Wczoraj jak co tydzień były góry. W następnym tygodniu ma niestety padać, więc nie mogłam przegapić okazji. Od kilku tygodni eksplorujemy region Appenzell, który jest jakieś 2h drogi od naszego miejsca zamieszkania.
Jest tam naprawdę pięknie. Widoki przypominają te z Nowej Zelandii gdzie kręcono Władcę Pierścieni. Zielono, zielono i jeszcze raz zielono...
W czwartek wpadłam na genialny pomysł, aby wejść na najwyższą górę w tym regionie, czyli Säntis, 2502 m n.p.m. Pomyślałam, że jak coś będzie nie tak, to zawrócimy. Po drodze było kilka punktów, w których można było odpocząć.
Rano wstałam w średnim nastroju na wspinaczkę. Kiedy dojechaliśmy na miejsce i zobaczyłam górę w oddali powiedziałam NIEEEEEEEEEEEEEEEE, no ja tam nie wejdę...
Rozpoczęliśmy w miejscowości Wasserauen - 868 m n.p.m. - do jeziora Seealpsee 1143 m n.p.m. (z którego zdjęcia wklejałam 2 tygodnie temu) - Meglisalp - 1517 m n.p.m. - Santis 2502 m n.p.m. Przewyższenie jak widać ponad 1600 m!!! Fitbit pokazał chyba 548 pięter.
Najgorszy był pierwszy odcinek do jeziora, po asfalcie , takim jak do Morskiego Oka, trochę poprzeklinałam pod nosem, pomarudziłam, że nie wejdę na samą górę, ale po dojściu do celu i 5 min spacerze wzdłuż jeziora poszliśmy dalej.
Szlak do Meglialp prowadził nas przez las. Było dość chłodno, natura przyjemna, tak więc jak już doszliśmy na miejsce w ogóle nie czułam zmęczenia i chciałam iść dalej. W Meglisalp rozbudowuje się osada, niesamowity widok, zdjecie poniżej. Szybka przekąska w postaci domowego burgera i fasolki szparagowej oraz nektarynki! (super są na spacerki po górach) no i ruszamy dalej. Od tego momentu zieleń stopniowo zastępowały skały. No i doszliśmy już do takiego punktu, w którym szybciej było wejść na górę niż zejść w dół. A, że ogranicza nas komunikacja miejska (ostatni autobus o 18:30), no to niestety musieliśmy mieć to na uwadze. Na miejsce doszliśmy po 5 godzinach i 15 min. Bardzo dobry czas. Zgodny z przewodnikiem, po drodze była jedna przerwa na jedzenie - 20/30 min i kilka przerw, 5 min na picie.
W jednym punkcie strasznie sie bałam, bo musiałam przejść po śniegu - mój mąż poszedł złym odcinkiem - no i ten śnieg był niesamowicie śliski a po prawej była no cóż, jakbym się poślizgnęła, to na bank spędziłabym miły czas w szpitalu.
Po wejściu w restauracji skusiłam się na gorący krupnik z parówkami .
W dół zjechaliśmy cable car od drugiej strony góry - zajęło to może z 10 min .
Dzisiaj mam TAKĄ satysfakcję! Pod koniec drogi to mojemu mężowi już się nie chciało. Dzisiaj czuję uda, ale to nie są zakwasy, tylko takie ciepło w środku. Nie jestem aż tak wykończona, co mnie bardzo cieszy.
Suma kalorii wyszła jakies 2000. Spalonych wczoraj miałam ponad 4600. Tak więc dobry deficyt. Jednak ostatnio waga nie chce spadać.
A na koniec jeszcze kupiłam nowy kubek, kolekcjonuję kubki z krajów, w których byłam, no i nie miałam do tej pory kubeczka ze Szwajcarii.
Śniadanie inspirowane stroną głowna Vitalii: