Można powiedzieć że wróciłam do momentu sprzed wakacji (znowu) i do momentu tygodnia po wakacjach. Przypuszczam że zastój a nawet wzrost który miał ostatnio miejsce był spowodowany śladowymi ilościami wody i okresem. Dziś już jestem na końcówce okresu stąd też taki wynik. Jeszcze wczoraj w południe było o - zgrozo - 97.
Dzisiejszy wynik jest dla mnie motywacją żeby znowu wrócić do picia wody. Tym razem skutecznie, a nie tylko próbować tak jak przez ostatnie dni. Słomkę od bidonu z ali szlag trafił (za długo trzymałam w niej wodę i spleśniała 🤡) więc trzeba się męczyć bez. Może to tylko moje głupie wrażenie a może prawda ale wydaje mi się że ze słomki szło szybciej.
Stresów ciąg dalszy. Do mojego wachlarza trudnych emocji dołączyło ciśnienie związane z wynikiem rozmowy kwalifikacyjnej męża. Na szczęście to nie 4 tygodnie tak jak w przypadku domu, a zaledwie parę dni. Byle do poniedziałku.
Z domem nic nie wiadomo. Nadal czekamy. Mam okropne napady strachu, zwłaszcza w takie ponure, deszczowe i smutne dni jak dzisiaj. Nie mogę przestać o tym myśleć i to mnie absolutnie wykańcza. Codziennie planujemy nowe wydatki, ulepszenia które będziemy tam wprowadzać.. A nawet nie wiadomo czy uda nam się ten kredyt dostać. Do tego został lekko ponad miesiąc do potencjalnej wyprowadzki a my nadal nie zgłosiliśmy że się wyprowadzamy bo nie mamy pewności i nie chcemy zostać bez dachu nad głową. Okres wypowiedzenia to 3 miesiące. Mąż mówi żeby się nie martwić bo teoretycznie mamy kogoś na nasze miejsce ale mimo wszystko strach jest.
I tak spędzam sobie dni obracając każdy grosz zanim go wydam i martwiąc się o przyszłość.
Żałuje że nie ma mnie teraz w Polsce, tam bym była zajęta i czasu by nie było na zmartwienia. Poza tym czas tam płynie inaczej. Jakby życie przyspieszyło.
Infekcji ciąg dalszy, od wczoraj biorę już kolejny antybiotyk. Za dwa tygodnie badania żeby sprawdzić czy już jest ok.
Grupa na FB okazała się mega wspierająca. Wczoraj wpis dała dziewczyna (kobieta) która jest w dokładnie takiej samej sytuacji jak ja (zastój). Odezwało się pod spodem mnóstwo dziewczyn którym też łatwo i kolorowo nie jest, mega mnie to podbudowało, poczułam, że nie jestem z tym sama. Wszystkie z tego chwilowego szamba wyjdziemy, to kwestia czasu.
Uciekam do mojego śpiącego bobasa, poczytam trochę książkę i będę cisnąć z duolingo. Okres próbny premium się skończył, ubolewam, ale 100e za rok dostępu to trochę za dużo jak dla mnie, zwłaszcza teraz.
Ściskam i do usłyszenia za tydzień!
No chyba, że się coś odjebie i przyjdę się pożalić wcześniej. 🤡
Jak możecie zauważyć na moim pasku, postępu brak, a nawet nastąpił regres. Odkąd wróciliśmy z wakacji tygodnie dzielą się na takie kiedy mam czas gotować i jakoś tej diety się trzymam, no i na takie gdzie nie mam czasu na nic, zwłaszcza na gotowanie.
Na wadze dziś 96.1
Nie ukrywam, sama jestem sobie winna. Bo w dni kiedy mieliśmy mega zapierdziel i nie gotowaliśmy (zaczęło się od soboty, bo zakupy i później plany na wyjazd do siostry męża) i skończyło się dopiero we wtorek, gdzie od 8 rano do 12 siedziałam w kolejce do lekarza z małym dzieckiem i mężem spóźnionym już do pracy, jadłam conajmniej nieodpowiednio. 🤡 U męża za to kilogram w dół.
PMS się załadował i wiedząc że nie mam nic ugotowanego, jadłam cokolwiek. W niedzielę byli u nas goście, więc zrobiłam leśny mech i deskę z przystawkami (ser żóły, camembert, kabanosy, oliwki, jagody, winogron itd) no i jak zapewne się domyślacie, skubałam sobie coś z deski co chwile, a jak goście pojechali, to przecież nie wyrzucimy tylko trzeba to zjeść i tak oto poniedziałek i niedziela poszły jak krew w piach z milionem kalorii na liczniku, bo przecież kabanosy i żółty ser to samobójstwo na diecie, a ja tak je kocham.. No i majonez! Kiełba z majonezem też wjechała w sobotę wieczorem :/ Miałam taką cholerną ochotę na ten majonez że sobie nie wyobrażacie. Jak do wakacji opanowanie się przychodziło mi dość łatwo, tak teraz ciężko mi sobie odmawiać. Ale nie ma wyjścia, muszę się wziąć w garść, bo kiepsko się to skończy.
Z wodą nadal kiepsko. Mimo cudownego baniaka i dodawania do wody cytryny, nadal idzie jak krew z nosa. Są dni kiedy się udaje wypić te 2l, a są takie kiedy szans na to nie ma i kończy się na litrze.
Wczorajszy dzień pod względem diety był całkiem udany. Woda jedynie marnie.
Mam wrażenie że wywaliło mi brzuch. Mam nadzieję że to związane z nadchodzącym za 3 dni okresem, a nie z gromadzącym się tłuszczykiem po moich ostatnich wybrykach.
Młoda ma ostatnio mega ciężki czas. Jest marudna, płaczliwa i w ogóle wszystko jest na nie. Czyżby bunt 2 latka? A może skok rozwojowy? Nie wiem. Ale jestem wykończona. Mało śpie, mało piję, dużo się denerwuje. Wraca smutna potrzeba zajadania emocji. Staram się to blokować, ale raczej średnio skutecznie patrząc po ostatnim tygodniu.
Dziś pobudka o 4.50. Przysięgam, padam na ryj. Chodzenie spać o 23 nie pomaga, ale nie potrafię zasnąć przed powrotem męża z pracy. I tak oto męczymy się oboje.
