Na świętego Marcina w Holandii Północnej [ponoć to lokalna tradycja] dzieci chodzą z lampionami po domach i śpiewają piosenki. W zamian dostają słodycze. Każde dziecko bierze po jednym cukierku i idzie dalej. Mówię o tym, bo kolega mieszka naprzeciwko ośrodka, gdzie ulokowano uchodźców z Ukrainy i skarżył się rok temu, że te dzieci nie potrafią się zachować i całymi garściami brały cukierki i musiał jechać do sklepu kupić. Z resztą podobne skargi są u nas w pracy. Jak na urodziny są przyniesione ciastka i inne słodycze, to Holender weźmie jedno i pójdzie dalej, a Polak bierze po jednym z każdego rodzaju. Cóż... na wschodzie Europy ludzie są gościnni to i goście są nauczeni, że im więcej się należy. Myślę, że to kolejny przykład, że Holendrzy potrafią grać zespołowo, a Polacy - nie. Holender weźmie mało dla siebie i zostawi dużo dla reszty.
Kilka lat temu uznaliśmy z mężem, że choć świętomarciński zwyczaj podoba nam się tutaj w Holandii, to jednak chyba nie jest to zgodne z naszymi charakterami. Przygotowaliśmy w jednym roku polskie słodycze. Dzieci nie wiedząc co to jest, były bardzo zmieszane. W kolejnych latach mieliśmy więc holenderskie słodycze. Jednak tu wychodzi to, że nie mamy sami dzieci. Więc dzieciaki na wsi nas nie znają. Nie znają nas bo nie siedzimy na tym samym placu zabaw, co ich rodzice i z nimi też się nie znamy. Rodzice nie wiedzą jak z nami rozmawiać, dzieci się nas boją. Jak przychodzi do zaśpiewania piosenki to dzieciom glos w gardłach utyka, a rodzice dodają otuchy swoim "zing maar". My zaś biegając co chwilę do drzwi w sumie też nie mamy spokojnego wieczora. Aby więc nie kontynuować tego wieczoru ogólnych zażenowań, postanowiliśmy wychodzić z domu 11 listopada. Kilka tygodni temu wiec mój mąż powiedział do mnie - "na św. Marcina zabieram cię na randkę". I bardzo mi się ten pomysł spodobał. Do tej pory chodziliśmy do kina, ale nie grają jeszcze Ballad of songbirds and snakes, więc miał inny pomysł.
Zanim jednak wyszliśmy, zdążyłam pójść na siłownię i wyprać dready. Niestety trochę poszarzały, bo skarpetki, z którymi szły w pralce, puściły kolor... Jestem trochę zła, bo te przedłużenia kosztowały mnie jakieś 400 euro.
Ukochany postanowił zabrać mnie do muzeum. Ogólnie bardzo lubię muzea, a to szczególnie jest fajne. Jest niewielkie i obecnie trwa tam czasowa wystawa "Budowniczowie Holandii". [https://www.huisvanhilde.nl/2023/11/nieuwe-tentoonstelling-de-makers-van-holland-900-1300/] W muzeum Huis van Hilde znajdują się artefakty znalezione na terenie Holandii Północnej i niektóre datowane są na erę neolitu. Sama pochodzę z okolic Biskupina i od dziecka jeździłam tam do muzeum i na teren rekonstrukcji. Później - po okresie zlodowaceń - teren ten zamieszkiwały ludy osadnicze, a dalej toczyły się walki z legionami Imperium Rzymskiego. Rzymianie nie zdołali jednak zdobyć podmokłych terenów Holandii [Holandia to tylko część Niderlandów] i odpuścili sobie. Jednak ich monety, pancerze, miecze, kości, nadal są w holenderskiej ziemi.
W centrum sali stały postacie zrekonstruowane na podstawie znalezionych szkieletów, groby i grobowce, a na obrzeżach sali - przedmioty znalezione podczas wykopalisk czy prac ziemnych.
Były wystawione także fragmenty szkieletów zwierząt, na przykład szczęka mamuta z wyraźnie masywnymi trzonowcami. Poroża wielkich prehistorycznych jeleni, flety i ozdoby zrobione z kości i gliny, garnki, klamry do ubrań, itp.
