Pamiętnik odchudzania użytkownika:
Mileczna

kobieta, 43 lat, Holandia

170 cm, 98.00 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

17 grudnia 2013 , Komentarze (54)

W zasadzie to uświadomiłam sobie to dopiero wczoraj. Mnie to o tyle zaskoczyło ,że nie jestem w tym swoim turbo zdrowym trybie od wczoraj. Ta zabawa juz trwa ponad 11 misięcy. I faktycznie nic mnie tak nie cieszy jak mega mokra koszulka po "treningu". Dla mnie było to o tyle zaskakujące ,że ja w zeszłym roku określałam siebie jako osobe która raczej nie potrzebuje sportu i ABSOLUTNIE nie lubi sie pocić. Ewentualnie mogłabym chodzic na basen bo tam ten pot mało przeszkadza :) No ale w zeszłym roku basenu jeszcze w mojej mieścinie nie było więc byłam zabezpieczona od atywności fizycznej. Dziś mokra od potu koszulka oznacza dla mnie po prostu rzetelnie wykonany trening. Generalnie jak sobie przypomnę moje początki w styczniu, jeszcze z nordick walking, to takie właśnie towarzyszyło mi podejście. Choć przyznać musze ,że dopiero od niedawna jakąś taką dumę czuję. Nie oczywiście z tego ,że jestem spocona jak szczur. Ale ,że przezwyciężam lenistwo i wychodzę w takie już czasami nieprzyjemne popołudnia pobiegać. Jeszcze pare miesięcy temu wstydziłam się czerwonej buzi, przyspieszonego oddechu itp. Jakbym oczekiwała od siebie ,że się zmęczę bez rzadnych oznak tego zmęczenia. Teraz jestem zachwycona rozpalonymi policzkami. Tak po prawdzie to przez pierwsze miesiące przygody z bieganiem jeździłam do lasu nie tylko dlatego ,że w lesie pięknie. Ale także dlatego ,że tam mało ludzi. Nikt się nie gapi. Jakby mi od tego gapienia miało się cieżej biegać :) Nie mam absolutnie do siebie żalu o to. Po prostu moja głowa też musiała sie odchudzić. Żebym się w końcu przestała wstydzić ,bo to że próbuję zmieniać siebie ,swoje ciało nie jest powodem do wstydu - ale do pełnowymiarowej dumy! Dzieło jeszcze nie skończone ,ale jak daleko już ze sobą zaszłam! Bez względnie koniec roku generuje takie rozważania. Ale sporo muszę teraz nad soba pracować. Bo już raczej poniżej 70 kg przezd końcem roku nie zejdę ,ale może to być przeszkodą do należytego świętowania już uzyskanych efektów. A po wielkiej fecie trzeba zrewidować cele i ruszać w nowe życie z nowym rokiem! 

Znalazłam zdjęcia z zeszłego roku z imprezy firmowej. Nie zdawałam sobie sprawy z tego jak bardzo zmieniła się moja twarz!

 

16 grudnia 2013 , Komentarze (21)