W sprawie domu wasza dobra energia chyba pomaga, bo na ten moment nadzieja jest. Gość od akceptacji kredytów obiecał wysłać notkę z wytłumaczeniem do drugiego gościa i powiedział że postara się pomóc. Teraz czekamy 3 tygodnie na SVN. Także już za 3 tygodnie myślę że wszystko się wyjaśni, czy ten dom jest nam pisany czy też nie.
Dzięki za wasze komentarze dziewczyny, ale naprawdę, ostatnio jest tak intensywnie że nawet nie mam czasu wam na nie odpisać. Mało też was czytam ale się staram, wspieram dobrymi myślami!
Za tydzień w czwartek ma być 94,9 choćby skały srały. 💀
Dziś na wadze prawie tyle ile sobie wymarzyłam, bo całe 95,5 🌹
Mogło być lepiej, ale mogło być też gorzej. Generalnie wypatruję już 8 z przodu z utęsknieniem, bo tak dawno jej nie widziałam!
Dzień zaczął się całkiem miło. Pobudka od Młodej po 6, myślałam że oczu nie otworzę mimo tych wszystkich tulasków i całusów. Ciężko było, ale wstałam ciągnąc męża za sobą, żeby męczyło się dwoje a nie jedno. A co!
Po luźnym i powolnym poranku zebraliśmy się do miasta w celu załatwiania spraw a konkretniej wymiany szkieł w okularach Młodej bo jak się okazało wystarczyło pare miesięcy aby je pokonała i totalnie porysowała. Jakoś mnie to nie dziwi, obstawiałam że będzie to wcześniej.
Później szybkie gotowanko, a raczej próby gotowania (mąż zrobił lunch na dziś a ja kolację i drugie śniadanie na jutro) no i zostałyśmy znów same. Drugie zmiany Męża - nie tęskniłam.
Na szczęście jutro piątek a ja powoli coś tam już sobie zaczełam dłubać przy jedzeniu na jutro, więc może uda się i coś zgotować i pojechać na zakupy. Jak nie zdążę zrobić obiadu to najwyżej kupimy jakiegoś gotowca który mieści się w kaloryczności. Brzuch jakiś taki pełny i nadęty. Woda idzie opornie. Ostatnio mam jakieś gorsze dni.
Dziś oczywiście przyszła kolejna, niezbyt optymistyczna wiadomość w sprawie domu. Kolejne problemy, bo nie mamy jakiegoś tam kwitu a załatwienie go to wcale nie jest taka prosta sprawa patrząc na to że walczymy z dwoma krajami i formalnościami z obu stron.
Pozostaje mi po prostu wierzyć że to nie jest wielka próba i że nie dostaniemy kolejny raz po dupie tylko że wszystko się uda.
Duolingo i książki katuję dalej. Mam wrażenie że coś tam zaczęłam kumać, parę nowych słów poznałam, choć muszę przyznać że nie wszystko wchodzi tak łatwo do głowy jakbym chciała. Zaczęłam sobie ostro konkurować z jednym gościem o pozycje (mam szansę wyjść do złotej ligi!) i to totalnie mnie pochłania.
W głowie pełno zmartwień i smutków. Najgorsze jest to że ani nie wiem jak się od tego uwolnić ani zbytnio nie mam z kim pogadać, bo nie mam raczej nikogo kto chciałby zrozumieć albo wysłuchać, a mąż to wiadomo.. Drugie zmiany więc więcej go nie ma niż jest i czasu na rozmowę także brak.
Trzymajcie proszę mocno kciuki. Naprawdę potrzebuję teraz dobrej energii i cudu żeby wygrać te wszystkie bitwy które się toczą. O siebie, o dom, o szczęście.
Powrót do diety jest zaskakująco miły. Wreszcie coś innego niż kanapki z serem i szynką! :D
Wagowo nie wiem jak stoję, bo nie sprawdzałam. Poczekam do czwartku.
Mocno skupiam się na wodzie i walczę o przetrwanie w te cholerne upały. 35 stopni to nie jest temperatura w której człowiek chce funkcjonować na poddaszu. Całe szczęście że dziś trochę chłodniej, bo wczorajszy dzień mnie zwalił z nóg normalnie. Totalnie NIC nie robiliśmy, to było tak dziwne że aż męczące. Pranie życia zrobione było po powrocie, sprzątanie też, więc jedyne co nam zostało to siedzieć i odpoczywać. Mąż jak najbardziej się cieszył i zasłużył, bo dziś wraca do pracy i szybko następnych wakacji nie będzie miał, chociaż jak dobrze pójdzie to na przeprowadzkę coś tam urlopu weźmie, ale wiadomo, wtedy to nie będzie odpoczynek.
Zastanawiamy się jak rozegrać kwestię wypowiedzenia na mieszkanie. Nie mamy jeszcze 100% pewności że dostaniemy kredyt, a doradca mówił że warto poczekać do dnia kiedy będzie wszystko klepnięte. Problem tylko w tym, że mamy 3 miesiące wypowiedzenia, a chcemy się wynieść max tydzień po odebraniu kluczy. Ten tydzień to wiadomo, mocno naciągany, bo najchętniej to byśmy w jeden dzień to zrobili ale to jest mniej niż nierealne. Chyba że byśmy wynajęli firmę od przeprowadzek żeby nam te wszystkie graty znieśli z góry i zapakowali do tira. Brzuch już mnie boli na samą myśl o pakowaniu, wożeniu i rozpakowywaniu tych wszystkich rzeczy, malowaniu, myciu.. To tylko całe mieszkanie do przeprowadzenia, zawalona piwnica i garaż.. SEND HELP!
Generalnie jest miło. Problemy pojawiają się i znikają.
Jestem aktualnie na antybiotyku po którym ponoć bardzo łatwo można się opalić więc zostałam poinformowana aby unikać słońca. Co też zrobiłam? Wysmarowałam się przyspieszaczem opalania na nogach i poszłam opalać swoje grube białe parówy!
20min w pełnym słońcu wytrzymałam. Prócz tego, że lekko piekła mnie skóra, nie zauważyłam większych zmian. No może trochę mnie złapało, ale to raczej mało widoczna zmiana. Grube, blade, pełne blizn nogi to chyba najgorsze co może być, zwłaszcza w wakacje kiedy albo je pokazujesz ubierając sukienkę, albo pocisz się jak świnia w jeansach.
