Jejku, już tyle?! 50 dni :D 50 dni zmagania się ze sobą, wzlotów i upadków. Dni wzorowych i upadłych. Ale nie o tym ;)
Nie pisałam nic przez ostatnie dni, bo przyznam szczerze, że z tą vitalią, to trochę się ukrywam. Przed siostrą... Teraz gdy ma wolne od studiów i znowu mieszkamy razem w rodzinnym do domu, to spędzamy każdą wolną chwilę razem. Gdyby dojrzała, że jestem na forum odchudzającym i przeglądam strony internetowe temu poświęcone, to zginęłabym! Zaczęłyby się pretensje, że wpadnę w anoreksję, uwagi, że po co mi to itd. Ale to chyba dlatego, że jest zazdrosna. Że potrafię się zmobilizować i działać, gdy mi zależy. Zawsze tak było... (w tym też momencie dziadek zawołał mnie, bym zeszła do piwnicy po ziemniaki, zostawiłam niedokończony wpis, poprosiłam siostrę o otworzenie nowej karty, ALE mam niemal pewność, że przeczytała mój wpis pomimo mojej prośby i właśnie - zginę). Już wie, że prowadzę tu pamiętnik, że się ODCHUDZAM, że narzekam na nią do obcych ludzi. Kurde, ale to moje życie. Moja sprawa. Moje narzekanie. Nie mogę? To mój pamiętnik w końcu. Coś mojego, nieco publicznego... Co to będzie, gdy tato wróci z pracy... Siostra zrobi z siebie biedną, pokrzywdzoną osóbkę, a ja na potwora z wyolbrzymianiem problemu tuszy...
A wiecie co tak naprawdę chcę ze sobą zrobić? Odchudzić się, ale tylko nieco! Poprzez pozyskanie mięśni a utracenie tłuszczu. Chcę bardziej ujędrnić i napiąć ciało. Czy to popadanie w anoreksję? :D Czuję się jak w klatce z tym pilnowaniem...
Wczoraj i dziś jest dietetycznie, lekko, zaraz jakiś obiad ugotuję. Biegam od niedzieli :) Wygląda to tak, że biegamy z tatą co drugi dzień (w niedzielę 4 km, wczoraj 2), a codziennie stawiam na ćwiczenia w domu: minimum pół godziny na jakieś brzuszki, przysiady, coś w rodzaju siadu w powietrzu (by napiąć uda i pośladki). Powinnam w końcu robić coś na tę moją talię! A wykonuję tylko po 10 skłonów na każdą stronę... :/
Samopoczucie niby dobre... Gdy czytam Wasze wpisy i je komentuję, to uciekam od swoich problemów, przykrych wspomnień. Jakoś oddycham. ale gdy wracam do swojej sytuacji... Dzisiaj na przykład wyjechałam ostatnią godzinę z instruktorem. Szło mi gorzej niż wczoraj, a myślałam, że już dam radę! Bo wczoraj było dobrze! A ja co? Nawaliłam. Po całej linii prawie. Instruktor dogadał mi, że co robię itd. a ja nie umiałam wziąć się w garść. Wydałam się sobie tak beznadziejna i głupia, że w odpowiedzi powstrzymywałam się przed urojeniem łzy i zastanawiałam się, co mu odpowiedzieć... Nie tak miało to wyglądać :(
Ponadto rozmyślam o tym, że tak naprawdę nie mam znajomych. Jacyś tam są, ale tak momentami. W sensie, że gdy ich potrzebuję, to ich nie ma. Zostaję sama... I chyba potrzebuję się wygadać, wypłakać, bo jest mi tak okropnie ciężko, a tu... Nie ma! Nie ma komu...
I co z tego, że dieta jest, że ćwiczę, że jakoś funkcjonuję, jak nie potrafię myśleć pozytywnie, zmienić nastawienia i chociaż pokazać wszystkim, że umiem jeździć! Już chrzanię tych znajomych... Poradzę sobie bez nich. Ale to jest takie przykre... I takie dołujące... Jeszcze gdy wcześniej relacje układały się tak pomyślnie...
Jeśli chodzi o prawo jazdy, to muszę dokupić parę godzin, ale ja już teraz załamuję się tym, że dzisiaj mi gorzej poszło :/ Tym bardziej, że za każdym razem tato pyta, jak mi idzie i już wczoraj był niezadowolony, że musi mi płacić za kolejne godziny...
Nic, tylko uciec stąd jak najdalej... :( marzyłam o morzu, prawda? Ale kolega, z którym czułam się bardzo dobrze, czułam, że mogę na nim polegać - sypnął to ot tak. Że jedziemy. Z resztą, co ja naiwna myślałam... Chyba nie zamknęłam dokładnie rozdziałów za sobą stąd te rozczarowania... Ta relacja z nim teraz mnie męczy. Bo kiedyś byłam w nim strasznie zakochana, a teraz się kolegujemy. Wydaje mi się, że to pogodziłam. Było to już dość dawno, ponadto on ciągle był w nowych związkach, w innym mieście, nie odzywaliśmy się do siebie. Wszystko jasne! Ale ja nadal chyba wierzę w zbyt wiele jego słów... Choćby teraz - gdy mówił, że odezwie się w sierpniu, bo będzie miał chwile wytchnienia od pracy. Nic. Cisza. A ja potrzebuję teraz przyjaciela najbardziej na świecie... :( I wiem, on nic nie obiecywał. Ja to rozumiem. Ale mimo wszystko jest mi jakoś przykro. Czuję żal i pustkę...