Zdecydowanie to był bradzo przyjemny łikend. W sumie nic dziwnego - w zeszły łikend byłam chora ,więc dla odmiany kiedy jestem zdrowa wszystko mi się podoba. Były dwa cudowne spacery z psem. Pogoda jak to pogoda ,zimno ,wietrznie ,ciemno ... a ja i tak się cieszłyam niezmiernie że sobie moge na taki spacer wyjść. W sobote tradycyjny trening perfekcyjnej pani domu ,a w niedzielę basen. No po prostu łikend marzenie! W zeszłym tygodniu ,kiedy mnie strasznie ten wirus osłabił ,miałam poczucie strasznie zmarnowanego czasu. Jak się okazało w poniedziałek kilka osób z pracy też to złapało. I właśnie pamięć o tym ,że może przyjść taki moment że nie bede mogła wyjść na "trening" otatnio jest moją bezwzględna motywacją. Nawet wczoraj tak troszeczkę nie miałam ochoty na ten basen. To nawet nie chodzi o samo "bycie" na basenie tylko to ubieranie ,rozbieranie itp. Ale tak sobie pomyślałam właśnie ,żeby nie wymyślać bo faktycznie może najść taki czas że z powodu np. choroby nei bede sobie mogła tak wyjść i popływać. To samo mam przy bieganiu - argument ostateczny po prostu:) Bo to niby nic takiego ,wyjść na basen, wyjść na spacer, wyjść pobiegać. Ale jak straszna jest niemożność wykonania tego wie tylko ten komu sie to przytrafiło. Dlatego ile razy mi głowa zaczyna leniem zajeżdżać ,to właśnie taki argument mam na to. Był czas ,że miałam troszkę wyrzuty sumienia że taka jestem teraz aktywna ,a jednak zdarzaja się dni kiedy zwyczajnie mi się nie chce. Ale po lekturze Murakamiego wiem, że to jest niestety wpisane w ta całą zabawę ze sportem. Nawet jeśli nie jesteśmy ,ani nie chcemy być wyczynowcami to zachowanie dobrej kondycji wymaga regularności. I nasza mądra głowa niestety w tym akurat troche przeszkadza. No ale co się głowie dziwić ,kiedy nawet  elektrony dążą do wydatkowania jak najmniejszej ilości energii.  I codziennie trzeba walczyć o zachowanie równowagi pomiędzy oszczędzaniem energii i jej wydatkowaniem. I tu się chyba kryje taki haczyk ,że tak naprawdę im więcej uprawiamy sportu tym więcej mamy energii. Ja przynajmniej tak mam :) Od kąd ruszam się regularnie , nie mam problemów ze snem ,mam taki spokój w sobie ,że wszystko będzie dobrze. Że nie ma takiego problemu ,którego jakoś nie rozwiążę. 

Jestem wręcz patlogicznie szczęśliwa :) Bo czy nie jest nieco dziwne ,kiedy źródłem niespotykanego zadowolenia staje się fakt upocenia się po uszy po godzinnym bieganiu. Lubię te pierwsze pare minut biegu ,ale ostatnie metry są jeszcze bardziej ekscytujące! Na fitnessie mam to samo. Chociaż przyznam ,że na samym początku często zerkałam na zegarek z myślą ile muszę jeszcze wytrzymać. Teraz zanim się obejrzę już są brzuszki - czyli ostatnie 10 minut zajęć :) 

14 grudnia 2013 , Komentarze (23)

No i już po tym pochorobowym wzroście wagi śladu nie ma :))) Wprawdzie obiecywałam ,że się nie będę ważyć....no ale nie dotrzymałam słowa :))) Jestem schudnięta znowu i bardzo się cieszę!!! Mąż od rana do mnie mówi "jaka ty jesteś chuda!!" - co tu dużo kryć przyjemne to. Jestem chuda!!
Dziś się nie rozpiszę ,za chwilkę wychodzimy do znajomych. Mieszkanko wysprzątane ,gołąbki nagotowane - jest pięknie!!!

13 grudnia 2013 , Komentarze (35)

