Wczoraj wszystko było w porządku aż do wieczora. Dzień spędziliśmy z dzidzią i moim mężczyzną spacerując, w przerwach siadając w różnych miłych miejscach i czytając. Śniadanie zjadłam malutkie (to chleb o niskim Ig i malutkich kromkach)
W ramach przekąski malutki rogalik do kawy i niecała szklanka napoju sojowego
Wizyta w wegetariańskiej knajpie, w której gotują lekko i bez polepszaczy (te talerze są trochę tylko większe od takich do filiżanek, a kaszy zjadłam połowę - na tym z prawej przepyszny pasztet strączkowy w lekkim (nie wiedziałam, że tak się da!) sosie pieczarkowym)
No i wieczorem niespodziewani goście. Zastawiłam stół, a nocne Polaków rozmowy przeciągnęły się prawie do drugiej. No i z tego stołu pościągałam przez ten czas. Głównie ogórków małosolnych i konserwowych, ale do tego trochę więcej niż pół małej bagietki z masłem czosnkowym, kilka papryczek nadziewanych serem i parę plasterków sera pleśniowego. Jak bym nie liczyła wychodzi mi więcej niż 400 kcal. Jak się tak siedzi i gada, atmosfera jest przyjemna a stół zastawiony, to ciężko po coś nie sięgnąć:(. Nie wiem, będę musiała unikać chyba takich sytuacji przez pierwsze pięć kilo, albo nauczyć się kontrolować. Jak wy sobie z tym radzicie? Na imprezach, spotkaniach z przyjaciółmi, kiedy na stole pojawia się masa jedzenia, niekoniecznie dietetycznego?