ludzie wierzą w teorie spiskowe publikowane na kontach portali społecznościowych. Później pojawiają się dowody anegdotyczne jak „mąż sąsiadki mojej ciotki ma kolegę, którego dziecko dostało autyzmu po szczepionce”. I głupi ludzie to szerzą, głupi ludzie w to wierzą. A gdy pojawia się badanie naukowe i meta analiza mówiąca, że nie ma dowodów na istnienie takiej korelacji ani związku przyczynowo skutkowego, to już nikt nie szeruje i nikt nie wierzy. [przy okazji odcinek debunkujący głupoty antyszczepionkowców można posłuchać i przeczytać tutaj – warto przedrzeć się przez pierwsze pokrzykiwania prowadzących]

Ludzie spędzają na socialach zdecydowanie za dużo czasu. Kiedyś podglądali znajomych, dziś czytają kontrowersyjne artykuły pisane pod klikalność i tracą zainteresowanie prawdziwymi rzeczami i ludźmi. Dawniej, aby przekonać się, że ktoś jest idiotą wystarczyło z nim chwilę porozmawiać, dziś wystarczy zobaczyć, jakie posty lubi na facebooku. Jakie treści komentuje. Sama nie będę udawała świętej i potrafię zawiesić się na reelsach instagrama i oglądać pół godziny na kiblu filmiki z szydełkowania, stand upów czy filmiki z kotkami. Bo to w większości są treści o takiej jakości, że ogląda się je na kiblu.

Chciałabym aby wróciły czasy, kiedy ludzie mają i korzystają z dostępu do prawdziwych informacji, a nie opierają cała swoją wiedzą na świecie na filmikach TikToka, gdzie amerykańskie bezmózgi szerzą teorie typu „europejczycy boją się wody z kranu”.

A co wy byście zmienili we współczesnym społeczeństwie?

6 sierpnia 2023 , Komentarze (5)

Wiele rzeczy z moim życiu i ciele jest słabych. Mam słabe mięśnie, wolę, realizację względem oczekiwań i w ogóle przywykłam już do bycia raczej przeciętnym człowiekiem. Jednak najsłabsza chyba jest moja pamięć.

W dzieciństwie nie jeździłam na wakacje. Nie wysyłano mnie do babci – byłam słabego zdrowia więc babcia bała się, że trzeba będzie mnie do szpitala wieźć, a w domu ani telefonu ani samochodu – ani nie byłam nigdy na obozie. Zwyczajnie nie było w domu na to funduszy. Dwukrotnie rodzice zorganizowali się z ciotkami i wyjechaliśmy dużą grupą w góry. Nie mogę powiedzieć, ze pamiętam te wakacje dobrze, ale pamiętam, że bawiłam się świetnie. Mój pierwszy raz w górach [Beskidy], pierwszy raz wyjechania gdziekolwiek z rodzicami, długie dni nad potokiem, chodzenie z plecakiem po lasach i łąkach, zaprzęgi konne, kolorowe kanapeczki na śniadanie i chleb z serem na trasie. To był super czas. Do tego pamiętam, jak staliśmy pociągiem 4 godziny w szczerym polu pod Częstochową i nikt nie wiedział, co się stało. Jak nie mogliśmy otwierać okien, bo ciocia jest alergiczką i zaczęła nam się po kilku godzinach dusić. Jak nie można było nigdzie usiąść z braku miejsc i staliśmy 8 godzin pod śmierdzącym kiblem w pociągu.

Później nie jeździłam wcale na wakacje. W 2007 roku z narzeczonym wyjechaliśmy na tydzień w góry. Między bożym narodzeniem a nowym rokiem. Spędziliśmy sylwestra chodząc po śniegu lokalnymi szlakami. Było naprawdę świetnie. Pierwszy taki dorosły wyjazd. Pani Maria, u której wynajmowaliśmy pokój, gotowała nam obiady. Jej córka zaręczyła się w sylwestra, jak poszliśmy wszyscy oglądać fajerwerki. A gdy już huknęło, to czapa śniegu spadła na jej rodzinę stojącą pod jednym z domów.

Kilka razy odwiedziłam tatę na Lazurowym Wybrzeżu. Dziś te wyjazdy mi się trochę zlewają i jestem w stanie je odróżnić na zdjęciach tylko po fryzurach, jakie miałam. I z kim tam byłam, ponieważ za każdym razem byłam z kimś innym. Z ówczesną dziewczyną brata, z moim narzeczonym, z moim obecnym mężem, z mamą, sama… W tygodniu gotowałam i sprzątałam u taty w mieszkaniu, a w weekendy tata zabierał nas na wycieczki po okolicy. Pływałam w morzu, oglądałam piękne miejscowości, byłam w Grasse i Cassis. Chodziliśmy z mężem – bo w podróż poślubną też pojechaliśmy – plażami aż do Cannes, brat zaś zabrał nas do Fontaine de Vaucluse. Kilkukrotnie przez te lata wchodziłam na punkt widokowy, aby zjeść śniadanie patrząc na Sainte Victoire. W tym samym miejscu Paul Cézanne malował swoje obrazy.

