Ostatnio dodane zdjęcia

Ulubione

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

Jestem kotem samotnikiem, który bardzo lubi ludzi. Ironia, sarkazm i cynizm to moje rodzeństwo. Ale bywam znośny, a niektórzy podobno nawet skrycie mnie lubią. Uwielbiam karpatkę i angielskie poczucie humoru. Wierzę w braterstwo dusz. Moja dusza ma włosy do ramion.

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 6356
Komentarzy: 39
Założony: 14 lipca 2015
Ostatni wpis: 31 sierpnia 2022

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
GrajewsKi

mężczyzna, 41 lat, Warszawa

179 cm, 95.70 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

28 sierpnia 2015 , Skomentuj

kebab, Big Milk (o smaku nugatowym), muffin podwójnie czekoladowy, 7Days (o smaku kakaowym), ciasteczka owsiane - hehe! - z żurawiną

KLOPS 

Z tego, że tak mało schudłem? Ze złości na gbura-kierowcę autobusu? Z irytacji na konieczność bezmyślnego czekania na dworcu w zawieszeniu dwie godziny? A przez to z żalu za mazurskim wieczorem przemkłym koło nosa? 

Ważne to? Z jakiego powodu?

Godzina zero, punkt wyjścia, wszystko od nowa.

To dziś, jakoś nie tak.

klops

25 sierpnia 2015 , Komentarze (3)

Dziś o mały włos nie zaprzepaściłem mojej pracy nad budowaniem dobrych nawyków - wyprawa na miasto wymaga jeszcze dopracowania. 

Bo o ile udało mi się dopilnować (albo nawet bez "udało się" -> dopilnowałem), by zjeść śniadanie, a przed wyjściem do kina drugie śniadanie (spożywane częściowo w biegu, a częściowo już w autobusie w drodze do kina ;) ), o tyle z tym, co zrobić, jeśli na mieście nie ma się ze sobą przygotowanych potraw, a nie wraca się do domu w ciągu najbliższych siedmiu, ośmiu godzin, jeszcze nie wiem. Znaczy właściwie już wiem, ale żeby zachować zdrowy rozsądek, a jednocześnie dochować wierności przykazaniom diety, trzeba się napracować. Żegnajcie, złote łuki wujka Donalda, żegnajcie, "świeże" kanapki Subwaya, żegnaj, przydrożny kebabie! 

Witaj, Salad Story. 

Jeśli wierzyć ich zapewnieniom, kręcą własne sosy, tylko na bazie naturalnych składników, a warzywa mają świeże. Najlepszy wybór, jaki można znaleźć "na mieście z braku laku". Co prawda uważam, że 17 zł za małą sałatkę to nie jest mało (mniej więcej tyle, co zestaw powiększony w Macu) duża sałatka za ok. 21 zł tym bardziej nie, ale można się było nią najeść i była smaczna. Raz na jakiś czas chyba nie zaszkodzi (portfelowi i podniebieniu)...

Gorzej było z wodą. Ostatnio w ciągu dnia wypijam trzy litry wody, a naiwnie wziąłem ze sobą tylko pół literka. Jak miało mi to starczyć na pół dnia? Po drodze zaś nie napatoczył się żaden sklep, albo nie było na niego czasu. Ale to, przyznaję, moja wina, zjadła mnie moja bezmyślność.

Śmieszne zaś, że w kinie - bom się tak wody opił przed wyjściem - straszliwie mi się chciało, no wiesz, Pamiętniczku, siusiu. Tak bardzo, że ledwie dotrzymałem do końca. Za nic jednak nie chciałem wychodzi w trakcie seansu, nie cierpię ronić ani chwili z filmu, to dla mnie świętokradztwo. Gdybym umiał, na czas filmu przestawałbym mrugać... 

Dobrze, że doszedłem do łazienki cały i suchy.

