Kochany Pamiętniczku!
Dawno mnie u Ciebie nie było.
Nie dlatego jednak, że nie pamiętam o Tobie lub że nie chcę Cię widzieć. Przeciwnie, zbierałem doświadczenia niczym kwiatki na łące, żeby móc się ich tęczą kolorów z Tobą podzielić.
U mnie dobrze, dziękuję.
Od ostatniej wizyty zdążyłem pojechać na mały urlopik nad kujawskie jezioro, spędzić intensywny tydzień odpoczynku psychicznego przy jednak wzmożonym wysiłku intelektualnym, fizycznym, emocjonalnym i przeponowym (wtajemniczeni powinni wiedzieć, o co chodzi). Baaardzo było mi to potrzebne, bardzo się przydało i jestem pod pewnymi względami jak nowo narodzony. I przy zupełnej okazji zakochałem się w kanaście. Jeśli nie wiesz, Pamiętniczku, czym jest kanasta, tę tajemnicę mogę Ci zdradzić od razu (na inne, jak ta przeponowa, będziesz musiał jeszcze trochę poczekać). Kanasta to nic innego jak rozrywka w postaci gry karcianej, w którą najczęściej gra się w cztery osoby, w dwóch parach. Zacinaliśmy w nią co wieczór, często do drugiej w nocy, co nie do końca jest wskazane w naszym wieku ( ;) ). Wszak sen i kosmetyki to podstawa funkcjonowania człowieka po trzydziestce.
Wyjazd mój wiązał się również z tym, że miałem na nim zapewnione posiłki. Inne niż wynikające z mojej diety. Krótko stałem przed tym dylematem, czy iść pod prąd i mimo wszystko zajmować się samodzielnie swoim jedzeniem, czy jednak go with the flow i jeść, co dają. Oczywiście wybrałem to drugie, kierując się zasadą, że urlopy są od tego, żeby sobie folgować. Żeby jednak być wobec siebie fair i nie zaprzepaścić mojego dotychczasowego wysiłku w odchudzaniu, postanowiłem, że "wszystko w moderacji" - starałem się jeść porcje mniej więcej wielkości moich dietowych porcji, rezygnowałem z deserów, omijałem słodkie napoje i wszechobecne słodycze i starałem się nie podjadać niczego między posiłkami. Sukces w tym osiągnąłem połowiczny, bo jakoś po kilku dniach odpuściłem wielkości porcji, zjadając wszystko co na talerzu podsunięto (z czasem również z małą dokładeczką). Po jakimś czasie skubnąłem i deserku, by w ostatnich dniach zażerać się wszystkim, co wpadło mi w ręce, a z rąk do paszczy. "To jest dopiero wspaniały urlop!", myślałem. Nie musisz się jednak tak całkowicie martwić, mój Pamiętniczku, nie zgłupiałem totalnie. Myślę, że pozwoliłem sobie na to obżarstwo, mając świadomość, że to tylko kilka dni i że nie chcę być sam wobec siebie cerberem. "Bądź wobec siebie łagodny", to moje najnowsze motto. Jednocześnie miałem sumienne postanowienie, że zaraz po powrocie wracam do pracy nad sobą. W popowrotny poniedziałek skontrolowałem wagę, by przekonać się, że przybyło mi 0,8 kg. "No, w końcu jakieś wyzwanie!", do którego niezwłocznie przystąpiłem. Nie, żeby tak zupełnie gładko (płotkiem nie do przeskoczenia okazało się cudowne ciasto, które wtorkowym rankiem przyniosła do pracy koleżanka, mniam!), ale jednak wróciłem na prawidłowe tory i koniec końców zrzuciłem to przypałętane 0,8 kg wraz z kolejnym 0,6 kg. Nie jest więc tak źle, myślę sobie, skoro udało mi się mimo wszystko coś zrzucić.
Teraz znów jestem zmotywowany jeszcze bardziej i już nie mogę się doczekać osiągnięcia kolejnego kroku. Tak naprawdę od początku mojej obecnej przygody z odchudzaniem zrzuciłem już ponad 10 kg, nie wszystko z Vitalią, ale i tak to jej zawdzięczam najwięcej.
Nie dzieliłem się jeszcze z Tobą, Pamiętniczku, że w międzyczasie udało mi się osiągnąć... Wróć, nie "udało", a po prostu osiągnąłem drugi krok mojego odchudzania. To o tyle śmieszne, że zaraz po jego osiągnięciu straciłem go na powyżej opisanym wyjeździe, ale przez ostatni tydzień zdążyłem znów podgonić tak, żeby jednak osiągnięcie wagi min. 86 kg było stanem faktycznym. Śmieszy mnie to też o tyle, że nagroda, którą świadomie i dobrowolnie wybrałem, jest właściwie trudna do traktowania jej jako nagrody. Bo jest to odkładanie pieniędzy za każdy zrzucony kilogram. Ani tego zjeść, ani obejrzeć, ani dotknąć. :) A i czasem trudno jest wysupłać pieniądze z mocno ograniczonego życiowego budżetu. Ale sam tak wybrałem, nieprzypadkowo i strategicznie, dlatego że z kolei moją ostatnią nagrodą, nagrodą za osiągnięcie głównego celu, jest wyjazd na wakacje. Muszę więc mieć za co wyjechać, prawda? Zatem muszę zbierać, a ustalona przeze mnie kwota to 50 zł za kg.
Zastanawiam się tylko, czy to działa wstecz? Czy muszę odłożyć kaskę za już zrzucone 10 kg, czy zaczynać od teraz? Nie wiem jeszcze. Jeśli wstecz... Czy ma ktoś do oddania 500 zł?
Wiesz co, dobrze mi z tym wszystkim. Z tym staraniem się, z tą walką, z osiąganiem sukcesów, z przełamywaniem siebie.
Moje życie powoli zaczyna znaczyć. Zaczyna mieć sens. Nie dzięki głupiemu odchudzaniu, już pisałem, że to akurat najmniej ważne. Ale dzięki braniu życia we własne ręce. Zyskiwaniu świadomości, do czego jestem zdolny, co mogę zdziałać, żeby być szczęśliwym. Otwierają się przed moimi oczami możliwości, które zawsze przede mną były, ale o których nie miałem pojęcia. Jak to mówią Amerykanie, I was in total denial. To stan, w którym spędziłem dosyć sporą część mojego życia. Żeby nie było, nadal mi ciężko i każdy dzień to walka. Ale kiedyś walkę oddawałem walkoverem, a teraz przynajmniej podnoszę rękawicę. I uczę się rozcierać rany na dupie, jeśli zarwę. I wcale nie takie straszne to zarywanie, bez przesady. Co otwiera mnie na nowe coraz trudniejsze życiowe wyzwania...
Nie ma końca moja opowieść, tak dawno nie pisałem. Ale kończę na dziś, jest jeszcze tyle do zrobienia poza stukaniem w klawiaturę.
Ach, tytułu jeszcze nie ma. Tak na końcu dopiero myślę o początku, jak to często w tym moim na-wspak-życiu bywa.
Heh.
Do zo.