Odpaliłam znow duolingo.
Czyżby 2023 to był mój rok pod wieloma względami? Być może.
Czy robię wszystko aby tak było? Jeszcze jak!
W najśmielszych snach widzę w czwartek 95,4 - jak będzie, zobaczymy! 🤪
Kalkulator BMI wskazuje że otyłość I stopnia wybije wraz z wagą 89. Aplikacja vitalii mówi że będzie to około 20 września. czy się uda? Jeśli wrócę do tempa 1kg tygodniowo i je utrzymam, to może nawet wcześniej się uda..
Po trzech tygodniach w Polsce wróciliśmy wreszcie do domu.
Oznacza to tyle, że znów wracamy do diety i tyle, że był to dobry czas - trochę spędzony z rodziną, trochę w rozjazdach za załatwianiem spraw, ale udało się nawet wyjść do kina z mężem, spotkać z przyjaciółką w knajpie i posiedzieć 2h na ognisku ze znajomymi. Ze dwa albo 3 grille też wjechały, wyjście na naszą ulubioną pizze i wstąpienie po najlepszego kebaba w mieście obok - też! Bez wyrzutów sumienia. Trochę się bałam, ż te 3 tygodnie zmasakrują moje dotychczasowe wyniki, bo tak jak wam ostatnio wspominałam na czas pobytu w Polsce odpuściliśmy sobie dietę ze względu na sytuacje finansową. Najzwyczajniej w świecie taniej było żreć kanapki i znów pochylić się nad maminą zupą. 🤪
Sytuacja po 3 tygodniach wygląda tak:
Zaraz po przyjeździe do Polski (tj. 16.06) - 95,4kg
Zaraz po powrocie do domu (tj. 06.07) - 96,4kg
Dziś (tj. 2 dni później) - 96,2kg
Wychodzi na to że jestem kilogram do przodu. Wody było tragicznie mało, tak jak warzyw w ciagu tych 3 tygodni. I choć mogłam ważyć teraz jakieś 93kg to nie jest mi smutno bo wiem że to nadrobie. Brzuszek od braku wody i kiepskiego jedzenia ciut wyszedł, ale to też naprawimy.
Już wczoraj wypiłam 2l wody i trochę bardziej sie pilnowałam z jedzeniem, ale dziś wjeżdżam z grubej rury z dietą. Sakramenckie upały pomagają w piciu wody (dziś ma być 35! stopni) chociaż prawdę mówiąc mam lekki stres przed tym co będzie, a na poddaszu ciekawie nie będzie z pewnością.
Generalnie to jestem na antybiotyku a droga powrotna usłana różami nie była. Ale warto było bo zajechaliśmy w czwartek o 1 w nocy a w południe przywitała nas informacja że MAMY TO!
Pozwolenie na kredyt z gminy dla Młodych - JEST!
Co najlepsze w drodze na wakacje, 250km przed celem dostaliśmy info że są z tym problemy. Widocznie musieliśmy wrócić żeby wszystko się naprostowało.
Jedziemy z tą lodziarnią zatem i się nie zatrzymujemy! 💣
W toku już sa wszystkie inne sprawy, także tempo ekspresowe. Oby tak dalej, a początkiem września odbierzemy klucze do naszego nowego domu.
Póki co sprzątanie, leczenie się i próby przetrwania upałów.
Nadaję ja, jedząca śniadanie w postaci kanapek z miodem i orzechami, popijająca je wiadrem wody.
Jak się zapewne domyślacie, udało nam się wyjechać 16.06 na wakacje, dokładnie tak jak planowaliśmy.
Dużo zamieszania przy tym było, ale okazało się że papiery będziemy podpisywać elektronicznie, a więc nie miało to znaczenia gdzie w tym czasie będziemy. Gdy tylko się dowiedzieliśmy, mąż odwołał to że jednak przyjdzie do pracy (zrobiło się małe zamieszanie) to w dwie godziny spakowałam nas, trochę ogarnęłam mieszkanie i ruszyliśmy. Po całym dniu, umęczeni jak cholera, o 21:00 wsiedliśmy do auta i pojechaliśmy zawieźć siostrze męża jeszcze klucze do domu żeby mogła czasem doglądnąć naszych kwiatków czy sprawdzić pocztę. Z racji tego, że to było zupełnie w drugą stronę, o 22:00 dopiero ruszyliśmy we właściwym kierunku.
Mąż był po pracy, po pierwszej zmianie, więc dotrwał do 23 a później się zmieniliśmy. Byłam wykończona ale jakimś cudem udało mi się przejechać całą noc czując się o dziwo znacznie lepiej niż choćby godzinę przed wyjazdem. Jechałam do 7:30 z godzinną przerwą w trakcie której mąż przejął stery a ja zajmowałam się śpiewaniem i głaskaniem dzidziusiowej rączki. O 7:30 (już w Polsce) uznałam że w dupie to mam, bo zaczęły się wyprzedzania prawym i inne dziwactwa na drodze i to mąż dokończył trasę. Koło 12 byliśmy na miejscu. 1400km elegancko zleciało, a my znów byliśmy z rodziną.
Oczywiście nie obyło się bez komplikacji. 250km od celu dostaliśmy telefon że gmina z której potrzebujemy papierka przechodzi w tryb wakacyjny i będą rozpatrywać nasz wniosek MINIMUM 2 miesiące. Z tym że oczywistym jest że nikt by nam tych 2 miesięcy nie dał i plany o nowym domu poszłyby w zapomnienie.
Sytuacja na ten moment jest ciut lepsza chociaż nadal to wszystko to totalny rollercoaster emocji i wiele nerwów mnie kosztuje. Jednak staram się nie myśleć o tym zbyt dużo i skupić się na pozytywnym myśleniu. Mimo tych wszystkich przeszkód czuje jednocześnie spokój. Jakbym wiedziała, że przeciwności muszą być ale ostatecznie i tak wszystko będzie dobrze. Czy mam rację? Nie wiem. Zobaczymy.
