Początek roku nie jest dla mnie zbyt łaskawy. Mam wrażenie, że przeżywam jakieś przesilenie. Co trochę mnie dziwi, bo nakład pracy nie jest szczególnie duży. Z drugiej strony mam sporo przeciążeń psychicznych, co gorsza ciężko wypatrywać ich końca. Na środek lutego zaplanowałam ostateczną weryfikację chłopa i naszego związku. Jeśli przejdzie pomyślnie to być może reszta przeciążeń też odejdzie w niepamięć, choć na pewno pojawią się nowe. Nowe będą o tyle lepsze, mam nadzieję, że będą uderzać w nieco inne struny, więc może ból się rozłoży?
Filtrem pogarszającym całą sytuację jest oczywiście brak postępu w odchudzaniu. Nie pomaga czas spędzony w tym procesie. Co prawda pozbyłam się myślenia, że przez X czasu będę na diecie, a potem jak osiągnę zamierzony rezultat to sobie pozwolę na wszystkie żywieniowe grzechy świata, ale samo liczenie kalorii, myślenie o optymalizacji tego procesu jest dla mnie obciążeniem. Irytuję się, gdy waga stoi a całość wydłuża się w czasie. Niestety moja żywieniowa intuicja nie jest jeszcze na takim poziomie żebym mogła przestać planować i kontrolować tę sferę.
Koniec karnawału, okolice tłustego czwartku to dla mnie podwójne wyzwanie. Gazetki reklamowe wypchane są ofertą pączków. Wspaniałych, kolorowych, puszystych. A ja kocham smak ciasta drożdżowego w każdej formie. W sobotę nie dałam rady, poległam. Na śniadanie zrobiłam sobie buchty na parze i niestety nie zatrzymałam się na nich. Zaliczyłam typowy atak obżarstwa. Bodaj pierwszy raz od 3 miesięcy. Licznik zatrzymał się na 2700 nadmiarowych kaloriach.
Od poniedziałku próbuję robić damage control i zamknąć ten tydzień ze średnią wartością 1600 kcal na dzień. Dwa spacery za mną i dwa kolejne w planie. Strategia na tłusty czwartek, który przecież ciągle jest przede mną? Olać. Zrobić zakupy rano w środę, w czwartek w żadnym wypadku nie wchodzić do sklepu. Wmówić sobie, że ewentualnie w piątek coś ten teges, bo to już będzie kolejny tydzień rozliczeniowy. Chociaż szczerze bardzo mi nie po drodze z takimi spontanicznymi wybrykami. Do 14 lutego muszę opróżnić lodówkę, bo planuję wyjechać na dłużej. Wszystko mam tam już wyliczone, nie ma miejsca na żadne podmianki.
Ze zmian w tym tygodniu wspomnę jeszcze o wodzie. Przez ostatni rok albo i dłużej zupełnie olewałam temat picia tych 1,5 - 2l na dzień. Jak w ciągu dnia dobijałam do litra (wliczając kawę) to już było dobrze. Tak to sobie trwało, nie odczuwałam właściwie żadnych negatywnych aspektów tej sytuacji aż do nadejścia 2024, kiedy to zaczęłam zwiększać spożycie białka. Okazało się, że przy tej okazji nabawiłam się okropnych, ale to naprawdę okropnych zaparć. Bagatelizowałam sytuację, bo przecież pilnowałam i błonnika, i aktywności, wydawało mi się, że to tylko jakieś przejściowe trudności być może związane ze stresem. Jednak cała sytuacja się przedłużała, było coraz bardziej nieznośnie, a ja szukając rozwiązania w desperacji zaczęłam nawet jeść fusy z kawy. Nic to nie dawało. Wczoraj dopiero doznałam oświecenia, że błonnik i aktywność to tylko 2 elementy ze świętej trójcy sprzymierzeńców zdrowego wypróżniania. Trzecim, nieodłącznym elementem jest woda! A ściślej odpowiednia jej ilość. Żeby było mi łatwiej się pilnować kupiłam zgrzewkę Muszyny i oto dzisiaj doznałam upragnionego katharsis. Śmiać mi się chce, bo autentycznie czuję się jak nowonarodzona.