A film swoją drogą bardzo urokliwy. Trochę się zastanawiałem, jak można kilkudziesięcioma stroniczkami tej książki zapełnić prawie dwie godziny taśmy filmowej (tak samo jak w przypadku "Tataraku" Wajdy na podstawie opowiadania Iwaszkiewicza), na szczęście film ten nie był kalką treści książki, a wariacją na temat. Szczerze mówiąc niczego innego bym nie zniósł, mam zbyt bogatą wyobraźnię, by mógł z nią wygrać jakikolwiek film. A ten obraz był udaną opowieścią zbudowaną na kanwie książki, ale ze swoją oddzielną fabułą.

Jak już o filmie piszę, nie mogę nie dodać, że jest przepięknie zaanimowany. Zastosowano dwa rodzaje animacji: jedna komputerowa (bardzo precyzyjna, chwilami zachwycająca dokładnością odzwierciedlenia rzeczywistości, ale w jakimś stopniu przewidywalna, bo spodziewana - tyle teraz powstaje bajek animowanych komputerowo), druga - powalająca! - "w starym stylu", ciut nie jak "Koralgol", czy "Mały pingwin Pik-Pok" ( ;) ), tyle że z papieru, bibuły, czy czego tam jeszcze tego typu. Autentycznie piękna i urzekająca, a obrazująca sceny przedstawiające bezpośrednio treść książki.

Cóż, dziś zaliczyłem nagrodę i nowe wyzwania, i myślę, że wyszedłem z nich zwycięstwo. Bez medalu jeszcze, ale zmierzam po niego. Cierpliwie i konsekwentnie. Pierwszą nagrodę już mam. :)

Tymczasem!

25 sierpnia 2015 , Komentarze (1)

Kochany Pamiętniczku!

Tyle się dzieje, że nie nadążam myśleć, nie mówiąc już o spisywaniu tego wszystkiego w Twoich przepastnych czeluściach. Ale to raczej bardziej dobrze niż źle. Przeważnie gdy jest źle, siedzę i gapię się w ekran, i wtedy mam czas, żeby pisać i narzekać. A kiedy nie mam tego czasu - jestem szczęśliwy.

Po czym jeszcze można poznać, że jestem szczęśliwy? Po tym, że chudnę.

Tak to już jest na tym świecie, że jedni z nas ze stresu i smutku nie mogą jeść tygodniami, a inni - w tym moja skromna grubawa osoba - smutek i stres zajadają. Zażerają. Siedzą i się tuczą. Takie życie.

A ja w końcu chudnę. Powoli, niespiesznie, zupełnie w swoim ostrożnym bezpiecznym tempie.

I kuchnia powoli (powoli, powoli, powoli!) staje się coraz bardziej przyjaznym mi miejscem. Jak się okazuje, umiem zrobić smaczny obiad, a przed obiadem śniadanie, a po obiedzie kolację. Umiem je przyprawić, umiem ładnie podać. A że potrzebuję pomocnej wskazówki? Cóż, to tylko lepiej, że wiem gdzie ją znaleźć i potrafię z niej skorzystać.

Duma rozpiera me coraz mniej grube ciało. I duszę, żeby nie było. ;P

Tylko czas strasznie zaiwania, to jedno moje zmartwienie. A gdy, nie daj, Panie, dopadnie mnie chwila rozleniwienia, mogę przepaść na cały dzień. Nie chcę tego, więc muszę się baaardzo pilnować, być cały czas na czubkach swych palców. Ale to dobrze, to mobilizuje i nie pozwala się rozklapczyć. A że niektóre ważne sprawy (np. VitaMotywacja) na tym cierpią... Hm. Nie od razu Kraków zbudowano. Ani żadne inne miasto. Tak myślę. czyż nie?