Jeśli chodzi o wagę i odchudzanie, wyjazd i nasza aktualna sytuacja dużo skomplikowały. W czwartek waga pokazała spadek, mimo tego że diety absolutnie się nie trzymałam. Po pierwsze brak czasu na gotowanie, po drugie ze względów finansowych uznaliśmy że wykorzystamy możliwość płynącą z maminych obiadów i że się dostosujemy. Przetrwamy te dwa-trzy tygodnie na kanapkach i innych niezbyt wydziwianych rzeczach, ale wraz z powrotem do domu wrócimy do diety i poprzedniego rytmu. Staram się nie przeginać, jeść mniej ale rozsądniej, ale z piciem wody jest masakra. Śladowe ilości jak za starych czasów. Życie w trasie między jedną babcią a drugą nie sprzyja nam jeśli chodzi o pilnowanie dobrych nawyków.
Dziś dostałam okres, więc oczywiście waga pokazała kosmiczne liczby (97), ale zamiast się załamać pomyślałam że po prostu najwyższa pora chociaż picia wody pilnować. Więc tak oto, siedzę sobie z moim różowym baniakiem i piszę do was. Nie chcę zaprzepaścić tego co osiągnęłam, więc mimo tego że cieszę się że tu jestem, myślami jestem w domu. Jasne, mogłabym poświęcić się i zamiast odpoczywać wieczorem gotować, ale ja po prostu nie jestem w stanie wydawać po 500zł na zakupy w sobotę. Tak cholernie wszystko poszło w górę, ceny warzyw, owoców.. To jest jakiś kosmos. Wydawanie w euro stanowczo boli mniej. Trzymajcie zatem kciuki, żebym za bardzo się nie roztyła na tych wakacjach.
Prócz małych grzeszków w postaci kilku małych kawałków pizzy, jednego średniego kebaba i kilku lodów są też dobre rzeczy związane z tymi wakacjami. Jazda na rowerze, pływanie w basenie.. Mam nadzieję że niedługo także wpadnie jakieś kino i siłownia. Ale to jak już @ się skończy, bo póki co mam wzdęty brzuch i ogromną ochotę na jedzenie i płacz w poduszkę.
Znów codziennie wchodzę na zdjęcia (mam nadzieję) naszego domku i rozmyślam. To piękny sen z którego nie chcę już nigdy się obudzić. Teraz jestem tutaj, ale myślami jestem tam. I tęskno mi za tym, co jeszcze nie nadeszło - ale nadchodzi.
Dzieje się tyle, że nawet nie wiem co mogłabym wam opowiedzieć. Tort wyszedł dość fajnie, chociaż dużo rzeczy po drodze się pozmieniało. Płotki nie były z masy cukrowej, bo nie zamówiłam będąc u siebie a tutaj kosztuje krocie. Czekolada plastyczna także nie była osiągalna. Smakował za to fantastycznie.
Nie wyglądał tak pięknie jak zakładałam że będzie, ale wyszedł OK. Na żywo galaretka wyglądała dużo lepiej, zresztą jak całość. Tutaj ten opłatek wygląda na granatowy, w rzeczywistości był czarny.
Wiem już, co mam poprawić następnym razem i gdy będę robić takiego samego dla męża będzie jeszcze lepszy.
Mimo wagi która pozostawia wiele do życzenia (coś czuję że w ten czwartek nie będzie tak wspaniale) to dobry czas. Resztę nadrobię po powrocie.
Ostatnio coraz większe przerwy w nadawaniu u mnie.
Na wadze dziś rano 96,0 - jednak martwię się że ten spadek jest spowodowany tym że bardzo zaniedbałam siebie i jedzenie od soboty. Dosłownie nie mam czasu jeść, pić, ani nawet ochoty nie mam. Gotowanie leży, bo w sobotę po zakupach pojechaliśmy pomagać siostrze męża w przeprowadzce i cały dzień byłam dosłownie na śniadaniu. Wieczorem zjadłam kanapkę i padnięta poszłam spać. Niedziela wyglądała dość podobnie, jadłam cokolwiek w śladowych ilościach bo nie było czasu, najpierw sprzątanie, potem dalej jazda do szwagierki.
Generalnie od czwartu zjadały mnie żywcem nerwy. Byliśmy oglądać dom - po paru nieudanych próbach i braku emocji, stało się. Moje serce zabiło szybciej. Już stojąc na ulicy wiedziałam że to TEN. Po samym ogłoszeniu byłam absolutnie zakochana zarówno w lokalizacji, otoczeniu jak i planach domu. Nie potrafię tego opisać, ale wszyscy którzy mówili że to się czuje mieli racje! Co więcej, padały słowa "jak ma być wasz, to będzie" - teraz już wiem że to święta racja.
W piątek do południa był ostatni dzień kiedy można było złożyć ofertę. Zapewne byliśmy ostatnimi oglądającymi. Nasz doradca powiedział nam, że być może odpowiedź będzie tego samego dnia. Oczywiście siedziałam jak na szpilkach. Walczyłam ze wszystkimi możliwymi emocjami. Wieczorem dostaliśmy wiadomość że makler kontaktował się z naszym doradcą i odpowiedź powinna być w weekend lub w poniedziałek. Jak się zapewne domyślacie, cały weekend chodziłam walcząc z napadami mdłości, osłabieniem, natłokiem myśli, złością, strachem. Nie mam pojęcia jak jedna osoba jest w stanie pomieścić w sobie tyle emocji. Na każdym kroku wpadałam w domu na broszurę z tego domu, a szczególnie na napis "welkom! Uw nieuwe woning?"
No i tak łaziłam, jak zbity pies przeglądając ją, wchodząc na ogłoszenie na internecie i próbując zdusić w sobie ogień nadziei który wybuchał we mnie na każdym kroku. Bałam się tego, że jeżeli się nie uda to będę się smucić i żałować. Rozczarowanie to jedno z najgorszych uczuć.
Poniedziałek przyniósł jeszcze większe napięcie, o ile to w ogóle było możliwe. Skupienie się na czymkolwiek było graniczące z cudem. Koło 13 dałam Młodej jogurt, a ja siedziałam dłubiąc w koktajlu i patrząc tępo w telefon. Mąż na pierwszej zmianie, więc biłam się z myślami sama.
"Dominika, kupiliście za x"
Dosłownie sekundę później nieznany holenderski numer.
Trzęsącymi się dłońmi odebrałam. Nasz doradca. Powiedział mi wszystko, mąż już wiedział. Nie wiedziałam co mam powiedzieć, przeszły mnie ciarki i generalnie fala szczęścia wybuchła w moim ciele. Ze łzami w oczach próbowałam się jeszcze przez chwilę skupić na tym co mówi, ale moje myśli krążyły już tylko wokół tego cudu który właśnie miał miejsce.