Wczoraj na firmowej tzw. wigilii z satysfakcją stwierdziłam ,że potrafię się już nie objadać do nieprzytomności. Generalnie w domu czy w pracy już od dawna nie mam problemu z kontrolowaniem tego ile jem. Pory posiłków to już oczywista oczywistość ,ale takie właśnie firmowe spotkania to zawsze jest jakieś wyzwanie. Jedzenie zazwyczaj dobre ,jeśli nie pyszne i w ilościach absolutnie nieograniczonych. A wczoraj - no cos pięknego. Przedewszystkim spotkanie zaczynało się o godzinie 13:00 ,a ja o 12:00 zjadłam jabłko żeby nie wparowac między biwary z burczącym brzuchem. Każdy kto mnie z tym jabłkiem widział rzucał: jabłko jesz jak za godzinę objad!!! Noi wszyscy jabłku pomstujący siedzieli wkórzeni w oczekiwaniu na swoją kolej potem ,a ja luzik - bez krwi w oczach sączyłam wodę. Skubnełam troszkę wędzonego łososia na przystawkę, małą miseczkę zupki potem, popróbowałam mięska i ryb - wielkości każdej porcji zbliżone bardziej do nagetsów niż do sztuki mięsa :) Ale dzięki temu skosztowałam wszystkiego ,zjadłam a nie nawpierda***** się. Ach był jeszcze jeden cały pierożek z kapustą - całkiem przyzwoity, i na spróbowanie łyżeczka kutii. Na koniec herbatka i już po niespełna 2h byłam całkowicie gotowa na fitness.  I właśnie już tak w domu stwierdziłam jakie to było cudowne popołudnie i jaka jestem sobie wdzięczna ,że jadłam ,a nie obżerałam się. To cudowne nie mieć takiego imperatywu ,żeby na talerzu była góra jedzenia ,którą potem się wpycha w siebie bo szkoda. W ogóle sie oduczyłam tego "zjedz bo szkoda" - to jakas masakra jest. Jakby jeden kawałek sernika ,czy naleśnika pozostawiony niezjedzony na talerzu był zbrodnią nieskończoną. Wepchnięcie go sobie pod żebra to jest zbrodnia. Oczywiście organicznie nienawidze marnowania jedzenia ,ale to się zupełnie nie tak robi. Nie marnuje się jedzenia kiedy nakłada się na talerz tyle ile możemy zjeść. Przyznam ,że na takich imprezach gdzie jedzenie po prostu leży i możesz brać ile chcesz ja miałam ze soba spory problem. Zazwyczaj się to kończyło wypchanym brzuchem i przeokropna kolką. Tak ,że daje sobie medal anonimowego jedzenioholika bo nie obżeram się już wychodzi na to ,że od 11 misięcy! I mam nadzieję ,że już nigdy nie będę. Bo chodzi o to żeby jeść jak człwiek ,a nie wpieprać jak świnia - nie uragajac bynajmniej tym uroczym zwierzętom ,ale właśnie ZWIERZĘTOM.

 

Dobra dośc agitacji :))) Jeszcze wam tylko powiem ,że wczoraj na fitnessie stwierdziłam że moje odbicie w lustrze jest juz całkiem kształtne. Zaczynam sie tylko zastanawiać ,czy ja naprawde już szczupło wyglądam czy od tego afirmowania siebie po prostu sobie to troszkę wmówiłam. Mam nadzieję ,że z tym nie przesadzę ... ale miło jest dobrze o sobie mysleć i wierzyć w to - pierwszy raz od długiego czasu :)

11 grudnia 2013 , Komentarze (30)

