Witam wszystkich po wyjątkowo długim (przynajmniej dla mnie) weekendzie. Było świetnie, pogada cudowna, tak że spaliłam sobie dekold, ramiona i twarz, jakby był conajmniej czerwiec, a nie początek kwietnia. Na szczście szybko brązowieje, więc nawet mój nos odzyskuje swój normalny kolor. I piegi się pojawiły, więc to najlepszy znak, że zima się skończyła.
Odpoczęłam psychicznie, jak dawno mi się nie zdarzyło. Siedziałam całymi godzinami w ogrodzie i pisałam. Całkiem dobrze teraz rozumiem pisarzy, krórzy uciekali na wieś tworzyć, bo tam mieli wenę. Mi też szło dużo lepiej niż w taki przeciętny dzień w mieście i dość znacząco posunęłam się do przodu. Może jednak jakoś uda mi się skończyć tę historię przed 7 maja.
Diety nie zarzuciałam mimo, że babcia ręce nade mną załamywała, że tylko te swoje jogurciki pochłaniam, a na porządnego schabowego wilkiem patrzę. Zawsze patrzyłam, bo nie jestem jakąś fanką polskiego sposobu jedzenia i kotlet mogę sobie spokojnie odpuścić, ale teraz jakoś wyjątkowo kłuło ją to w oczy. Nie uległam. Co prawda również nie ćwiczyłam tak intensywnie jak w domu, bo jedynie A6W i nogi, a żadnego orbiteka nie, ale i tak chyba nie przybyło.
Dzisiaj idę po chórze na basen, bo już się wszystkiego dowiedziałam i stwierdziłam, że skoro mam te poniedziałki i czwartki takie koszmarne, to przynjamniej basen fajnie zakończy dzień i dobrze będzie się spało. Więc poniedziałki i czwartki... Zaczynam od kilometra, bo tyle przepływam bez przygotowania. To raptem czterdzieści długości basenu (bo nasz jest 25 metrowy). Gdzie te czasy kiedy robiłam 4 km dziennie? Tak czy inaczej na pewno to doskonały pomysł.
Postanowiłam przestać ważyć się 20 razy dziennie, bo od tego nie schudnę, a tylko w nerwicę się wpędzam, więc czekam do czawartku. Może dotrwam w tym postanowieniu.
Podsumowanie tych paru dni: Wszędzie dobrze, ale home sweet home.