Dzisiaj mam kiepski dzień. Już nie chodzi nawet o przedwczoraj.
Od 3 miesięcy nie chudnę a jedynie walczę o utrzymanie wagi, która oscyluje w granicach 71-73 kg.
W tym czasie przebiegłam mnóóóóstwo kilometrów, nie zjadłam dziesiątek kilogramów niedozwolonych rzeczy, nie wypiłam ani jednego piwa. Waga stoi jak zaklęta.
Ba, od 25 marca zaczęłam sezon rowerowy - codziennie 2x20 min. energicznego pedałowania. Mojej wagi to nie wzrusza.
Denerwuję się, bo tak długo jest zastój wagowy, że opatrzyło mi się moje ciało, udziska wydają się zbyt masywne, brzuszydło wielkie, podobnie jak podbródek i fałdy na plecach.
Dwa dni temu rąbnęłam 27 km naprawdę na max moich możliwości (2.16.40 to mój czas na 21 km) a waga co? Nic. Wczoraj wieczorem odrobinę mniej niż zwykle, ale jak uzupełniłam wypocone płyny to i waga wróciła.
Wrrr idę odgryźć sobie łapę z tej bezsilności...