W zeszłym tygodniu trochę eksperymentowałam z typami zajęć fitness. Nawet nie z ciekawości ,ale przypadkowo. Właścicielka klubu ma taka fantazje ,że co 2 miesiące miesza grafikiem - przychodzi człowiek na swoja ulubiona godzinę a tam całkiem inne zajęcia i tyle. I w tej serii przypadków w zeszłym tygodniu to nawet stwierdziłam ,że to może i fajne urozmaicenie. Więc powtórzyłam zestaw w tym tygodniu i jednoznacznie stwierdzam ,że to nie to. I tak sobie myślę o tych moich fitnessach teraz oraz o tym co robiłam przez cały rok i stwierdzam ,że wcale nie tak łatwo znaleźć aktywność odpowiednia dla siebie. Dla mnie najgorsze były początki bo po 12 miesiącach nie robienia absolutnie niczego trudno jest racjonalnie ocenić swoja kondycję. Przy wcześniejszych próbach zabrania się za siebie niestety oceniałam swój stan źle - patrząc po prostu oczami osoby ,która nie widzi swojej otyłości i nie dopuszcza tak naprawdę do siebie całego spektrum problemu. Dzięki temu lazłam na pierwsze z brzegu zajęcia fitness ,nie dawałam rady i rezygnowałam. Pytanie oczywiste brzmi dlaczego ja w ogóle od razu od fitnessu chciałam startować? Ano dlatego ,że całe życie gdzieś tam mi się ten fitness przewijał. Dopiero teraz sobie uświadamiam jak dobrze tym razem przygotowałam się do procesu ,który postanowiłam rozpocząć - choć przyznać muszę ,że jakoś mi to raczej wyszło przypadkowo. Mimo wszystko w moim zmaganiach przeszkadzała mi zwyczajnie moja własna ambicja. Może ambicja w tym wszystkim to za duże słowo ,ale taki brak przyzwolenia samemu sobie na zwyczajna słabość. I durnowate oczekiwanie natychmiastowych efektów. Myślę ,że ten rok zaczęłam inaczej bo po prostu dotarłam do tego punktu ,gdzie w moim mniemaniu sięgnęłam dna. W życiu tyle nie ważyłam, w życiu nie czułam się ze sobą tak źle, w życiu nie miałam tak kiepskiej kondycji i pierwszy raz usłyszałam od lekarza ,że trzeba zrzucić trochę "ciałka"  - trzeba przyznać ,że trafił mi się naprawdę fajny lekarz. Bo jestem przekonana ,że gdyby mnie facet od grubasów zwymyślał albo zaczął straszyć jakimś Armagedonem w innej postaci to trzasnęłabym drzwiami i poszłabym na pizzę. A tym czasem stała się ta niepozorna wizyta pierwszym argumentem do podjęcia ostatecznej decyzji. Ale tym razem nie rzuciłam się na najtrudniejsze fitnessy żeby w 3 miesiące zrzucić ze 30 kg. W końcu po prostu przed samą sobą byłam w stanie przyznać ,że utyłam. Mam nadwagę i to nie małą ,i trzeba się za to zabrać - ale rozsądnie. Realnie oceniłam stan mojej kondycji ,a oceniłam go na mniej więcej  0. Ja na początek wybrałam nordick walking i zasadniczo nadal uważam ,że to jest najlepszy start przy takiej powiedzmy 20 kg nadwadze. Naprawdę można sobie takim marszem niezły wycisk dać ,a przy tym zachowując prawidłową postawę nie obciążamy ani kręgosłupa ani kolan ,które to i tak przy takiej nadwadze maja przechlapane. Jeśli jednak decydujecie się na zajęcia fitness to tez trzeba zacząć od czegoś lekkiego. W fitness clubie na pewno doradzą co jest dobre na początek ,ale biorąc pod uwagę własne preferencje. Trudno np. żeby ktoś nienawidzący tańczyć szedł na zajęcia dance. I też trzeba pamiętać ,że nie zobaczymy efektów po jednych zajęciach. Nie chodzi tylko o efekty pt. mniejszy brzuch czy ogólnie spadek w centymetrach ,ale także poprawę kondycji. Potrzeba kilku zajęć aby zacząć dostrzegać różnicę. No i na koniec bieganie. Ja uwielbiam każdą aktywność fizyczna od fitnessu ,przez spacery  psem, pływanie aż po bieganie. I z perspektywy roku stwierdzam ,że na spalenia tkanki tłuszczowej nie ma lepszej formy ruchu jak bieganie. A najbardziej niesamowite w bieganiu są jego właściwości terapeutyczne. Jeśli tylko zacznie się tą przygodę z głową - czyli nie startujemy w maratonie po tygodniu. Może dla otoczenia malutkie sukcesiki są nie widoczne ,ale jeśli nauczymy się doceniać przedłużenie truchtu o każde pięć minut dostajemy mały/wielki sukces każdego dnia. A po miesiącu przebiegnięcie ciurkiem 30 - 40 minut doprowadza do prawdziwej ekstazy. Moja największa szajba biegaczowa zaczęła się w czerwcu. Mimo ,że waga po zrzuceniu 10 kg praktycznie stała jak zaklęta (spadki rzędu 0,2 kg/tydzień) to ja zaczęłam znikać w oczach. Ciuchu luźniejsze z tygodnia na tydzień. A satysfakcja z tych niby śmiesznych 40 minut biegu - nawet jak o tym pisze to mam dreszcze!

