Nic nie wychodzi ostatnio z mojego odchudzania. Waga stabilnie powyżej 70kg. Choć w sobotę było już 69,9. Okno żywieniowe i post się nie sprawdzają, mimo sumiennego poszczenia. Do liczenia kalorii jeszcze nie dojrzałam, a bez tego najwidoczniej się u mnie nie da.
Wczoraj miałam ciężkie popołudnie, bo tak mi się chciało coś zjeść, najlepiej chipsy, że masakra. Nie złamałam się i byłam z siebie potem mega dumna, ale co wycierpiałam, to tylko ja wiem. Jakaś silna wola we mnie jest, skoro się nie dałam zachciankom, ale to jakieś resztki. Najchętniej walnęłabym to całe odchudzanie w kąt… napiłabym się o poranku mojej ulubionej kawki z mlekiem, ech.
Wczoraj i dziś napchałam się ciastkami z biedronki, bo chodzi za mną słodkie. Akurat kupiłam mężowi takie, do których mam słabość i kuszą france.
W ogóle mam wrażenie, że zrobiłam się bardziej nerwowa na punkcie jedzenia, a może niejedzenia. Nie wiem co wymyślać na posiłki, żeby spełniły swoje zadanie. Czyli i nasyciły i odchudziły.
Czemu to odchudzanie musi tak człowieka wkurzać…