Detale figur woskowych przedstawiających ludzi zamieszkujących te tereny setki i tysiące lat temu były niesamowite. Ilość szczegółów w choćby samych dłoniach, w których postacie trzymały narzędzia, monety czy broń - bardzo mi zaimponowały.
Były też gry dla dzieci. Jedna rodzina chodziła z klaserem, gdzie dzieci wklejały nalepki z artefaktami, które widziały na wystawach. Więc musiały aktywnie szukać kielichów, broszek, łyżeczek i innych drobiazgów, aby móc wkleić ich zdjęcie do klasera i pokazać przy wyjściu, że na pewno wszystko widziały. Dzieciaki miały przy tym zabawę, a rodzice mieli ciekawy sposób spędzenia z nimi czasu. Była też jedna ukraińska rodzina i ich córka w stroju Elsy z Krainy Lodu też szukała artefaktów.
Nam spodobała się gra, w której trzeba było ułożyć szkielet owcy. Była skrzynka z kośćmi i wyżłobiona figura owcy i niczym puzzle, dzieci mogą dopasować elementy do siebie. Takie trochę bardziej przerażające puzzle, które uzmysławiają dzieciom, jak wygląda praca archeologa.
W kolejnym pomieszczeniu były eksponaty na wyciągnięcie ręki. W specjalnych skrzynkach leżały elementy wystawy, z którymi dzieci mogły iść do stolika i tam z kimś prowadzącym coś z nimi robić. Nie wiem co, bo obecnie się nie odbywały takie zajęcia. Jednak stał za to w gablotkach zrekonstruowany z jednego ze szkieletów chłopiec. W jednej gablotce w ubraniach z epoki, a w drugiej w ubraniach współczesnych. Moim zdaniem jest to ciekawy sposób, aby uzmysłowić dzieciom, że każda kość to było kiedyś życie. Że nie chodzi tylko o szkielety leżące w szklanych gablotach w muzeum, ale że to był kiedyś ktoś taki jak ty czy ja.
Była jeszcze aula, w której można było obejrzeć film o zmianach sedymentacyjnych w Holandii Północnej. Projekcje z czasów, kiedy Morze Wattowe, ani Morze Północne nie istniało. Kiedy przez Castricum przepływała ogromna rzeka, którą słona woda wdzierała się w głąb lądu. Jak teren się osuszał, gdy opadał poziom morza i gdy ludzie zaczęli budować poldery. Na całą wysokość auli był też profil glebowy. Widać było w nim ślady pługa sprzed setek lat. Nie zwróciłam uwagi sprzed ilu lat, ale może to były warstwy ziemi z odkładnicy pługa, który ciągnął wół 2,5 tys lat temu? Lubię takie klimaty.
Po zwiedzaniu, mąż zabrał mnie na spacer. Najpierw poszliśmy na punkt widokowy, a następnie pospacerować po samym Castricum. Na spacerze widziałam najwyższą górkę, jaka chyba może być w Holandii. Choć może przesadzam - może jest to równie duża górka jak w rezerwacie wydm w Julianadorp? Na schodach straciłam oddech.
Powyżej znajduje się punkt widokowy. Dość ciekawa konstrukcja. Z niej rozpościerał się widok na wydmy i okoliczne miejscowości. Było też zaskakująco dużo drzew. W mojej okolicy nie ma ani jednego lasu i bardzo mi tego brakuje.
Po spacerze, mąż zabrał mnie na kolację. Zjadłam pyszną zupę musztardową, steka i deser z lodami cynamonowymi. Mąż zaś zjadł tatara z makreli z łososiem, długogotowanego steka i odpuścił sobie deser.
Był to wieczór, kiedy miała być widoczna zorza polarna, więc udaliśmy się znów na punkt widokowy i stamtąd obserwowaliśmy niebo. Nie było widać zorzy, bo było dużo chmur i kulminacja już minęła, ale widzieliśmy dziesiątki samolotów lecących na Schiphol i pięknie podświetlone chmury łunami Amsterdamu, Alkmaar i lokalnych ośrodków przemyslowych.
Mogę zaliczyć ten wieczór do zdecydowanie udanych. Całość była dla mnie niespodzianką i nawet jak nie udało się zobaczyć zorzy - wrzuciłam się na listę mailingową łowców zórz w Holandii i powinnam dostać maila, gdy pojawi się kolejny wiatr słoneczny.