Muszę jeszcze zarejestrować mój pierwszy niewątpliwy sukces. Suwaczek mojej wagi trochę mnie zdradza, ale nie chcę dopuścić do tego, bym sam miał zbagatelizować moją pracę i staranie. A zatem chwalę się publicznie: schudłem ostatnio 4,3 kg. :)

A od początku mojej obecnej walki z nadwagą schudłem tak naprawdę 6,6 kg.

Jestem z siebie dumny.

"Przy okazji" osiągnąłem pierwszy krok milowy w mojej drodze do celu.

To tak naprawdę trochę do mnie nie dociera, bo czuję się, jakbym ledwie wczoraj rozpoczął cały ten proces, a tu już mam coś świętować? Dziwnie. A z drugiej strony może właśnie taki brak celebracji małych sukcesików nie pozwalał mi wcześniej osiągnąć tego wielkiego sukcesu? Do tego też nie chcę dopuścić.

Zatem pierwszy sukces za mną i pierwsza nagroda przede mną. Dziś. Kino.
Idę dziś do kina z A., która jest moim "Ambasadorem silnej woli", a od której zaczęła się moja "przygoda" z Vitalią. I idę z nią trochę w ramach podziękowań za wsparcie, a trochę, żeby ją bezczelnie wciągnąć w mój proces odchudzania, osobiście zaangażować - by trudniej jej było wyplątać się z wspierania mnie w trudnych chwilach. Taki mam niecny plan. ;)

Aaaa, idziemy na "Małego Księcia". Po części dlatego, że nie bardzo jest co innego do wyboru, a po części dlatego, że... 

No przecież trzydziestodwuletni poważny, konkretnej postury facet nie przyzna się otwarcie (nawet jeśli miałby przyznawać się tylko swojemu Kochanemu Pamiętniczkowi), że już w dzieciństwie miłością trwałą i stałą ukochał sobie "Małego Księcia" ?...

Dobrego sukcesu, yyy, znaczy seansu!

I do następnego (sukcesu i seansu)!

:D

18 sierpnia 2015 , Komentarze (1)

Dziś lepiej.

Ja wiem, ja wiem, będzie jeszcze wiele gór i dolin, pewnie znacznie więcej, niż się spodziewam, a i dziś wcale nie było najlepsze, porządne i zgodne z zasadami. Wciąż pełno we mnie obiboctwa i odkładania wszystkiego na możliwie jak najbardziej ostatnią chwilę. 

Ale dziś zadziałałem. 

Mimo że nadal mnie wszystko przerasta, że tego jest straszliwie za dużo naraz (nie mam na myśli tylko diety, a raczej - życie), coś zrobiłem. No właśnie - coś. Bardzo niewiele, kilka ruchów zaledwie. A poszło jak w dominie.

Wiecie (czy raczej wiesz, mój Kochany Pamiętniczku ;) ), ostatnio przyświeca mi stare chińskie przysłowie pszczół (a tak naprawdę japońskie haiku), że "nawet najdalszą podróż rozpoczyna pierwszy krok".

To taka cholernie pięknie uwalniająca myśl! Że wystarczy ruszyć, JAKKOLWIEK byłoby się nieprzygotowanym, JAKKOLWIEK wielki bagaż kilogramów i doświadczeń ma się za sobą i JAKKOLWIEK często mi się wcześniej nie udawało. Ruszyć, ledwie jedną nogę postawić o krok dalej niż była. Tyle. Reszta jakoś "pójdzie".

Każdy mięśniak zaczynał kiedyś od pierwszej hantli, każdy fitmen zaczynał od pierwszej sałaty/pierwszej przebieżki wokół bloku, każdy Einstein od pierwszej lekcji fizyki. Każdy z nas jest takim everymanem, tylko na różnych etapach osi. Ufff.

Ilekolwiek dziś zrobiłem, choćby tylko 30% planu, to - w moim przypadku - o 30% więcej niż wczoraj. Jutro będzie łatwiej osiągnąć te 30%, więc warto pokusić się o więcej. I tak do celu.