To dopiero początek długiej drogi i ogromu formalności, ale i tak jedna z najważniejszych rzeczy już za nami. Wybrano naszą ofertę.
Która wcale nie była wysoko podbita, powiedziałabym, że raczej symbolicznie. Tylko na tyle mogliśmy sobie pozwolić.
Ale to wystarczyło. Wystarczyło, żeby otworzyły się przed nami drzwi do innego życia. Zrobiliśmy ogromny krok, spełniamy swoje marzenie. Chudniemy. Po tylu latach życia w bloku, będziemy mieć dom. Będziemy mieć ogródek w którym Młoda będzie mogła się bawić. Będzie tam piaskownica i zjeżdżalnia. I grill. I meble ogrodowe, na których będziemy sobie siedzieć w letnie upalne wieczory.
Życie o którym marzyłam, nadchodzę - a raczej biegnę!!!
Odchudzanie się to był przełomowy krok, jak dodać to wszystko co się teraz dzieje do siebie to aż się nie chce wierzyć że to się dzieje naprawdę.
Do wakacji teoretycznie zostały trzy dni. Jednak ze względu na aktualne wydarzenia wyjazd opóźniamy. Mieliśmy z niego całkiem zrezygnować, ale myślę że byśmy żałowali. Musimy podpisać odpowiednie papiery i popędzimy na urlop. Krótszy, bo musimy też to i owo zachować na przeprowadzkę.
Plany z tortem się posypały, jednak zamierzam to nadrobić tyle że w późniejszym terminie, skoro i tak kupiłam już ozdoby na tort.
Ale nie myślcie sobie, że wczorajszy dzień był taki łatwy i szczęśliwy, o nie nie!
Nie byłabym sobą, gdybym czegoś nie odwaliła.
Zatrzasnęliśmy z mężem klucze. O 20:30 z dzieckiem na rękach, 2e w kieszeni i telefonami. Bo wymyśliłam sobie o tej godzinie iść po chleb. Mąż z Młodą wyszli pierwsi. Po coś jeszcze się wróciłam, rzuciłam okiem na wieszak na klucze, był pusty.
Pewnie mąż wziął oba klucze.
Wyszłam, pociągając za drzwi za sobą.
Ze spodni mojego męża zawsze wystaje smycz z kluczami.
Teraz nie wystawała.
- Masz klucze? -zapytałam, słysząc właśnie trzask zamykanych drzwi
- Nie mam.
Akcja ratunkowa była tragicznie skomplikowana przez ułamane wiertło. Trwała do 23.
Nie chcieliśmy dzwonić po ślusarza bo to straszni zdziercy. Ostatnio zdarł z nas 150e!
Teraz straty to: dwa pakiety wierteł, wkładka i to całe metalowe dziadostwo w środku. Wiadro potu tez się wylało.
Koszt na chwilę obecną to 45e, ale jeszcze nie odkupiliśmy wierteł.
No dramat.
W ciągu jednego dnia byłam najszczęślwisza na świecie i załamana jednocześnie.
Myślę o tym wszystkim i łapię się za głowę - to wszystko wydarzyło się wczoraj, a ja się czuję jakby to było z miesiąc temu.
Idę wreszcie gotować zanim całkowicie odzwyczaję się od jedzenia i narobię sobie tym problemów. Cały poprzedni tydzień też było kiepsko z jedzeniem bo oglądaliśmy domy i czasu nie było na gotowanie. UGH!
Łaaaa! To znowu ja wieczorną porą, rozkoszująca się ciszą i samotnością, ze śpiącym bobikiem za ścianą. Czy tak samo gruba jak w czwartek? Być może. To wcale nie tak, że sprawdzałam, ekhem. 🤪
Ostatnie dni to oczywiście młyn. Bo przecież przed samymi wakacjami trzeba sobie poszukać, żeby się zmęczyć wystarczająco na sam wyjazd, a co! Po to się na nie jedzie, żeby odpoczywać, a przecież ja nigdy nie jestem zmęczona, więc no. 🤡
W sobotę miało być giga sprzątanko, żeby w niedzielę siedzieć już na czterech literach i rozkoszować się czystością i w ogóle samą możliwością siedzenia (jeśli Młoda pozwoli, of kors) - nie wyszło. Jak tylko wstałam, jeszcze nie jedząc śniadania pobiegłam do pralni i umyłam pralkę. Nie mogłam znieść tego że przez ROK jej nie dotykałam, a to nowa pralka, więc w sumie przypał. Nie była w stanie tragicznym, ale na bębnie od środka miejscami pojawił się jakiś osad, więc uznałam że już czas. Zeszło bez problemu, ale skoro już tam zeszłam, to wymyłam wszystko. Tyle mnie nie było, że mąż zmartwiony przyszedł sprawdzić czy żyję. Jak się go zapytałam co się niby miało stać, odpowiedział że może się potknęłam i się martwił 🤪 No hit normalnie. Nie wiem co on tam sobie wyobrażał, ale jeśli bym sie wywaliła to z pewnością bym darła mordę, bo telefonu nie miałam a nie zamierzałabym umierać sama w takim miejscu. Trochę mnie przerażają te piwnice i pralnia. Zwłaszcza w nocy. Nie wiem dlaczego, ale mam dziwne wrażenie że z ciemnego kąta wyskoczy nagle jakiś bezdomny albo seryjny morderca. Może to głupie, ale od dziecka przerażają mnie piwnice - nie wykluczam, że może to mieć związek z Kevinem samym w domu i tym piecem który tak przerażająco się otwierał jak on schodził na dół.. 🤪
Jak skończyłam myć nieszczęsną pralkę, zjadłam śniadanie i zabrałam się za sprzątanie. Oczywiście uznałam że czas schować swoje łupy w postaci nowych sukienek, otworzyłam szafę i.. No i kurde miejsca w niej nie było. Ani na kurtki, ani na sukienki, ani na nic. Wszystko tak poupychane że aż serce bolało. No to sobie wymyśliłam, że tak nie może być, no i że pojedziemy do ikei po jakiś wieszak wolnostojący i wdupcymy go w ostatnią wolną luke w biurze. Tak więc zamiast sprzątać, pojechaliśmy do ikei. Plan doskonały.
