Kochany Pamiętniczku!
Tyle się dzieje, że nie nadążam myśleć, nie mówiąc już o spisywaniu tego wszystkiego w Twoich przepastnych czeluściach. Ale to raczej bardziej dobrze niż źle. Przeważnie gdy jest źle, siedzę i gapię się w ekran, i wtedy mam czas, żeby pisać i narzekać. A kiedy nie mam tego czasu - jestem szczęśliwy.
Po czym jeszcze można poznać, że jestem szczęśliwy? Po tym, że chudnę.
Tak to już jest na tym świecie, że jedni z nas ze stresu i smutku nie mogą jeść tygodniami, a inni - w tym moja skromna grubawa osoba - smutek i stres zajadają. Zażerają. Siedzą i się tuczą. Takie życie.
A ja w końcu chudnę. Powoli, niespiesznie, zupełnie w swoim ostrożnym bezpiecznym tempie.
I kuchnia powoli (powoli, powoli, powoli!) staje się coraz bardziej przyjaznym mi miejscem. Jak się okazuje, umiem zrobić smaczny obiad, a przed obiadem śniadanie, a po obiedzie kolację. Umiem je przyprawić, umiem ładnie podać. A że potrzebuję pomocnej wskazówki? Cóż, to tylko lepiej, że wiem gdzie ją znaleźć i potrafię z niej skorzystać.
Duma rozpiera me coraz mniej grube ciało. I duszę, żeby nie było. ;P
Tylko czas strasznie zaiwania, to jedno moje zmartwienie. A gdy, nie daj, Panie, dopadnie mnie chwila rozleniwienia, mogę przepaść na cały dzień. Nie chcę tego, więc muszę się baaardzo pilnować, być cały czas na czubkach swych palców. Ale to dobrze, to mobilizuje i nie pozwala się rozklapczyć. A że niektóre ważne sprawy (np. VitaMotywacja) na tym cierpią... Hm. Nie od razu Kraków zbudowano. Ani żadne inne miasto. Tak myślę. czyż nie?
Muszę jeszcze zarejestrować mój pierwszy niewątpliwy sukces. Suwaczek mojej wagi trochę mnie zdradza, ale nie chcę dopuścić do tego, bym sam miał zbagatelizować moją pracę i staranie. A zatem chwalę się publicznie: schudłem ostatnio 4,3 kg. :)
A od początku mojej obecnej walki z nadwagą schudłem tak naprawdę 6,6 kg.
Jestem z siebie dumny.
"Przy okazji" osiągnąłem pierwszy krok milowy w mojej drodze do celu.
To tak naprawdę trochę do mnie nie dociera, bo czuję się, jakbym ledwie wczoraj rozpoczął cały ten proces, a tu już mam coś świętować? Dziwnie. A z drugiej strony może właśnie taki brak celebracji małych sukcesików nie pozwalał mi wcześniej osiągnąć tego wielkiego sukcesu? Do tego też nie chcę dopuścić.
Zatem pierwszy sukces za mną i pierwsza nagroda przede mną. Dziś. Kino.
Idę dziś do kina z A., która jest moim "Ambasadorem silnej woli", a od której zaczęła się moja "przygoda" z Vitalią. I idę z nią trochę w ramach podziękowań za wsparcie, a trochę, żeby ją bezczelnie wciągnąć w mój proces odchudzania, osobiście zaangażować - by trudniej jej było wyplątać się z wspierania mnie w trudnych chwilach. Taki mam niecny plan. ;)
Aaaa, idziemy na "Małego Księcia". Po części dlatego, że nie bardzo jest co innego do wyboru, a po części dlatego, że...
No przecież trzydziestodwuletni poważny, konkretnej postury facet nie przyzna się otwarcie (nawet jeśli miałby przyznawać się tylko swojemu Kochanemu Pamiętniczkowi), że już w dzieciństwie miłością trwałą i stałą ukochał sobie "Małego Księcia" ?...
Dobrego sukcesu, yyy, znaczy seansu!
I do następnego (sukcesu i seansu)!
:D
multi_mama
2 września 2015, 21:42Och, jaka ja z Ciebie dumna! Czuć, żeś szczęśliwszy, i chudszy!