Wróciłem już z moich wojaży urlopowych (best time ever, kiedyś pewnie to tu opiszę) i nie mam już wymówek, żeby nie zacząć diety. Zwłaszcza że tak ją ustawiłem, by miała się zacząć bezpośrednio po urlopie. Że niby taki clever jestem, że umiem przewidzieć, że w innym wypadku odwlekałbym to w nieskończoność.
Znaczy hola, hola - wymówki zawsze się znajdą, mam je zawsze w rękawie. Tylko kurczaczki, wolę je zachować na autentycznie trudniejsze czasy.
Tymczasem pierwsze dni diety to moja kompletna porażka. Porażka pod kątem organizacji czasu i siebie w tym czasie - bardziej niż samej diety. Prawdą bowiem jest, że zaraz po powrocie do Warszawy musiałem jechać poza nią (aż do... Płocka ;) ) na wesele kuzynki. Wiadomo, jak to jest z weselami, z tym całym kokoszeniem się, żeby zrobić z siebie bóstwo (tak, tak! faceci - choć w czasie znacznie krótszym niż kobitki - też się pindrzą, choć to tajemnica między nimi samymi i łazienkowym lustrem), z przejazdem, zwłaszcza w taki upał, z prezentami na ostatnią chwilę, z dotarciem do właściwego kościoła i do właściwej sali weselnej. Słaba znajomość miasta, zaproszonych gości, rozkładu PKP nie pomaga...
Koniec końców nie dość, że w związku z tą weselną sytuacją nie zjadłem jeszcze żadnego posiłku z mojej diety, to: 1. przez sobotę do 19.00 nie jadłem właściwie wcale, 2. weselną nocą hulaj dusza piekła nie ma (lody, tort, cztery obiady w jedną noc, ciasto, dewolaje, frytki, kola, fanta, sprajt... wódeczkę miłosiernie przemilczę), 3. w niedzielę znów post do obiadu, a po powrocie do domu spać, spać, spać.
Musisz wiedzieć, kochany Pamiętniczku, bo to ważne w kontekście tych ciągłych wyjazdów, że bezpośrednio przed urlopem się przeprowadziłem. Hm, właściwie "przeprowadziłem się" to zbyt wiele powiedziane: nowe lokum mam od sierpnia, więc tak naprawdę zacząłem tu mieszkać dopiero po powrocie do Polski (czyli dosłownie dzień przed weselem). A jeszcze większe naprawdę jest takie, że połowa moich rzeczy jest więc wciąż poza domem, jeszcze nie przewieziona do nowego miejsca. M.in. patelnie, garnki, parowar i cała inna zawartość kuchennych szafek. Łącznie z przyprawami.
Nie mam zamiaru kupować nowych tylko dlatego, że nie mam moich pod ręką. Oczywiście najlepiej byłoby je po prostu przewieźć, ale to wymaga kombinatoryki w postaci zorganizowania kogoś z samochodem i czasem do pomocy. Nie chcę wciąż o pomoc prosić M., i tak wiele mi już z tą przeprowadzką pomogła... Tak czy owak w związku z tym całe moje obecne życie, zazwyczaj pedantycznie poukładane, stoi na głowie, akurat w czasie rewolucji dietetycznej. Ten mój start w dietę to jak na razie same straty możliwości zmiany nawyków żywieniowych.
Na szczęście motywacja nie spada, potrzebuję tylko czasu - jako rasowy introwertyk - żeby wszystko to, co turbulentnie się wokół mnie dzieje, w swoim tempie i czasie poukładać.
A poza tym... się boję. Porażki. A jeszcze bardziej chyba - sukcesu. Ten, kureczka, zobowiązuje. Jak mogę więc, będąc wiecznym dezerterem, samowolnie pchać się w coś, co wymaga doprowadzenia do końca?...
Gdzie jest bobas? <zaslaniaoczyrekami>
Na szczęście już to wszystko wiem. I wiem, m.in. dzięki terapii, że da się to złamać. Wystarczy ;) chcieć, a "nawet najdalszą podróż rozpoczyna pierwszy krok".
Więc mimo wymówek, mimo zupełnie niezależnych życiowo-mieszkaniowych przeszkód, mimo poślizgów, mimo konieczności codziennego mierzenia się z paraliżem serca ze strachu przed nieznanym, mimo wszystkiego, czego nie powiem, czego tu nie napiszę, a czego nawet myślami dotykam tylko przelotnie - zaczynamy. ZaczynaM.
Start strat niech będzie już za mną. Czas zacząć zyskiwać. A tracić już tylko kilogramy.
#bardzoglebokiwdech
i...
:)
angelhorse
11 sierpnia 2015, 00:20powodzenia!
marzenna1976
10 sierpnia 2015, 23:38Super wpis...powodzenia zycze Tobie i sobie tez bo wlasnie dzisiaj tez nadszedl start..