I wbrew pozorom ja naprawdę w najmniejszym stopniu piszę o odchudzaniu. :)


Przewiozłem już wszystkie graty do mojego nowego gniazdka. Znaczy nie ja przewiozłem, a M., a ja tylko nosiłem. ;) Uff, wielka ulga mieć to wszystko w jednym miejscu, u siebie. Nie mam pojęcia, gdzie ja to poutykam, ale staje się to jakoś mniej ważne. Mam już ze sobą moją wagę (!), więc niestraszne mi już piątkowe ważenie, mam blender (won, przebrzydła tarko!), mam parowar. No żyć, nie umierać! Dodatkowo kupiłem dziś też wagę kuchenną. Trochę na nią poczekam, bo kupiłem ją przez allegro, ale już się stało, jeszcze tylko kilka dni i wszystko będzie wyważone CO DO GRAMA. ;)

Jeszcze jedną ważną rzecz dziś odkryłem: to ja jestem panem swojej vitalii.

A nie odwrotnie. 

Jestem wychowany w jakimś bezmyślnym posłuszeństwie wobec. Wobec rodziców, wobec pani w przedszkolu, wobec nauczycieli, wobec dyrygenta,  wobec kierowniczki, wobec pana z budki na parkingu, wobec dyrektorki, wobec ciecia w bloku, wobec księdza, wobec pani w sklepie, wobec przyjaciela, wobec policjanta, wobec bibliotekarki, wobec ochroniarza w Auchan, wobec.

Chyba wobec każdego, kto ma być mi nadrzędny. Lub raczej JEST nadrzędny, nawet jeśli tylko w mojej głowie (a w mojej głowie wszyscy są nadrzędni wobec mnie). I o ile rozumiem moją wewnętrzną zgodę na posłuszeństwo rodzicom, o tyle sam się nie mogę przed sobą zgodzić, że to - szkolne chyba najbardziej - posłuszeństwo tak rzutuje na moje osobiste dorosłe poglądy. W dziwny sposób życie traktuję jak szkołę, gdzie obowiązki to lekcje do odrobienia, a za ich brak co najwyżej spotkać mnie może pała w dzienniku. A najbardziej kuriozalne jest to, że ja niczego tak się nie boję, jak tej pały. Za nieprzestrzeganie diety, niewstanie na czas, nieposprzątanie, nieumówienie się na spotkanie ze znajomą. Jakby moje życie było kalką tego sprzed dwudziestu lat, tylko z innymi danymi podstawionymi pod X i Y.

A dziś właśnie uczę się, że to ja jestem panem swojego odchudzania i to ja decyduję, z czego chcę skorzystać i co jest dla mnie dobre. Świadomie nie piszę, że już to umiem, bo to byłoby zbyt dufne. Głupie zbyt.

Uczę się tego, nieporadnie i topornie, jak w szkole, hehe. Ale dziś jestem o krok dalej niż wczoraj. Dziś lepiej. Sukces?

;)

...

17 sierpnia 2015 , Komentarze (2)

Na chwilę do Ciebie wpadam, kochany Pamiętniczku, przed pracą, by pożalić się na swój kopciuszy los.

Dziś rano, starając się przygotować posiłki na cały dzień, czułem się jak Kopciuszek przebierający soczewicę. Jak Kopciuch, bo Kopciuszek to łaził po balach.

Bohaterowie dramatu: marchewka, pietruszka, tarka, śpiący za przepierzeniem współlokator i ja. Danie w 25 minut, taaa...

Samo tarkowanie zajęło mi chyba ze trzy lata, a i tak w połowie spasowałem. Nie mam siły. W dodatku kiedy zacząłem przystępować do smażenia tego, co trzeba, nieopatrznie spaliłem na węgiel czosnek, nadymiłem w całym mieszkaniu, skutecznie budząc tym współlokatora. I obszedłem się smakiem. Tzn. stwierdziłem "pierdo..., nie jadę!". Przynajmniej z tą, pożal się, Boże, potrawą.

