Dziś lepiej.
Ja wiem, ja wiem, będzie jeszcze wiele gór i dolin, pewnie znacznie więcej, niż się spodziewam, a i dziś wcale nie było najlepsze, porządne i zgodne z zasadami. Wciąż pełno we mnie obiboctwa i odkładania wszystkiego na możliwie jak najbardziej ostatnią chwilę.
Ale dziś zadziałałem.
Mimo że nadal mnie wszystko przerasta, że tego jest straszliwie za dużo naraz (nie mam na myśli tylko diety, a raczej - życie), coś zrobiłem. No właśnie - coś. Bardzo niewiele, kilka ruchów zaledwie. A poszło jak w dominie.
Wiecie (czy raczej wiesz, mój Kochany Pamiętniczku ;) ), ostatnio przyświeca mi stare chińskie przysłowie pszczół (a tak naprawdę japońskie haiku), że "nawet najdalszą podróż rozpoczyna pierwszy krok".
To taka cholernie pięknie uwalniająca myśl! Że wystarczy ruszyć, JAKKOLWIEK byłoby się nieprzygotowanym, JAKKOLWIEK wielki bagaż kilogramów i doświadczeń ma się za sobą i JAKKOLWIEK często mi się wcześniej nie udawało. Ruszyć, ledwie jedną nogę postawić o krok dalej niż była. Tyle. Reszta jakoś "pójdzie".
Każdy mięśniak zaczynał kiedyś od pierwszej hantli, każdy fitmen zaczynał od pierwszej sałaty/pierwszej przebieżki wokół bloku, każdy Einstein od pierwszej lekcji fizyki. Każdy z nas jest takim everymanem, tylko na różnych etapach osi. Ufff.
Ilekolwiek dziś zrobiłem, choćby tylko 30% planu, to - w moim przypadku - o 30% więcej niż wczoraj. Jutro będzie łatwiej osiągnąć te 30%, więc warto pokusić się o więcej. I tak do celu.
I wbrew pozorom ja naprawdę w najmniejszym stopniu piszę o odchudzaniu. :)
Przewiozłem już wszystkie graty do mojego nowego gniazdka. Znaczy nie ja przewiozłem, a M., a ja tylko nosiłem. ;) Uff, wielka ulga mieć to wszystko w jednym miejscu, u siebie. Nie mam pojęcia, gdzie ja to poutykam, ale staje się to jakoś mniej ważne. Mam już ze sobą moją wagę (!), więc niestraszne mi już piątkowe ważenie, mam blender (won, przebrzydła tarko!), mam parowar. No żyć, nie umierać! Dodatkowo kupiłem dziś też wagę kuchenną. Trochę na nią poczekam, bo kupiłem ją przez allegro, ale już się stało, jeszcze tylko kilka dni i wszystko będzie wyważone CO DO GRAMA. ;)
Jeszcze jedną ważną rzecz dziś odkryłem: to ja jestem panem swojej vitalii.
A nie odwrotnie.
Jestem wychowany w jakimś bezmyślnym posłuszeństwie wobec. Wobec rodziców, wobec pani w przedszkolu, wobec nauczycieli, wobec dyrygenta, wobec kierowniczki, wobec pana z budki na parkingu, wobec dyrektorki, wobec ciecia w bloku, wobec księdza, wobec pani w sklepie, wobec przyjaciela, wobec policjanta, wobec bibliotekarki, wobec ochroniarza w Auchan, wobec.
Chyba wobec każdego, kto ma być mi nadrzędny. Lub raczej JEST nadrzędny, nawet jeśli tylko w mojej głowie (a w mojej głowie wszyscy są nadrzędni wobec mnie). I o ile rozumiem moją wewnętrzną zgodę na posłuszeństwo rodzicom, o tyle sam się nie mogę przed sobą zgodzić, że to - szkolne chyba najbardziej - posłuszeństwo tak rzutuje na moje osobiste dorosłe poglądy. W dziwny sposób życie traktuję jak szkołę, gdzie obowiązki to lekcje do odrobienia, a za ich brak co najwyżej spotkać mnie może pała w dzienniku. A najbardziej kuriozalne jest to, że ja niczego tak się nie boję, jak tej pały. Za nieprzestrzeganie diety, niewstanie na czas, nieposprzątanie, nieumówienie się na spotkanie ze znajomą. Jakby moje życie było kalką tego sprzed dwudziestu lat, tylko z innymi danymi podstawionymi pod X i Y.
A dziś właśnie uczę się, że to ja jestem panem swojego odchudzania i to ja decyduję, z czego chcę skorzystać i co jest dla mnie dobre. Świadomie nie piszę, że już to umiem, bo to byłoby zbyt dufne. Głupie zbyt.
Uczę się tego, nieporadnie i topornie, jak w szkole, hehe. Ale dziś jestem o krok dalej niż wczoraj. Dziś lepiej. Sukces?
;)
...