Mąż przy okazji wymyślił że kupi jeszcze jeden, taki przykręcany do ściany, więc w mojej głowie pojawiła się wizja. Oto jej realizacja:
Wyszło całkiem fajnie! Oczywiście teraz to wygląda lepiej, bo na górę wrzuciłam więcej bobaskowych kurteczek i odświętnych sukienusi, a w szafie wreszcie zapanował porządek. No i nie tylko w szafie, bo wieszak w przedpokoju tez opustoszał. Rozkminione.
Jak już wrzucam foty, to czas na obiecane zdjęcia sukienek.
Niebieski kombinezon, to nie jest sukienka
Zielony kombinezon
Primarkowej też na stronie nie ma, ale znalazłam taką samą wystawioną przez kogoś na OLX, też w rozmiarze M. Generalnie nie mam odwagi wrzucić ich na sobie, ale jeśli uda mi sie osiągnąć cel, myślę że wrzucę jakąś fotę 108 - 55 :D Także, może kiedyś!
Jestem w nich wszystkich totalnie zakochana. Naprawdę. Są mięciutkie, rozciągliwe.. No szał.
Przedostatnia, ta w panterkę? Brązowo czarne ciapki, no - dziś sprawiła że moja droga na pocztę to była droga wstydu. Wiatr wiał jak opętany, a ona hm, ma takie bardzo wysokie rozcięcie, normalnie go nie widać, bo jest przykryte drugą warstwą, ale zawiał wiatr więc.. Przepraszam, jeśli ktoś zobaczył moje wielkie udo. Lub majty. Uwierzcie mi, wcale nie chciałam wam ich pokazywać. 🤷♀️
Wróciliśmy, coś tam posprzątaliśmy, ale motywacja zgasła. W niedzielę koniec końców i tak trzeba było sprzątać, a że wymyśliłam sobie przesadzanie kwiatków.. No to pojechaliśmy po doniczki. No i krąg życia zamknięty. Dalej był syf.
Z plusów - dowidziałam się czego potrzebują moje kwiatki, czego nie lubią itd. Okazało się, że bycie ogrodnikiem na pałe to słaby pomysł. Mam nadzieję, że nie zdechną całkowicie.
Poniedziałek też zaczęliśmy z grubej rury. Byliśmy na pierwszym oglądaniu potencjalnego domu do kupienia.
Ciekawe przeżycie. Nadal do mnie nie dociera, że jesteśmy na tym etapie życia. Oby tylko wszystko poszło zgodnie z planem - póki co, ten który oglądaliśmy dziś nie wywołał u mnie szybszego bicia serca. Ale liczę na to że czwartkowy owszem. Są jeszcze dwa, na który mam nadzieję uda się umówić termin oglądania. Nowe kiecki tez się przydają, pierwsze wrażenie jest bardzo ważne, przynajmniej w mojej opinii.
Czasem fajne to życie potrafi być. Zwłaszcza po długiej fali niepowodzeń i przykrości. Jednak nie zapeszam, wszystko wyjdzie z czasem, a warto pamiętać, że jeszcze długa droga przed nami. Jak widać, nie tylko w kwestii odchudzania.
A skoro o tym mowa, to dziś było 26 stopni. W zamrażarce są lidlowe lody, wysokoproteinowe. Nie powiem, zwróciłam na nie uwagę za sprawą polecajki Kasi Guzik. Jednak z testowaniem ich poczekam do czwartku, jeśli spadek będzie ładny, albo jeśli w ogóle jakiś będzie, bo jak się domyślacie piątek i sobota były dniami kombinowania i zamienników. Nie było czasu na gotowanie zbytnio.
Do wakacji zostało 11 dni.
Jak ten czas leci.. Niech leci dalej. A razem z nim - KILOOOOGRAMY!
Puder cukier nadał przesyłkę z moimi podkładami i matą strukturalną. Już się nie mogę doczekać aż się zabiorę za robienie tego torta!
PS. Netflix chyba czyta mi w myślach, bo po mojej rozpaczy wywołanej końcem Designated survivor puścił nowe odcinki Turbulencji. Tak więc biorę moją mini porcję kuskusu z owockiem i lecę!
W czwartek waga pokazała 98,4! Nie mogę w to uwierzyć, jakiego mam farta czasem. Okres tego dnia jeszcze się nie skończył, ale to już ewidentnie była końcówka więc wynik był o wiele lepszy niż mógłby być gdyby to był dopiero początek.
Oznacza to oficjalnie, pierwsze -10kg na diecie z Vitalią. :)
Nie powiem, była radość. I duma. I lekkie niedowierzanie. Cały czas przyczepiam się do samej siebie o to jak wyglądam, teraz to mi dosłownie wszystko przeszkadza.
Ale wzięłam sobie do serca myśl że czasu pozostało mi niewiele, no i wytargałam męża wczoraj na zakupy. Primark trochę mnie rozczarował, nie znalazłam nic konkretnego. Jedna sukienka która z pozoru wydawała mi się nie w moim stylu (czarno biała we wzór ala zebra?) okazała się być strzałem w 10. Na szczęście mój 7 zmysł do ubrań zadziałał i pomyślałam sobie że mogę w niej dobrze wyglądać, więc wzięłam ją do przymierzalni. No i już z nią wyszłam. Rozmiar M. Złapałam też legginsy, bo wiadomo, w czymś trzeba szurać. Oczywiście poleciałam jeszcze na dziecięcy i dorwałam uroczą sukienusie i sweterek. Przy kasie uzgodniliśmy z mężem że bierzemy jeszcze poduszkę podróżną żeby nam się lepiej spało, dość tego zwisającego łba i bólu. Może to trochę pomoże.