10 grudnia 2013 , Komentarze (29)

Co prawda wczorajsze wzorowe trzymanie diety muszę niestety zrzucić na konto jelitówki. Bo wyszło w końcu szydło i się wczoraj okazało co mi dolega. Niestety przytargałam to cholerstwo z pracy już w piątek stąd fantastyczny łikend z mega osłabieniem. No ale tak po prawdzie jak na jelitówkę to bardzo łagodne świństwo mi się przyplątało. Nie było co prawda wczoraj mowy o jakimkolwiek interwale ,ani w ogóle wyjściu z domu. Ale już dziś wszystko ok - no przynajmniej tak się na razie wydaje.

Całkowicie pocieszona waszymi komentarzami nieśmiało chwyciłam wczoraj za centymetr. I .... i mimo ,że waga wzrosła centymetry poleciały. Aż 3 cm w brzuchu i 3 cm w talii!! No niesłychane po prostu. Bo to jest "urobek" z 1,5 tygodnia. Szok! Ale zdecydowanie najbardziej mnie motywują za małe ciuchy ,które stają się dobre. Zatem waga centralnie wylatuje przez okno. A ja wylatuję dziś na fitness ! A jutro mam nadzieje pobiegać. Chodniki już prawie bez lodu ,więc jeszcze parę kilometrów w realu mogę sobie przebiec ,bo niestety to co jeszcze wczoraj rano się wyprawiało na tych chodnikach to się tylko pod łyżwy kwalifikowało. Ja nie wiem co te służby u nas robią. Nawet cholernym piaskiem nie posypane - no centralnie ogólno  miastowe lodowisko!

Dobra koniec narzekactwa. Dziś plan jest prosty : 2h z lux_torpedą. Jeśli osiągnę swoje upragnione 70 kg do końca roku to będzie fajnie ,a jeśli nie cóż ,i tak w styczniu zmieniam cel. Poza tym rzeźbienie ciałka jest pięknie zaczęte ,ale nadal w pierwszej fazie. Więc spokojnie mogę rozpisywać plan na przyszły rok zamiast płakać nad ostatnimi tygodniami tego roku. Dajemy rade bez względu na wszystko!

9 grudnia 2013 , Komentarze (28)

W łikend mnie niespodziewanie rozłożyło. W zasadzie żadnych specjalnych objawów - mega osłabienie ,ból głowy i tyle. Totalny brak apetytu jeszcze. No coś tam jadłam ,ale nie wiele ogólnie. I mimo trzymanej w zeszłym tygodniu diety, mimo aktywności na wysokim poziomie waga aż 1 kg do góry. Masakra jakaś. Dziś juz się czuje lepiej. Dieta jak się trzymała tak się trzyma. Tylko model 3D znowu mi utył :( No nic ..nie pozostaje nic innego tak tylko podwójnie spiać pośladeczki. Choć w tej sytuacji zaczynam watpic w osiagniecie celu przezd końcem roku - a może się mylę. W końcu to jeszcze 3 tygodnie ,z tym że musiałabym 1 kg tygodniowo tracić - a takie tempo to ja miałam tylko na początku tej zabawy.  No dobra nic nie krakam tylko robie swoje. Nawet jeśli celu nie osiągne tak jak zamierzam ,będę mieć spokojne sumienie że zrobiłam co do mnie należy.

No nic ... kuruje się i tyle. Czeka mnie kolejny pracowity tydzień!

6 grudnia 2013 , Komentarze (19)

Końcówka roku i mam taki zapieprz ,że głowa mała. Właśnie skończyłam raport roczny - matko jak to mózg lasuje. Już dawno się tak z zakończonego raportu nie cieszylam :))) No ale niestety nie miałam przez to dla Was zanadto czasu. Ale nie myślcie ,że odpuszczam choć na chwilę - w życiu! Dieta 100% zgodnie z planem. Dietetyczne kolacyjki serwuje od poniedziałku ,a mąż co dzień to bardziej zachwycony. I bardzo sie w tym tygodniu sam w gotowanie zaangażował. Na łikend planuję otworzyć fabrykę goląbków. Koleżnka mnie natchnęła na gołąbki z włoskiej kapusty z kaszą. Jakoś tak właśnie z mężem w tej gryczanej nie gustujemy ,a muszę ją do czegoś zużyć :).

