Witam w podsumowaniu nr 5.
Zaczął się drugi miesiąc moich działań odchudzających. (To znaczy tak technicznie to chudnę sobie powoli od początku roku [oprócz kwietnia – wielkanocne żarcie ze mną wygrało], ale tygodnie liczę od pierwszego podsumowującego wpisu Vitaliowego i odkąd zaczęłam się więcej ruszać.) Jestem pod wrażeniem, że udało mi się tyle wytrwać. Liczyłam, że przy pierwszym wahaniu wagi pieprznę to w cholerę, pousuwam wpisy i znowu stąd zniknę. A tu proszę, wciąż się męczę.
Dobra, ogień z tym.
1. Kalorie — 7/7 — Znowu mam mały problem z dobiciem do limitu. I zauważyłam, że bardziej się najadam, spożywając te same porcje co te kilka tygodni wstecz. Zaczęłam w tym tygodniu tak jakby stosować zasadę małego talerzyka. Tak jakby, bo u mnie to nie talerzyk, a głęboki talerz o małej średnicy. Jak widzę, że jest wypchany po brzegi i z górką to aż mi dziko.
Co do żarcia. W piątek wpadł kebab z surówką. Przyznaję bez bicia, bardzo się na niego cieszyłam. Ale... Po zjedzeniu nie poczułam żadnej pozytywnej emocji. Wcześniej zachwycałam się tym, jak zajebisty jest i mega pyszny. Wciąż taki jest, do tego był lekko ostry, więc taki jak lubię. Ale euforia po zjedzeniu była o wiele mniejsza. Znikoma wręcz. W sumie zeżarcie tego kebsa sprawiło, że już po 16 skończyło mi się okienko żywieniowe. Niby wedle fitatu miałam jeszcze jakieś 200 kcal do spożytkowania, ale kebsa liczyłam "na oko", więc wolałam nic nie dojadać. I po fakcie stwierdziłam, że bardziej najadłam się skromnym obiadem (żurek z 100g ziemniaków, 2 jaja sadzone + 100g buraczków) niż tą wielką bułą, która była jakieś dwa albo i więcej razy bardziej kaloryczna niż cały obiad.
2. Woda — 7/7 — Tak szczerze to w sumie mogłabym usunąć ten punkt z podsumowań, bo picie tych dwóch litrów wody już weszło mi w krew, ale wiem, jak ważne jest to podczas redukcji, więc niech tu sobie będzie i w razie kryzysu przypomina mi, że trzeba.
3. Spacery/marsze — 60,89 km — Znowu za dużo. To, że naprawdę lubię spacerować, mnie gubi, bo tak czy inaczej łażę jak najęta. A potem mi nogi zwyczajnie w tyłek wchodzą.
4. Aplikacja — 6/6 — We wtorek zakończyłam pierwszy miesięczny program z aplikacji. Jestem w cholerę z siebie dumna. Teraz czeka mnie plan dwumiesięczny, akurat idealny na wakacje. Już wyższy poziom. Ćwiczenia głównie na uniesienie pośladków i spłaszczenie brzucha. Bardziej mam nadzieję, że z tą drugą rzeczą zadzieje się coś dobrego, bo jest z czym pracować. Na tyłku mi tak średnio zależy. Po tym miesiącu ćwiczeń zauważyłam już jedną dobrą rzecz. Dotyczy ona planka. W pierwszym planie nie było takiego zwyczajnego planka, ale co kilka dni pojawiał się taki na wyprostowanych rękach, z unoszeniem nóg do góry. Przyjemne to nie było, ale zdecydowanie łatwiejsze niż zwykła deska. Na początek robiłam po 20 s, na sam koniec 40/45 s. W drugim planie pojawił się za to klasyczny plank. 20 s. I spodziewałam się, że będzie tak jak zawsze — po połowie czasu zacznie mi chodzić całe ciało i ledwo wytrzymam do końca. Ale mile samą siebie zaskoczyłam, bo w sumie za bardzo go nie odczułam. Po prostu zrobiłam i już. To bardzo dobrze wpłynęło na moje samopoczucie. Dla niektórych to pewnie żadne osiągnięcie, ale mnie to szczerze ucieszyło.
