Było lepiej niż myślałam. Żadnych specjalnie innych, czy gorszych dolegliwości nie doświadczyłam. Jadłam o dziwo wszystko to co rodzinka. Hit bananatoffi skończył się już w sobotę , a makowiec i sernik na zimno to nie moje klimaty, więc już nie przesadzałam z ilością ciasta. Oczywiście garściami probiotyki i inne leki, suplementy, herbatka na trawienie i kompot z suszu. I musze z pewnym zdziwieniem stwierdzić, że mimo iż dieta była różnorodna i zdecydowanie niedietetyczna, to czułam się w zasadzie lepiej, niż zwykle, kiedy jem zdrowo, hmm.
Ruchu w sobotę zero, bo nawet z psem nie byłam, mąż przejął trzy spacery. Taki prezent, żebym raz w roku, mogła sobie cały dzień domowo spędzić. A mróz był okrutny. Wreszcie miałam dość czasu, żeby sobie pazury zrobić :)
Waga… strach w oczach, bo od dawna takiej wysokiej nie widziałam, a tu przecież jeszcze sylwester na horyzoncie. Tak się kończy nieliczenie kalorii, jedzenie tego co wszyscy i brak spacerów. No i na codzień nie mam ciast w menu.
Dziś już był poranny spacer z psem i bieżnia. Od jutra znów pilnowanie się, ruch i grzeczniutko.
Muszę przemyśleć jak urozmaicić menu, bo zdaje się że mi nie służy to co zwykle jem.