Co do aktywności to nadal ide jak torpeda. W środę po pracy 7,7 km bieg ,a wczoraj fitness. Spróbowałam innych zajęć ,nazwa troche "różowa" => Active Lady. Brzmi niewinnie ,ale niezły dało wycisk. Przedewszystkim 40 minut z hantlami ,ja jak zwykle upocona jak szczór i zadowolona po pachy. Wczoraj ewidętnie stwierdziłam ,że brzuch mi zmalał. W listopadzie kupiłam koszulke na fitness ,żadne halo - niecałe 30 zł w decathlo. Jak to na fitness przylegająca i szczerze to nie lubiałam w niej tam chodzić bo ta galareta całkowicie była opięta koszulką. Było mi trochę przykro na to patrzeć ,ale jak to ja przekształciłam to w dodatkową motywację. I jak momentami głowa zaczynała pieprzyć "odpuść trochę" wystarczył oka rzut na bebzol i natychmiast dociskałam jeszcze bardziej. Na fat burningu jest bardzo dużo wykopów i boksowań w tempie. Ja sobie staje z boczku generalnie ,ale przy lustrze. I ostatnio się złapałam na tym ,że w jakiś trans wpadam. Się patrzę na brzuch przy tych wykopach ,a kopię jak bym sie naprawdę z kimś biła ,i bezwiednie szeptam "nie zaczynaj ze mna" czy coś takiego - no wariatka po prostu. Wczoraj też w tej koszulce rzeczonej byłam i.... i ona już się na żadnej galarecie nie opina :))) Oczywiście brzuch dalej do poprawy ,ale bardzo widocznie się zmniejszył. W tej koszulce już go nie widać! No szok!

To jeszcze słówko o tych groszkach moich ulubionych. No nie mam jakichś rewolucyjnych przepisów na nie. Jak wpadlismy w faze soczewicową to ja miałam dwa ulubione sposoby jej podawania. Pierwszy to gotowana soczewica dodana do zupy pomidorowej - tylko z prawdziwych pomidorów- po prstu zamiast ryżu. Tylko soczewicę trzeba ugotować osobno ,po pierwsze kwasy zawarte w pomidorach nie pozwolą jej zmięknać ,po drugie aby nie zdominowała smaku zupy. U szczytu fazy soczewicowej lądowała w zasadzie w każdej zupie :))) Drugi sposób to gulasz i wszelkie gulaszopodobne potrawy (lecho itp.). I tu też gotuję soczewicę osobno i potem dorzucam. Soczewica ma niski indeks glikemiczny ,a przy tym jest świetnym źródłem białka roślinnego. Ja ją tak uwielbieam ,że dodaje także do objadu zamiast kaszy po prostu - ale nie jestem autorką tego pomysłu ,na jakimś blogu kulinarnym to wyczytałam. Można polać jakimś sosikiem perfect fit. Soczewica póki co zajadam się konserwową - jako np. dodatek do sałatki z tuńczykiem zamiast zielonego groszku. A koleżanka mnie poczestowała pastą z gotowanej soczewicy - czyli wariacja na temat hummusu. Świetna sprawa. Bardzo pyszna i niesamowicie sycąca. W dodatku można doprawić tak jak się lubi najbardziej - pełna dowolność i możliwość do urozmaicenia menu.