Pierwszy raz tak naprawdę za swoje pieniądze, pierwszy raz kiedy w ogóle było mnie stać, aby wyjechać, pojechaliśmy z mężem do Porto. Wszystkie inne wyjazdy były zawsze za czyjeś. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że nawet ten zimowy wyjazd z moim poprzednim chłopakiem był za jego pieniądze. Ja wówczas miałam ledwie trochę kasy z pracy w fabryce plastiku i bardziej myślałam, aby utrzymać się na stancji niż o wyjazdach. Tutaj zaś na 3 rocznicę ślubu, pojechaliśmy do Portugalii. Wynajęliśmy mieszkanie w Porto i przez 2 tygodnie chodziliśmy po całym mieście odkrywając coraz to ciekawsze zakamarki. Popłynęliśmy łodzią w górę rzeki doliną D’Oro i zwiedzaliśmy winiarnie. Wzięliśmy pociąg do Aveiro i płynęliśmy gondolą przez miasto, a później oglądaliśmy miejsce odsalania wody, skąd pozyskuje się sól spożywczą. Wtedy też odkryłam, ze jestem turystą spożywczym i że kocham Portugalię. W dzieciństwie nie jadłam wielu ryb, bo nie było pieniędzy, aby je kupować. Te zaś, które łowił dziadek były ościste, małe, wymagały dużo zabawy, a z octu to już w ogóle nie moja bajka. W Portugalii niemal codziennie jadłam rybę. Zakochałam się. Lokalny specjał – dorsz atlantycki suszony na słońcu został moim daniem numer 1. Jadłam tam też swoją pierwszą ośmiornicę. Chciałam spróbować też kraba, ale cena jednak była dość zaporowa. Zobaczyłam też, że można dostać wino do obiadu i nie jest to lampka sików typu Carlo Rossi w cenie dwóch butelek dobrego wina. Po prostu dostajesz lokalne wino w cenie jak ze sklepu i to od razu cała butelkę i karafkę wody do tego. Wędliny bardzo wyraziste, szynki, słodkie pieczywo, francesinha, pieczone ziemniaki sprzedawane jako przekąska czy świeżo pieczone kasztany ze stoiska w mieście.

Później były Węgry, Azory, Ukraina, Słowacja, Zelandia, Francja, Niemcy. Ale myślę, że ta pierwsza Portugalia to są właśnie te pamiętne wakacje. Właściwy człowiek, pierwsza kąpiel w oceanie, niezależność finansowa, można powiedzieć – oficjalnie pożegnana bieda. Wyznaczyliśmy limit pieniędzy na te wakacje – odkładaliśmy je cały rok – i na wakacjach nie liczyliśmy niczego. Zmieściliśmy się w budżecie, a poza krabem, nie odmówiliśmy sobie żadnych doświadczeń.

A jakie są wasze niezapomniane wakacje?

5 sierpnia 2023 , Komentarze (7)

Moja praca nierzadko wymaga ode mnie skupienia, interakcji ze współpracownikiem czy szefową. Czasem jednak pełna jest odmóżdżających czynności, które wymagają jedynie zautomatyzowanych ruchów. Łapki chodzą, a głowa się nudzi. Kiedy zaś nie wiem o czym myśleć i zdążę już przelecieć w głąb siebie i z powrotem trzykrotnie – zaczynam myśleć o jedzeniu. Wymyślam, co bym chciała zjeść i jak się do tego dobrać. Wymyślam długie listy zakupów, które potem mój mąż spełnia, a ja utykam z cała masą jedzenia, którego przejedzenie może zająć mi tydzień. Wolę więc mieć słuchawki na uszach.

Ostatnio wróciłam do słuchania audiobooków. Po dwukrotnym odsłuchaniu Pieśni Hyperiona i całości Ekspansji, postawiłam na nieznany mi tytuł. Bartosz Szczygielski napisał trylogię o Gabrielu Bysiu.