Oczywiście wyruszyliśmy na te zakupy bardzo późno, więc po primarku w c&a zostało mi bardzo mało czasu. Coś koło 1h chyba. Generalnie nalatałam się za Młodą, wybrałam jej kapelusz i poleciałam na damski jak zobaczyłam że mąż wrócił z zakupami. Oczywiście taktycznie zostawiłam go w tej byczodużej kolejce i z Młodą poszłam dalej, żeby czasu nie tracić. W każdym razie wrócił, zajął się Młodą, a ja poleciałam szabrować. Wziełam mnóstwo rzeczy i poleciałam mierzyć. Były lepsze i gorsze rzeczy ale generalnie bez szału, nic mnie jakoś szczególnie nie porwało (głównie siedziałamw dziale CLOCKHOUSE, bo sklep był tak duży że na resztę nawet nie zdążyłam popatrzeć) ale dwie rzeczy i tak kupiłam. Jedną sukienkę na ramiączka która mega mi się podobała bo jest z materiału który wygląda jak len (pasuje do outfitu męża który mu wybrałam jakiś czas temu jak byliśmy na zakupach, no i sukienusi córy!) o dziwo też całkiem dobrze się w niej prezentuje, no i niebieski kombinezon spodenkowy na krótki rękaw w jakieś kwiatuszki. No i znowu, totalnie nie mój styl - ale mąż mówił że fajnie wyglądam i że mam brać, a ja nie powiem, zachwyciłam się miękkością materiału i tym jak fajnie podekreśla mi sylwetkę. Miało nie być zbyt dziewczęco, ale dałam się ponieść. Wyszłam z mojej czarnej strefy komfortu. Generalnie nie żałuję. Dziś rano jak go przymierzyłam okazał się super. Jednak przez tą bieganinę i brak czasu byłam spocona i umęczona jak dzik. Nigdy więcej takiego pośpiechu. Jak usłyszałam że za 30min zamykają to myślałam że padnę ze stresu, zaczęłam wyobrażać sobie jak zamykają sklep a my nadal jesteśmy w przymierzalni. Dramat.
Wróciliśmy padnięci. Młoda zasnęła w aucie w drodze powrotnej. Też była umęczona, wyganiała się z tatusiem w sklepach że hoho. My spoceni, bez sił do życia. Mąż poszedł spać a ja jeszcze poleciałam po pranie i zrobiłam 3 dania na dzisiaj bo wiedziałam że to będzie kolejny ciężki dzień. Tak też było.
Dziś znów zaraz po pracy popędziliśmy na zakupy. Dziś już miałam plan, więcej czasu, no i szukałam paru konkretnych rzeczy. Znowu obładowana sukienkami popędziłam do przymierzalni. Wyszłam zachwycona. Udało mi się znaleźć parę naprawdę świetnych sukienek, w takim stylu w jakim chciałam. Juz zapowiedziałam mężowi że musimy chodzić w te wakacje dużo na randki, bo takie eleganckie te kiecki mam, że we wszystkie dni będe chodzić ubrana jak w niedzielę 😁 Po szaleństwie ciuchowym ruszyliśmy jeszcze na zakupy spożywcze. Kolejny dzień padamy na twarz, ale dziś jestem wyjątkowo szczęśliwa. Nie tylko znalazłam mnóstwo pięknych kiecek ale.. Wyglądam coraz bardziej jak JA w liceum. Rozmiar L bądź XL jest dobry. Ładnie leży. To naprawdę duży krok, choć nie wiem jaki rozmiar miałam w tym najgorszym czasie, bo nic prócz spodni wtedy nie kupowałam. Jednak w lustrze patrzy na mnie całkiem fajna babeczka, już nie wielka klucha z wielkim bębnem. Oczywiście tylko wtedy gdy zakrywam swoje wielkie nogi i podkreślam talię, ale tu przychodzą cudowne kiecki za kolano! 🤪 Dziś wreszcie zauważyłam zmianę. Albo może tylko mi się tak zdaje, bo wcześniej nie miałam odwagi iść na zakupy.
Drogie Panie, jestem gotowa na wakacje! Wydałam dużo więcej niż zamierzałam, no i ciuchów też kupiłam więcej niż chciałam (miałam nie szaleć) ale mąż jak zawsze nie zawiódł i namówił. Dziś naprawdę poczułam się piękna, mimo że jeszcze ponad 40kg do schudnięcia mi zostało, a włosy były byle jak związane. Naprawdę się tak poczułam. Znowu poczułam się sobą, tą, od której biła pewność siebie. Piękne to było uczucie. A legginsy kupiłam rozmiar za duże. Miłe zaskoczenie, że jednak potrzebuje 42-44 a nie 46-48.
Nawet nie sądziłam, że ciuch może tak dużo zmienić.
Mimo problemów i przeszkód które też się ostatnio pojawiają, czuję się dobrze. Z nadzieją patrzę w przyszłość i z radością czekam na wakacje.
A ten 2l kubek o którym wam mówiłam.. Przesadziłam. Jest OGROMNY. Będę chodzić jak cymbał z baniakiem.
Ale przynajmniej stylowym, bo różowym.
Bycie mamą dziewczynki pomieszało mi w głowie. Mam wrażenie że niedopuszczalny kiedyś różowy stał się jednym z moich ulubionych kolorów. Case na kluczyk do auta też kupiłam sobie różowy.. Ale żeby nie było, nie chamski róż, tylko pudrowy. Jeszcze całkiem nie zwariowałam, chociaż wczoraj byłam o włos od kupienia sobie sukienki w kolorze barbie.
Miły to był dzień. Mam nadzieję że wasz też taki był.
PS. Dziś z mężem mamy rocznicę. Przez to wszystko prawie zapomniałam. Ale... I tak obiecaliśmy sobie świętować w Polsce. Także będzie świetna okazja żeby się odwalić jak choinka na Boże Narodzenie. Uf!
Nie mam pojęcia co pokaże waga, ale raczej nic dobrego. A jestem taka mało doinformowana bo całkowicie sobie odpuściłam stawanie na wagę przed oficjalnym ważeniem. Pewnie wynikało to z tego, że widzę że jestem jakaś spuchnięta (w okolicy bębna rzecz jasna) i z tego że cały tydzień sobie coś tam podskubuje. Tu orzeszek, tam orzeszek.. No i leci. Ale okresowe myśli i potrzeby się dobijają. Marzy mi się pizza, burger, kebab - a szafka ze słodyczami dla brata woła i kusi. Jednak w najbardziej kryzysowych momentach wlatują orzechy lub migdały. Nie dużo, dosłownie kilka. Ale patrząc na ich kaloryczność nie jest to chyba dobra decyzja.
W poniedziałek dostałam okres, więc nie ma się co oszukiwać, pięknie nie będzie, chyba że magicznie mi się dziś skończy i jutro zobaczę 98.5 - marzeeeenie! Chociaż 0,5 mniej niż w tamtym tygodniu byłoby wspaniałe. Chociaż nie - jakakolwiek mniejsza liczba byłaby sukcesem po tym tygodniu. W najśmielszych snach tym razem nie widzę 98.0 mimo że zazwyczaj w tydzień było -1kg około. Po prostu czuję że coś jest nie tak.