No to tyle na dziś. Za 6 godzin otwieramy oficjalnie łikend. Tydzień pięknie przeprowadzony ,zarówno po względem diety jak i aktywności fizycznej. W łikend planuje basen i spacery z psem. Choć po zeszłotygodniowym spacerze niedzielnym coś pokaszluję. No ale trzeba się hartować ,ta zima się dopiero zaczyna :)

4 grudnia 2013 , Komentarze (32)

Tak, właśnie takie miałam marzenie na rok 2013 :doczekać chwili kiedy zdrowy styl życia będzie stylem bycia :)) I wiecie co: TO JUŻ SIĘ STAŁO! A dowodem na to ,że poszło zgodnie z planem są efekty jakie osiągnąłam oraz to ,że nie wiem nawet w którym momencie zaczęłam komponować swój jadłospis bez kartki i od kiedy dokładnie w mojej lodówce rezydują wyłącznie zdrowe składniki. Jednak co najmniej pierwszy kwartał roku przetrwałam tylko dzięki mojemu notesikowi :)

Ale faktycznie zapisy w notesiku kończą się w kwietniu i mniej więcej od kwietnia komponowanie menu przychodziło mi już samo. W pracy nie pytają mnie co mam dziś do jedzenia, tylko co ZDROWEGO mam dziś do zjedzenia. Ulubione potrawy zupełnie bezwiednie przygotowuje w wersji fit (bigos, spagetti, gołąbki). W łikend całkowicie się upewniłam w tym ,że oduczyłam sie jeść mieso wieprzowe. Zrobiłam takie "szaszłyki" z mięsa mielonego. Stwierdziłam ,że odpuszcze tym moim gościom i dodam wieprzowiny - choć nie była naprawdę tłusta. Piekłam w piekarniku ,więc jeszcze się ten tłuszczyk wytopił. Wszyscy się zachwycali - szczególnie mąż ,że ma dyspenze na wieprzowinę ... tylklo mnie nie smakowało. No oczywiście nic nie powiedziałam - w końcu nie będę krytykować sama siebie :))) Ale uznałam to za ostateczny dowód na to ,że przestała mi wieprzowina smakować. Z 2 tyg. temu robiłam indykowe pulpety i nasmakować się nie mogłam. W moim jadłospisie często goszczą ryby - tutaj to już akurat zależy od finansów:))) Tak czy tak menu mam bardzo urozmaicone - co chyba w tym nowym życiu odpowiada mi najbardziej. Chciaż w moim przypadku urozmaicenie to rzecz względna bo jak mi coś posmakuje to często to jem :) Jednak można urozmaicenie interpretować jako brak przymusu do jedzenia w kółko tego samego :) Miałam kilka odkryć kulinarnych w tym roku ,których napewno nie dokonałbym gdybym nie szukała coraz to nowych pomysłów na zdrowy mój styl. Np. łosos marynowany - niebo w gębie ,ktorym się zajadałam wiosną...i juz chyba czas do tego wrócić. Kolejnym niesamowitym dla mnie zjawiskiem jest świerzy ,surowy szpinak - brak tego rarytasu w mojej dotychczasowej diecie uważam za straszna stratę. I na koniec dwa niesamowite warzywa strączkowe czli soczewica i ciecierzyca - pyszne groszki nie obciążone skrobią!

 

I przy takich rozważaniach zazwyczaj dochodzę do wniosku ,że to wielkie szczęście  że tak przytyłam. Dzięki temu odkryłam jak wielka drzemie we mnie siła. Że potrafię dotrzymywać sobie danego słowa. Że konsekwencja nie jest łatwa ,ale daje niewyobrażalne zadowolenie z siebie. Gdybym miała jednym zdaniem powiedzieć co mi dało to całe odchudzanie to nie zgubione kilogramy były by pierwszą myślą. Ale właśnie to ,że bardzo siebie za te wszystkie trudy polubiałam. Nawet teraz na tym fitnessie ciągle siebie zaskakuję. Dawniej jak mnie tylko coś w mięśniu kujneło bo w końcu zaczał pracować natychmiast odpuszczalam mysląc "nie ma co przesadzać". Tylko wiecie nie chodzi mi o katowanie się aż do potwornych kontuzji. Na zajęciach w których uczestnicze kobieta naprawde dobrze dobiera ilość powtórzeń tak aby poćwiczyć ,a nie się zmasakrować. Ale dawniej zazwyczaj po pierwszej 8ce dawałam spokój - teraz nie ma o tym mowy.