Pruszków spokojnie żyje w cieniu niedalekiej Warszawy. Mało kto pamięta o mafii pruszkowskiej, która rządziła miastem w latach dziewięćdziesiątych. Byli mafiosi albo odsiadują wyroki, albo zakamuflowali się i zeszli do podziemia…
Kiedy w mieszkaniu na luksusowym osiedlu dwóch tragarzy znajduje zmasakrowaną kobietę, wszyscy są zszokowani. Sprawa trafia do komisarza Gabriela Bysia z Komendy Stołecznej. Byś musi ją szybko rozwiązać – po ostatniej wpadce to jego zawodowe „być albo nie być”. Tymczasem ma tylko niezidentyfikowane okaleczone zwłoki z wyłupionymi oczami.
Niebawem okazuje się jednak, że to morderstwo jest wierzchołkiem góry lodowej, a wszystkie tropy prowadzą do pewnego niebezpiecznego człowieka. Czy Byś wypowie otwartą wojnę mężczyźnie, który rządzi podziemnym Pruszkowem?
Bartosz Szczygielski w swoim gorzkim i przewrotnym debiucie stworzył postać bezkompromisowego komisarza, jakiego jeszcze nie znacie, a poznać powinniście!

https://vitalia.pl/a>

Podoba mi się nie tylko akcja – choć mafia jest tematem, jaki średnio lubię – ale także fajnie przeplatające się wątki Gabriela i Kaśki. W drugim tomie zdziwiło mnie, że Kaśka nadal występuje w fabule oraz to, że jej wątek nie łączy się tym razem z Gabrielem – a przynajmniej nie bezpośrednio. Akcja fajnie się przeplata ze sobą, bohaterowie pojawiają się w obu wątkach w innym świetle, a do tego część dotycząca Kaśki napisana jest z pewną wrażliwością, o którą z reguły ciężko w książkach. Nierzadko męski autor pisze o kobietach w bardzo bezrefleksyjny sposób, nierzadko seksistowski i czasem niesmaczny. W tych książkach tego kiczu nie ma. Mam wrażenie, jakby partie Kaśki pisała kobieta, bo wewnętrzne monologi, uczucia czy odczucia fizyczne Kaśki są naprawdę oparte jakby na tym co ja, jako kobieta, czuję. Rzeczy, których nie mówimy na głos, a które rozumiemy u innych kobiet bez słowa. Autor albo przegadał wiele nocy z bliskimi mu kobietami, albo otrzymał pomoc w tych rozdziałach. Jest też dość delikatny w kwestiach seksualności bohaterki. Wcześniej spotykałam się z albo uprzedmiotowieniem tej sfery albo z wyuzdaniem bohaterki, będącej bardziej fantazją mężczyzny o odczuciach kobiety. Tutaj nie ma się tego wrażenia.

Z podcastów, które ostatnio lubię słuchać, polecam Burried Bones, Europeans, Tossed Popcorn.

Pierwszy jest podcastem true crime prowadzonym przez dziennikarkę i autorkę książek dotyczących zbrodni z przeszłości oraz emerytowanego śledczego, który rozwiązywał z sukcesami nierozwiązane od dziesięcioleci sprawy morderstw, m.in. Golden State Killer. Ona czyta kolejno fakty, jakie są znane z danej zbrodni, a on mówi co dziś zrobiono by w sprawie, jakie techniki i technologie są dostępne, jakie wnioski można wyciągnąć i jakie mogą być przypuszczalne rozwiązania spraw. Słucham tego podcastu naprawdę z zaciekawieniem, bo Kate stopniuje napięcie dodając coraz to nowsze fakty, plot twisty oraz teorie, które w tamtym czasie krążyły. Paul zaś analizuje je i porównuje do innych znanych spraw, w których wykorzystano analogiczne rozwiązania.

Europeans to podcast o Europie dla młodych ludzi. Cotygodniowe podsumowanie, co się wydarzyło w Unii Europejskiej, w jakich krajach jakie zmiany nastąpiły, jaka jest perspektywa konkretnych osób z różnych zakątków EU.

Ostatni zaś to podcast dość zabawny, ale też i dość obrazoburczy. Dwie 20-latki oglądają 100 najlepszych amerykańskich filmów wszechczasów. Niektóre filmy są bezsensowne i nudne – jak na przykład ich zdaniem Pulp Fiction, zaś inne bardzo im się podobają – jak choćby Do the right thing. Mają one zupełnie inne wejrzenie na świat niż krytycy z recencji, które czytam. Przede wszystkim mają punkt widzenia kobiet, osób o poglądach lewicowych, wspierających zarówno mniejszości etniczne jak i LGBT+. Zwracają uwagę na role kobiet w filmach, częste eksponowanie kobiecej nagości bez znaczenia dla fabuły, obecność w fabule kobiet, które najczęściej są tłem dla mężczyzny, głównego bohatera, a ten nierzadko okłada je po twarzy, wymusza pocałunki lub nazywa głupiutką. Omawiają problematyczne wątki twórców takich jak Polański czy Allen. Nie przepadają za stylem Kubriecka, nie widzą powodu do zachwytu nad kinem Tarantino – podczas gdy mężczyźni często gloryfikują obu. Ostatnio nawet zrobiły ciekawy odcinek specjalny o Barbie.

A czego wy słuchacie w pracy, jeśli praca wam na to pozwala?

© Fitatu 2005-25. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.