Siły mi jednak opadły do reszty.

Jak żyć, panie premierze? Pani premier, jak żyć? 

Panie prezydencie??

A nie wspominam już zupełnie o tym, że dziś rano, teoretycznie po ugotowaniu tego pieprzonego obiadu, miał być czas na maleńki trening pompkowy. I to nie taki wielki, trzy serie. Taaa....

Nie wiem, jak to ogarnę. W mojej głowie naprawdę się staram. I nawet cośtam się udaje, jakieś 40%. Tylko... zawsze byłem ekstremistą i półśrodkami gardzę. Czy to z góry nie ustawia mnie na przegranej pozycji? Klęska na starcie?

W tym tygodniu jedynym wolnym dniem od pracy (pracuję w systemie zmianowym 12-godzinnym) jest wtorek. Jutro. Idealny dzień, żeby posprzątać, zrobić pranie, zakupy na cały tydzień, ogarnąć samochód do przeprowadzki, sprowadzić resztę rzeczy do mieszkania (jakieś 8 sporawych kartonów), odebrać pożyczony koledze rower (z drugiego końca miasta), poćwiczyć, przygotować prezentację do roboty, załatwić lekarza POZ i ugotować potrawy na cały tydzień. No i nabrać sił na zmagania przynajmniej do piątku. Ja nie zrobię? Kopciuszek??

Ph!

13 sierpnia 2015 , Komentarze (3)

Boli.
Chciałoby się mieć inne obowiązki. Np. być człowiekiem wynajmującym kwatery turystom, gdzieś pośród chorwackich zakamarków górzystych krajobrazów. Albo bośniacką kelnerką Irmą z uśmiechem witającą przybylców w swojej małej mostarskiej knajpce na środku starego miasta. Lub redaktorem przewodników turystycznych opisującym zawiłości czarnogórskiego kanionu rzeki Tary (i czarnogórskiego sposobu nabijania eurasami kabzy wśród całkowitej górsko-leśno-rzecznej pustki i nieświadomości biednych turystów).

Ech, chyba przepadłem. Wpadłem, zanurzyłem, zadurzyłem się.
W Chorwacji, w Bośni i Hercegowinie, w Bałkanach. A może najzwyczajniej w świecie w wakacjach?... Pierwsze to moje wakacje od bardzo dawna, takie prawdziwe, takie letnie i wakacyjne. Wakacyjne wakacje, hehe.

Boli to zwłaszcza w kontekście powrotu do pracy, który nieubłaganie oznacza jedno - zmierzch lata. Ta myśl, że jest się już PO, a nie PRZED. Urlopem, wakacjami, jakąś namiastką człowieczej wolności. Boli.

Jak w tym wszystkim przygotować posiłek na czas? Jak w ogóle przygotować posiłek - i go zjeść - gdy trzeba zrobić jakiś raport na już, trzeba skontrolować jakieś wskaźniki, wyciągnąć ogólne wnioski, przygotować prezentację-podsumowanie półrocznej pracy zespołu etc. etc.? A gdzieś tam, na południu zachodzi zadarskie słońce, czerwone, krwiste, nieskażone problemami stołecznej korporacyjnej mrówki...

Czy to normalne? Czy tak zawsze jest? Że przepadasz w błękicie chorwackich jezior, a trawa wokół nich zawsze będzie zieleńsza? Że "wszędzie tam, gdzie nas nie ma"?

Próby pogodzenia się z tym bolą. A co innego mogę zrobić?

Jutro ważenie, obowiązkowe. A ja nie mam w domu wagi. Klopsik.
Nie mam pojęcia, co mam zrobić. Pewnie nic nie zrobię. 

Słodko-gorzko, eeeech....

Dziś dzień osób leworęcznych. 
Wszystkiego nam dobrego, a jak!