Myślę że podjadnie i generalnie trudne dni zrobiły swoje i będzie jakieś 99,5 a przynajmniej taką mam nadzieję, że nie będzie gorzej.
Z wodą giga lipa. Ten tydzień mija pod hasłem nie-chce-mi-się-pić i nie-umiem-się-zmusić stąd też moje obawy o jutrzejszą wagę. Były dni że wypiłam 1,5l a chyba trafił się nawet dzień że tylko 1l. Nie wiem co się ze mną stało ale totalnie mi się pić odechciało.
Na szczęście z pomocą przyszła tutaj Vitalia i wasze pamiętniki. Któraś z was pisała o butelce 2l - no i gdy przeglądałam sobie ostatnio chińskie pierdoły, wyskoczyła mi reklama takiej właśnie butelki. No to biere - pomyślałam. Tak też zrobiłam, licząc na to że to zakończy mój problem związany z pilnowaniem przyjmowanej ilości wody. Bo wiecie, ja lubię widzieć cel. Przeliczanie na szklanki to była dla mnie masakra, bo prędzej czy później zapomniałam uzupełnić w aplikacji szklaneczkę i już się w tym wszystkim gubiłam. A tak, będę miała wielki dzban przed sobą (i zawsze ze sobą) i chcąc nie chcąc będę sobie popijać co chwilę. Teraz próbowałam metody na butelki 0,5l ale to też nie jest idealne rozwiązanie dla mnie, o ile takie w ogóle istnieje. Dziś już trochę lepiej, bo 1l mam za sobą. Więc dwie butelki zostały. Postaram się w trakcie gotowania obie pokonać.
Do wakacji zostało 16 dni! Być może nawet mniej, bo jeśli dobrze pójdzie mąż dostanie też wolne w piątek (poprosiłam go o to żeby móc na spokojnie zrobić tego torta) więc wyjechalibyśmy w czwartek po jego pracy. Ale to czy tak się uda zrobić okaże się dopiero w tygodniu wyjazdu, bo wszystko zależy od tego jak dużo będą mieć pracy. Oznacza to tyle, że zostały mi dwa weekendy na kupienie jakichś sukienek czy też innych letnich ciuchów. W ten weekend podróż do Primarka odpada, bo mąż musi być pod telefonem. Czyli został jeden weekend, o ile wtedy też nie będzie musiał. Wypatrzyłam już buty na born2be, no i parę kiecek na C&A.
Sprawy związane z kupnem domu też ruszyły do przodu. Jesteśmy umówieni na oględziny dwóch. Dom, o którym wam pisałam że się w nim zakochałam - niestety odpada. Mąż nie dał się przekonać, albo raczej przekonał mnie do czegoś innego. Oczywiście znalazłam bardzo szybko kolejny obiekt westchnień, tym razem nasze szanse są bardzo małe. Jest tylko tysiąc tańszy niż nasza zdolność, więc w razie licytacji nie uda nam się wystarczająco podbić ceny. Szkoda. No ale generalnie do przodu. Może po wakacjach coś się pojawi co nas zainteresuje i będzie w naszym zasięgu.
Odnośnie torta padły poważne decyzje i pierwsze pierdoły zostały zakupione. Przede wszystkim zakupiona została "etykieta" z opłatka, forma która ma pomóc mi uzyskać efekt deski no i podkłady. Zamiast masy cukrowej postanowiłam użyć plastycznej czekolady (smak będzie lepszy, masy cukrowej i tak nikt by nie zjadł, a czekoladę - jeszcze jak!). Jeśli chodzi o smaki to trwają dyskusje, ale mama uparła się żeby była wkładka orzechowa bo ona lubi. Cóż, nie wiem co na to solenizant, a to przecież o jego gust chodzi, no ale niech będzie.
Skończyłam oglądać mój serial. Oczywiście okazało się że kontynuacji nie będzie, więc kolejny zakończony w najciekawszym momencie serial - zaliczony. Strasznie mnie to wkurza. Halo, Netflix, ogarnij się!
Podkład kupiony ostatnio okazał się strzałem w 10! Uwaga drogie Panie, ZNALAZŁAM IDEAŁ!
Zasłużył na pokazanie go w pełnej krasie. Utrzymuje się dość długo, a nawet jak się ściera, to w ładny sposób, taki, że ciężko to zauważyć. Nie wymaga używania pudru, daje fajny efekt.
Mam ostatnio pewne spostrzeżenia. Niektóre bluzki zrobiły się luźniejsze, gacie które jeszcze nie tak dawno zawijały się i gubiły pod fałdkami brzucha teraz wyglądają na mnie nieźle. Nadal się troszkę zawijają, ale już nie tak tragicznie, no i dobrze leża. Na brzuchu, nie pod nim. Także coś tam się zmieniło. Nadal w moich oczach to nie za dużo, ale zawsze coś. Cały czas powtarzam sobie w głowie jak mantre że na wakacjach szybko przyspieszy bo będziemy w ciągłym ruchu, nie będzie czasu na podjadanie i w ogóle. Że zobaczę te efekty, że inni też już zauważą jakąś zmianę. Chyba potrzebuje takiego kopa motywacji.
W trakcie moich poszukiwań na IG osób które mają podobne problemy z wagą co ja, natknęłam się na profil Kasi Guzik (kobieta schudła 100kg). W trakcie przeglądania jej profilu natknęłam się na komentarz pytający ją o rysy twarzy które ładnie się wyostrzyły. Kasia odpowiedziała, że uważa, że przy schudnięciu powyżej 50kg potrzebna jest pomoc specjalistów bo skóra zwłaszcza na twarzy wymaga pomocy/poprawek. Nie chodzi tu o operacje ale jakieś zabiegi typu nici itd. Nie znam się na tym.
No i tu pytanie do was - czy faktycznie tak jest? Skóra na twarzy przy takiej utracie kg wygląda baardzo źle? Wisi?
Korzystacie z takich usług?
Jeszcze mnie to nie dotyczy i z pewnością prędko nie będzie, ale jestem ciekawa jak to wygląda.
W tym tygodniu jakoś mało mam do powiedzenia. Czekam na jutrzejsze ważenie.