A dziś ćwierkam od rana bo w końcu wybrałam sobie cel na pierwszy kwartal przyszłego roku. A mianowicie 7 Poznański Półmaraton w kwietniu. Wiem ,że od stycznia oznacza to dla mnie wypełnianie już naprawdę konkretnego planu ,ale mentalnie już podjęłam decyzję aby wziąść udział w półmaratonie i od razu ze szczęścia chce mi sie skakać. AAAAA!!!!!

3 grudnia 2013 , Komentarze (38)

Na pewno większość z was doskonale sobie zdaje sprawę z tego jak ważne jest w naszych zmaganiach śniadanie. Nie tylko pod względem składu ,ale tażke pory o jakiej je jemy. W necie jest pewnie z tysiąc o tym artykułów ,choćby pierwsze z brzegu wpisy naszej vitalijki DietetyczkaNaDiecie :) Ogólnie nie mam w tym temacie nic odkrywczego do dodania. Raczej znowu - może nawet śmieszne - moje małe odkrycie. Nie wiem dlaczego akurat dziś mnie to tak udeżyło. W każdym razie doszłam do wniosku ,że ja juz od dobrych kilku miesięcy jestem głodna jak całe stado wilków zaraz po przebudzeniu. Natomiast pomimo wcześnie jedzonej kolacji - różnie mi wychodzi ,ale nigdy nie później niż o 19 jestem już po. W każdym razie nie pamietam kiedy ostatnio odczuwałam głód przezd zaśnięciem :) I tak doszłam dziś do wniosku ,że ja się przez cały rok uczylam jeść i już umiem :) Zgodnie z postanowieniem od zeszłego tygodnia staram sie pisac menu - mimo ,że nie zawsze pamietam żeby wam je tu wstawić. Kalkulować zaczęłam z obawy ,że sie troszkę rozpuściłam ostatnio. Ale wychodzi mi po tygodniu spisywania że ja to menu pisze całkowcie z głowy i mi i tak wychodzi tyle co trzeba. Co ciekawsze nawet jak mi się zdarzy nie całkiem dozowlony posiłek to wpada o dozwolonej porze. A wszystko to się zaczęłao właśnie od rozważań na temat śniadania. Dziś to mi wręcz taka myśl przeszła przez głowe ,że chciałabym się budzić z kanapka w ręce :) Ale chodzi mi przede wszystkim o to ,że ja przez ostatnie 10 lat życia nie jadłam śniadań. Nawet pamietam jak już tu pracowałam gdzie teraz to się mi dziwili bo ja pierwszy posiłek jadłam o 11 ,przychodzac do pracy na 7mą - czyli wstajac o 6tej! Nie potrafie sobie kompletnie wyobrazic jak ja byłam wstanie wytrzymac do tej 11:00. Za to rozumiem dlaczego jadłam te śniadania gigantyczne ,i dlaczego kolacja trwała kilka godzin :) I tak właśnie jak mi to uświadomiła DietetyczkaNaDiecie to nie były żadne konwulsywne zażerania ,tylko najzwyczajniej w świecie totalnie rozpieprzony jadłospis który musiał powodować nadmierne zapotrzebowanie na jedzenie wieczorem - skoro przez pół dnia ,mimo pracy na pełnych obrotach ,nie dostarczałam organizmowi grama pożywienia. Robiłam jeszcze mądrzejsza rzecz - popijałam sobie do tej 11:00 kawkę z mleczkiem i sporą dawką cukru. W sumie to aż dziwne ,że dojście do wagi 90 kg zajęło mi tyle czasu i że w ogóle tylko tyle przytyłam. Zatem jesli mnie ktoś dzsiaj spyta od czago zacząć odchudzanie odpowiem: od nauczenia się jedzenia śniadań? W ogóle odchudzanie to nic innego jak nauka jedzenia - a nie jak się nie którym wydaje nauka NIE jedzenia. I ostatnia sprawa - ta nauka nie zajmie raptem paru dni ,żeby coś pojąć naprawdę potrzeba zdecydowanie paru miesięcy.  Nie wierzę w żadne kursy ekspresowe :)

 

© Fitatu 2005-24. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.