:/

11 sierpnia 2015 , Komentarze (7)

It's harder then I thought.

Nie, żebym przez to oszukiwał, czy olewał.

Nie.

Właśnie tym bardziej się staram.

Ale sam nie wiem, dlaczego spodziewałem się, że gdy kupię dietę, posiłki zaczną się magicznie same przygotowywać i z gracją łabędzia będą wlatywać do mojej gęby. Że ja już nic nie muszę, a co tam, poleżę sobie. Bo kupiłem, zapłaciłem - i to abonament za pół roku! - więc mi się należy. Być chudym się należy.

A g...uzik! :P

Na szczęście wiem, że to zwykła pierwsza faza, że to normalne, że jest trudno. Na dobrą sprawę dziś był raptem pierwszy dzień mojego rzetelnego korzystania z Vitalii: dziś ominąłem tylko jeden posiłek (i to tylko dlatego, że za późno wstałem i po prostu by mi się nie zmieścił), pozostałe przygotowałem zgodnie z przepisami (choć mocno na oko - muszę koniecznie kupić wagę kuchenną, bo oko mam duże, a często ZA duże), odmówiłem lodów i nic nie podjadałem.
Z płynami gorzej, muszę się raz na zawsze nauczyć, że zawsze muszę mieć butelkę wody ze sobą. Że jak w jednej zbliżam się do dna, to jednocześnie rozglądam się za drugą.

Aaaa... No i zjadłem kaszę.

Mimo wstrętu do kaszy zakorzenionego w dzieciństwie zjadłem jej chyba z pół talerza (no dobra, jakieś 80 g ;) ). A wstręt mam nie do jej smaku nawet, a do konsystencji. To niezły temat na wpis do Pamiętniczka swoją drogą. Kiedyś.

Kasza była jęczmienna, tej takiej najbardziej popularnej (jaglana?) raczej za nic nie przełknę!, śmierdzi mi palonymi na gazie plastikowymi uszami garnków. Ale sukces jest.

I jaki morał z dzisiejszego dnia?

Początki zawsze są trudne, wiem. A "trudne" nie równa się "zostaw i nie rób, i porób nietrudne".
To przecież takie oczywiste jest. Że dobro rodzi się w bólu, że złoto w ogniu się hartuje. I nie chodzi mi już o to moje otłuszczone ciało, w tym wszystkim ono jest autentycznie najmniej ważne. Chodzi o, że to ujmę górnolotnie i patetycznie, o moje człowieczeństwo.
Na tym życie, kureczka, polega. Że się nie ucieka od "trudne". Bo nie ma gdzie, chyba tylko skokiem do rzeki, i nie ma po co uciekać, bo wtedy nie ma po co żyć. A teraz za moimi plecami powinno pojawić się czerwone niebo zachodzącego słońca, w tle ckliwa muzyka Maxa Steinera i Scarlett O'Hara z grudką ojczystej ziemi w dłoni.
"Tara! Home! (...) After all tomorrow is another day!" 

Przetrwać, przetrwać, przetrwać. Potem będzie easier. 

?


Dobranoc. :)

10 sierpnia 2015 , Komentarze (2)

Wróciłem już z moich wojaży urlopowych (best time ever, kiedyś pewnie to tu opiszę) i nie mam już wymówek, żeby nie zacząć diety. Zwłaszcza że tak ją ustawiłem, by miała się zacząć bezpośrednio po urlopie. Że niby taki clever jestem, że umiem przewidzieć, że w innym wypadku odwlekałbym to w nieskończoność.
Znaczy hola, hola - wymówki zawsze się znajdą, mam je zawsze w rękawie. Tylko kurczaczki, wolę je zachować na autentycznie trudniejsze czasy.