A co do ogólnego wrażenia po tych pierwszych dniach ćwiczeń na brzuch i poślad — jest ciężko. Zwłaszcza z tymi na brzuch. Pocę się jak wieprz. Ale jest moc 💪. Zakwas mi tak siadł na bebech, że głęboki oddech wywołuje dyskomfort. Czerpię z tego sadystyczną przyjemność. Na całe szczęście w tym planie uwzględnione są dni przerwy, więc nie będę się za mocno nadwyrężała.
5. Skakanka: wtorek – 1200; czwartek – 1250; sobota – 1300 — We wtorek udało mi się w jednej serii skoczyć 500 razy. Wciąż niedowierzam. Mocno mi to poprawiło humor. Mono mono. Chociaż wciąż mam za dużo przerw podczas skakania, szczerze to uwielbiam. Bo dobrze pamiętam, jak jeszcze niedawno nie byłam w stanie zrobić tych 200 -300 skoków bez odczuwania palenia w dolnych kończynach i z mega zadyszką. A teraz skaczę sobie ponad tysiąc razy i jest w miarę okej. Wciąż dyszę, ale kończę trening z wielkim uśmiechem na twarzy.
WAGA:
Sprzed dwóch tygodni:
88.7 kg
Dziś:
87.5 kg
Spadek:
- 1.2 kg
No i cyk. Spadeczek. Mały, bo mały, ale własny. 😂 Wychodzi 0,6 kg/tydz, czyli tyle, ile po wyliczeniu nowego zapotrzebowania mam ustawione na fitatu. Niech tak sobie powoli spada dalej, a niedługo stanę się naprawdę szczęśliwym człowiekiem. Marzy mi się zejście poniżej 80, oj, marzy mi się. Myślę, że gdy uda mi się zobaczyć na wadze liczbę zaczynającą się od 7, zaleję się łzami. Na poważnie. Rozryczę się co nie miara. Trochę mnie jeszcze od tego dzieli, ale jestem dobrej myśli.
Ślimak z paska postępu jest niemal w połowie drogi. Brakuje 1.2 kg do półmetka i tak sobie po cichu marzę, że uda mi się na koniec czerwca dotrzeć do tego momentu.
Uptade co tam u mnie oprócz tego, co wyżej.
Zrobiłam sobie zdjęcia sylwetki. Co jest dla mnie — osoby, która rękami i nogami wzbrania się przed jakimikolwiek fotkami — przegromnym sukcesem. I aktem wręcz szaleńczej odwagi. Oczywiście nie w samej bieliźnie, bo na to się chyba nigdy nie pokuszę, ale na dwóch zdjęciach wywaliłam bebzol jak trzeba. Co najciekawsze, nie było tak okropnie, jak zakładałam. Największym problemem było znalezienie dużego lustra. Ale w końcu udało się i teraz jestem uzbrojona w kolejne motywacyjne narzędzie. Mam nadzieję, że idealnie uwieczniłam na nich moje wałki tłuszczu. Kiedyś może się tutaj pojawią.
Zakupiłam przez Internet spodenki. Takie a'la jeans, ale mocno rozciągliwe (mogłabym sprawdzić, jak nazywa się ten materiał, ale mi się nie chce). Oczywiście największy rozmiar, jaki był (42). Dodałam je do koszyka z myślą, że do sierpnia się w nie wcisnę. Trochę się nie doceniłam, bo już teraz pasują. Nie układają się zbyt idealnie z przodu, ale to się poprawi. Więc kolejny miły akcent. Jednakże nie planuję ich zakładać już teraz. Poczekają sobie jeszcze jakiś czas, aż schudnę trochę więcej. Po co mają się niepotrzebnie rozciągać.
To dziwne, ale nie mogę się doczekać cotygodniowego ważenia. Im bliżej niedzieli, tym częściej mój wzrok pada na wagę. To dziwaczne. Ale w jakimś sensie pozytywne. Bo pomimo świadomości, że mogę na niej zobaczyć coś szalenie niemiłego, nie boję się tej chwili. Już nie.
To tyle ode mnie. Z każdym wpisem gadam coraz więcej.
Życzę wszystkim udanego tygodnia.