Hey Kochane :*
Tak dzisiaj trochę nostalgicznie, sentymentalnie i bez pozytywnej energii. Smutno mi , tak cholernie jest mi smutno, wiem że o coś walczę,że się samorealizuje, trzymam diety, ćwiczę, że już od października będę w Grecji na studiach, wszystko to trzyma mnie przy życiu , ale jakoś nie wiem dociera to do mnie tylko przez jakąś mglistą zasłonę..
I tak od dni wypełnionych po brzegi z wielkimi sukcesami nastają dni takie jak ten, gdy nie mam ochoty wypełnić sobie czasu niczym więcej niż sensacją posiłków ustalonych w diecie, o 18 mam zabrać się za ćwiczenia i tak zrobię choćby nie wiem co się działo, trudne to, no ale cóż wybrałam drogę walki, więc muszę walczyć.
Do rzeczy jest kilka powodów mojego smutku, po pierwsze dowiedziałam się dziś ,że mój ulubiony kolega z treningów brazylijskiego jiu- jitsu( ten który zawrócił mi w głowie, a potem okazało się,że ma dziewczynę) wyjechał do Anglii i to nie na dzień, czy dwa tylko na co najmniej 3 miesiące, co oznacza ,że nie zobaczymy się przynajmniej rok, o ile zobaczymy się kiedykolwiek, bo jeśli on wróci to ja będę musiała wyjechać, gdybym choć o tym wiedziała, to choć uścisnęłabym go tydzień temu po walce, czy cokolwiek, wiem że to że został dłużej i chciał ze mną walczyć ostatnią walkę, mimo że wszyscy już poszli miało jakieś znaczenie, może takie nasze specyficzne pożegnanie,a ja zamiast zostać chwilę pogadać po prostu wyszłam z szatni i powiedziałam ,, na razie" nawet nie łapiąc dla siebie tego jego uśmiechu, ostatniego dla mnie.....
Po drugie jutro mam wymuszone zawody z karate, jedną walkę z jakąś tam zawodniczką, muszę wstać o 6 rano żeby walczyć o 15, bezsensowne, cały dzień w dupie, jeszcze na dodatek mogę przegrać, nie pociesza mnie to...
Poza tym jutro urodziny ma jedna z najważniejszych w moim życiu osób, osoba przez którą tutaj jestem, przez którą jestem jaka jestem, dzięki której 3 lata temu schudłam pokochałam sport i zostałam zniszczona emocjonalnie, w zawiesinie pomiędzy tym kim byłam, kim chciałam się dla niego stać i kim teraz jestem.Wiem,że teraz walczę o swoją sylwetkę i samopoczucie tylko dla siebie, ale wtedy to wszystko było poświęcone jemu, latałam jak na skrzydłach przez przeszło 3 miesiące, najpiękniejsze w moim życiu, do momentu w którym mogłam spędzić z nim noc, zostać jego pierwszą kobietą i usłyszeć :
,, Trzymaj się" , wtedy myślałam że rozstajemy się na zawsze, wszelkie moje starania, wyrzeczenia spaliły się na panewce...
I tak jakoś żyłam, raz było lepiej, raz gorzej wypełniałam sobie czas pasjami , które od wtedy dodawały mi siły, ale gdy odezwał się do mnie po 2, 5 roku wszystko przestało mieć znaczenie, wiedziałam że polecę na jego jedne kiwnięcie palcem, bo zawdzięczałam mu niezwykle wiele, sam przyznał, że się zmieniłam,że teraz jestem fajna, pewniejsza siebie, wiem czego chcę i myślę pozytywnie. Łudziłam się ,że tym razem się ułoży ,że mogę wrócić nawet do domu, byle być z nim, obok niego czerpać jego energię i być szczęśliwa, jak odezwał się do mnie po takim czasie znowu byłam tą Magdą , którą kochałam, czułam, że coś niezwykle ważnego do mnie wróciło. Wróciło, ale znowu na kilka krótkich chwil.
Po kilku miesiącach znowu go spotkałam, w święta wielkanocne jak go zobaczyłam tańczącego z jakąś dziewczyną ogarnął mnie niesamowity smutek,żal którego nie da się opisać. Potem podszedł do mnie, zachowywał się jakbym była jego, niespodziewanie pocałował mnie w usta, do teraz pamiętam ten dotyk....W czerwcu miną 3 lata,a ja dalej kotłuję się w tym gównie, czy go widzę, czy nie widzę jest tak samo, próbuję sobie coś poukładać nie wychodzi, po prostu żyję dalej , ale jakaś durna egzystencja, może gdybym powiedziała mu wtedy żeby został, to wszystko wyglądałoby inaczej, ale jest jak jest...
Nic Kochane przepraszam za moją paplaninę, ale musiałam się wygadać, zmykam do ćwiczeń, w tych chwilach zapominam i tak już 3 lata...
Buziaki :*