Wiem, że jak sobie teraz odpuszczę, to za rok będę ważyła ze 120 kg. Dlatego wytrwam, chciaż miałabym chodzić zdołowana cały czas. Co jest całkiem nierealne, bo ja długo tak nie mogę. Chybaby musieli mnie zamknąć u czubków. Ale na razie muszę się wydołować do końca. Nawet pogoda jest taka, że nic tylko ryczeć. Nie, nie, nie ja dziś miałam tylko szklane oczy całe rano, ale żadna łezka nie kapła.
W pracy wiedzą, że się odchudzam i jak zaczęłam się dziś żalić, to później koleżanka przysłała mi taki bardzo miły liścik, że jednak wierzy, że mi się uda. Bardzo to miłe było, tym bardziej, że wcale nie jesteśmy jakieś bardzo bliskie kumpele. Tym bardziej miło.
Zdecydowałam, że zmienię dietę na mniej kaloryczną. Do tej pory bałam się, że jak za szybko schudnę, to skóra mi będzie wisiała i będę wyglądać jak worek na wodę bez wody. Ale jak wcale nie chudnę, to w końcu się zniechęcę i przestanę. No to już wolę być obwisła, zawsze to można czymś zakryć, a tych kilogramów nie ukryję. Hola, hola, najpierw trzeba trochę schudnąć, żeby coś mogło zwisać.
Boję się tych nadchodzących świąt. Przecież jak mój organizm nie chce chudnąć, mając taką zmiejszoną dostawę energii, to ten nadmiar świąteczny od razu zagospodaruje sobie, że hoho. I całe 2 miesiące pójdą się bujać. Wszyscy planują, że zrobią sobie wolne od dietkowania, podziwiam. Ja nawet jak nie zaplanuję, to pewnie i tak nagrzeszę dietkowo. Nakupuję tony owoców i będę się nimi zapychać. I patrzeć wzrokiem bazyliszka na tych, którzy jedzą te mazurki, torty, jaja w majonezie i inne frykasy. Wrrrrrrrr... A potem, jak nikt nie będzie widział napcham się, napakuję do kieszeni na później...