Tymczasem pierwsze dni diety to moja kompletna porażka. Porażka pod kątem organizacji czasu i siebie w tym czasie - bardziej niż samej diety. Prawdą bowiem jest, że zaraz po powrocie do Warszawy musiałem jechać poza nią (aż do... Płocka ;) ) na wesele kuzynki. Wiadomo, jak to jest z weselami, z tym całym kokoszeniem się, żeby zrobić z siebie bóstwo (tak, tak! faceci - choć w czasie znacznie krótszym niż kobitki - też się pindrzą, choć to tajemnica między nimi samymi i łazienkowym lustrem), z przejazdem, zwłaszcza w taki upał, z prezentami na ostatnią chwilę, z dotarciem do właściwego kościoła i do właściwej sali weselnej. Słaba znajomość miasta, zaproszonych gości, rozkładu PKP nie pomaga...
Koniec końców nie dość, że w związku z tą weselną sytuacją nie zjadłem jeszcze żadnego posiłku z mojej diety, to: 1. przez sobotę do 19.00 nie jadłem właściwie wcale, 2. weselną nocą hulaj dusza piekła nie ma (lody, tort, cztery obiady w jedną noc, ciasto, dewolaje, frytki, kola, fanta, sprajt... wódeczkę miłosiernie przemilczę), 3. w niedzielę znów post do obiadu, a po powrocie do domu spać, spać, spać.

Musisz wiedzieć, kochany Pamiętniczku, bo to ważne w kontekście tych ciągłych wyjazdów, że bezpośrednio przed urlopem się przeprowadziłem. Hm, właściwie "przeprowadziłem się" to zbyt wiele powiedziane: nowe lokum mam od sierpnia, więc tak naprawdę zacząłem tu mieszkać dopiero po powrocie do Polski (czyli dosłownie dzień przed weselem). A jeszcze większe naprawdę jest takie, że połowa moich rzeczy jest więc wciąż poza domem, jeszcze nie przewieziona do nowego miejsca. M.in. patelnie, garnki, parowar i cała inna zawartość kuchennych szafek. Łącznie z przyprawami.
Nie mam zamiaru kupować nowych tylko dlatego, że nie mam moich pod ręką. Oczywiście najlepiej byłoby je po prostu przewieźć, ale to wymaga kombinatoryki w postaci zorganizowania kogoś z samochodem i czasem do pomocy. Nie chcę wciąż o pomoc prosić M., i tak wiele mi już z tą przeprowadzką pomogła... Tak czy owak w związku z tym całe moje obecne życie, zazwyczaj pedantycznie poukładane, stoi na głowie, akurat w czasie rewolucji dietetycznej. Ten mój start w dietę to jak na razie same straty możliwości zmiany nawyków żywieniowych.
Na szczęście motywacja nie spada, potrzebuję tylko czasu - jako rasowy introwertyk -  żeby wszystko to, co turbulentnie się wokół mnie dzieje, w swoim tempie i czasie poukładać.


A poza tym... się boję. Porażki. A jeszcze bardziej chyba - sukcesu. Ten, kureczka, zobowiązuje. Jak mogę więc, będąc wiecznym dezerterem, samowolnie pchać się w coś, co wymaga doprowadzenia do końca?...
Gdzie jest bobas? <zaslaniaoczyrekami>

Na szczęście już to wszystko wiem. I wiem, m.in. dzięki terapii, że da się to złamać. Wystarczy ;) chcieć, a "nawet najdalszą podróż rozpoczyna pierwszy krok".
Więc mimo wymówek, mimo zupełnie niezależnych życiowo-mieszkaniowych przeszkód, mimo poślizgów, mimo konieczności codziennego mierzenia się z paraliżem serca ze strachu przed nieznanym, mimo wszystkiego, czego nie powiem, czego tu nie napiszę, a czego nawet myślami dotykam tylko przelotnie - zaczynamy. ZaczynaM.
Start strat niech będzie już za mną. Czas zacząć zyskiwać. A tracić już tylko kilogramy.

#bardzoglebokiwdech

i...

