A było tak pięknie...Za górami, za lasami, rok temu ważyłam 72 kg. Moje ciało było może nie idealne, ale o niebo szczuplejsze. Co więc poszło nie tak, że nie skaczę pod sufit po osiągniętym celu? Otóż...przytyłam. Dlaczegóż? Gdyż: najpierw zaczęłam dorzucać małe porcje do zaplanowanych posiłków- tu bułeczka więcej, tam do obiadu więcej mięska, a na kolację do mlecznej zupki- 3 grapefruity. A u teściowej najpierw jeden kawałek ciasta (nic się nie wydarzyło, nie bolało) to drugi...i siódmy. Rozepchany żołądek i spróbowanie na nowo słodyczy sprawiło, że się na nie rzuciłam, zarzucając jednocześnie sport. Każdego dnia ( dosłownie każdego) przy zakupach brałam coś słodkiego w ilościach hurtowych. I wracając do domu zjadałam. Zawsze obiecując sobie, że to ostatni raz. Schemat podobny jak wcześniej. W pół roku przybyło mi 20 kg. Poważnie. Szok, kiedy najpierw jeansy zaczęły być ciasnawe, potem ciasne, a następnie- nie wchodzące na dupsko. Oto ja. Jestem na siebie wściekła. Zaprzepaściłam to, na co tyle pracowałam, cały ból, który przeszłam. A sport? Mój mąż zwracał mi uwagę, że nie ćwiczę- na co ja, że to tylko dziś, że tydzień, że już zacznę i...tak pół roku. czasem przy nim coś robiłam, albo oszukiwałam wystawiając rowerek na pół pokoju, żeby się nie czepiał po powrocie z pracy. To smutne- jak można się zapuścić. Dbam o włosy, o paznokcie, zawsze mam perfekcyjny makijaż i ciuchy ( choć to nie to, w czym lubię, a to, w czym w miarę wyglądam)
Najlepsze jest to, że kiedy schudłam pierwszy raz, to w tej wadze nosiłam bluzki na ramiączka, jakieś bokserki- w końcu jest lato, a teraz... nie ma opcji- czuję się fatalnie, wyglądam fatalnie. Brzydzę się swojego ciała.
Postanowiłam więc wszystko naprawić. Zapisałam się na siłownię. I do niej jeżdżę- mam dość daleko. 4 razy w tygodniu, mam rozplanowany trening przez personalnego. Nie opuściłam żadnego treningu, nawet, kiedy miałam coś do załatwienia. Spędzam tam minimum 2 godz. od końca czerwca. I...jak było 93 kg, tak jest 92,2 kg, 90,7 kg, 91,7 kg i tak na zmian. Ale ciągle wszystko oscyluje w okolicach 93 kg. Dlaczego? odpowiedź jest prosta, dalej wpieprzam słodycze. Po każdym treningu i znów obiecuję, że to już koniec. Jak jakiś pieprzony alkoholik. Fakt- ciało się trochę zmieniło. Trener kazał mi sobie zrobić zdjęcie na początku ( przód, tył i profil sylwetki) i pomierzyć się. Tragedia...Zrobiłam to. Powinnam zrobić drugie po miesiącu, ale...po co...?
W tej chwili postanawiam sobie, że skoro tak wytrwale tam ćwiczę, to czas pójść za ciosem. Wprowadzam zmiany i znów tu piszę. Nie codziennie, bo się nie da. Ale regularnie. raz w tygodniu i szczerze monitorując efekty i dzieląc się nimi. To jednak pomaga, uporządkować myśli. Monitorować efekty. Zaczęłam prowadzić notatki.
Nie da się zmienić na chwilę, a potem uznać, że jestem na tyle szczupła, że mi wolno. Nie. Mi już nigdy nie wolno, bo najfajniejsze lata przeżyję nie podobając się sobie, nie czerpiąc z życia tego co najfajniejsze, a kiedy jestem gruba- nie potrafię. Jestem mniej pewna siebie, swojego wyglądu, nie czuję się w swoim ciele ani dobrze, ani komfortowo ani nawet w miarę. Czuję się fatalnie. I zamierzam to zmienić. Do trzech razy sztuka. Raz schudłam ze 108 kg do 72, drugi raz z 95 kg (czasem dobijając do setki) do 72 (magiczna ta cyfra przeklęta jakaś i teraz będzie ten trzeci- czyli musi się udać wedle reguły. Trzymajcie za mnie kciuki.
Ja zmieniam wszystko na stałe, nie na jakiś czas. U mnie nie sprawdza się reguła- zjedz cukierka jak masz ochotę- jednego, bo inaczej nie da Ci to spokoju, bo ja zjem jednego, a następnego dnia kupię całe opakowanie i zjem na raz. Albo wóz, albo przewóz.
1) rezygnuję ze słodyczy
2) 4-5 posiłków co 3-4 godz.
3) min. butelka wody
4) gotowanie na parze
5) 1 grahamka na drugie śniadanie ( mam mieszane uczucia ale spróbuje, bo razowiec jest dla mojego żołądka za ciężki, a chciałabym spróbować odstawić białe pieczywo.
6) trening ( z tym akurat najmniejszy problem, bo lubię )
Proste jak konstrukcja cepa- zobaczymy jaki ze mnie konstruktor i co zbuduję za powiedzmy pół roku. A siłownia- chyba przestanę jeśli zamkną, albo nie będzie mnie stać na karnet. Gdybym nie zaczęła, pewnie dobiłabym już stówy.
Buziaki.