:)

25 lipca 2015 , Komentarze (1)

Kochany Pamiętniczku!
Wpadam do Ciebie na ostatnią chwilę, dwie godziny do pociągu...
Jadę z Warszawy do Czechowic-Dziedzic, gdzie zjednoczę się z pozostałymi towarzyszowi doli, by wspólnie już zmierzać w kierunku miejscowości z tablicą "Wakacje".
Nie mogę się doczekać!

Niektórzy mówią, że to wakacje życia i chyba tak jest... Do tej pory tak wielkiego przedsięwzięcia jeszcze nie przeżywałem. Nie za swoje własne osobiste pieniądze, nie z własnej jedynie inicjatywy, nie wyłącznie zależnie ode mnie. A w końcu się stało...
Kurczę, chyba - w wieku trzydziestu dwóch lat - namacalnie doznaję tego, żem dorosły.

Nie wiem, jak to będzie z Tobą, kochany Pamiętniczku. Jeśli dorwę wi-fi, może wpadnę i coś skrobnę. Ale nie obiecuję. Może się zdarzyć, że na dwa tygodnie zapadnie tu głucha cisza. Wakacje nie są od tego, żeby stukać w klawiaturę. :)

Ale po powrocie na pewno coś nastukam. No i wtedy dieta już "na otro".
To się nazywa życie!

Spadam.
Słońca! Sobie, Tobie i Wam...
B-)

23 lipca 2015 , Komentarze (1)

Wpadam w chwili przerwy od ferworu pakowania. Pakowania prawie niemalże do urlopu, przede wszystkim jednak do przeprowadzki. Od sierpnia bowiem będę mieszkać w zupełnie nowym miejscu, a dziś zwożę do tam część swoich gratów. Większość już od dawna popakowana w pudła, stoi cierpliwie i wyniośle na balkonie, ale część "bieżąca", tj. to wszystko, czego używam na co dzień, wciąż jeszcze w każdym możliwym kącie obecnego lokum.

Nieprawdopodobne, jak człowiek obrasta w rzeczy. Jestem sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem, a szpargałów mam na pięcioosobową rodzinę. 

"Jak ja to ustawię, gdzie ja to położę?"

Przeprowadzam się do współdzielenia mieszkania z kolesiem, który jest domorosłym specjalistą od zdrowego żywienia aż po ekstremalne końce (wege, wegan, wita), żywię więc odrobinę nadziei, że to mi trochę pomoże w pilnowaniu się co do przygotowywania posiłków i niechodzenia w tym na łatwiznę. Kolega, jak zdążyłem się zorientować, ma specyficzne i czasem kontrowersyjne podejście do żywienia (np. "nabiał to zło"), ale to nawet lepiej spotkać na swojej coraz chudszej drodze alternatywę, a jednocześnie propagatora przede wszystkim świadomego żywienia. Będzie ciekawie!

Okropnie wiele zmian w moim dotychczas dosyć sflaczałym życiu. Mam tylko nadzieję, że nie za dużo, że mi nie opadnie po dwóch tygodniach - lub nawet po dwóch miesiącach - że to zaczyna się życiowa przygoda, nieodwracalna.
Nie chcę wciąż patrzeć wstecz.

Fajnie, myślę sobie, że przemianie wewnętrznej towarzyszy ta symboliczna zmiana miejsca zamieszkania - otoczenia, aury okolicy, domowego towarzystwa. Podobno z punktu widzenia psychologii to najkorzystniejsze warunki do osobistej wsobnej przemiany. Byleby się tylko nie wystraszyć i nie skulić w sobie zamiast się zmieniać. A ja potrafię i bywam takim skulkowanym jeżykiem-kolczatą piłeczką, która najbardziej się boi. Tym bardziej chcę wykorzystać okoliczności do rozwoju. Do niebania się pomimo strachu.

Wyzwanie.

© Fitatu 2005-24. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.