rety, rety... same "problemy" ;)
Ile można szukać ginekologa w takim mieście jak Warszawa?! To się już zaczyna robić trochę śmieszne. Fakt, mam jedno wymaganie dotyczące dzielnicy - najlepiej żeby był to Ursus, nie zamierzam za każdym razem przedzierać się przez całe miasto. No i najchętniej celowałabym się na faceta. I tyle. Z cennikiem warszawskim już się pogodziłam...
Jak w końcu znajduję jakąś przychodnię, to pojawiają się cyrki organizacyjne, np. dana placówka już nie istnieje :/ Zaczęło się też robić ciekawie, gdy odkryłam stronę "znany lekarz". Nagle okazuje się, że wszyscy to zwyrodniali zboczeńcy, oczywiście same konowały... Po kiego zaczęłam sprawdzać ich personalnie?? Jak mam trafić na czyjś "zły dzień" to i tak trafie, bez względu na to, czy przejrzałam wcześniej setkę opinii, czy też nie...
No i jeszcze kwestia podstawowa. Boję się bardziej niż przed pierwszą wizytą EVER. Dlaczego? A no pewnie dlatego, że przez 6 lat chodziłam do jednego lekarza. Taka zmiana to duża zmiana. Przynajmniej dla mnie. Odwlekałam ten moment przez kilka miesięcy. Dłużej już się nie da :(
***
Nasz wyjazd na południe został oficjalnie potwierdzony :D Nic nam nie przeszkodzi w uczczeniu pierwszej rocznicy ślubu :)
Problemem są buty :( Ciągle obcierają, a próbowałam już chyba wszystkiego :( Jak nic z tym nie zrobię do dwóch tygodni to możemy zapomnieć o ambitniejszym łażeniu po górach ;(
***
No i problem numer trzy - urodziny babci. Strasznie się gimnastykuję przy wymyślaniu prezentu. Nie chcę, żeby się zdublował, nie chcę, żeby poczuła, że kupiłam coś pierwszego lepszego... Co można sprezentować kobiecie przed 90., która ma wszystko i niczego nie potrzebuje. Każda myśl, kończy tak, że to już gdzieś kiedyś się przewinęło... :(
Z pewnością będą kwiaty i karta urodzinowa (babcia je kolekcjonuje, podobno często przegląda), ale... wszelkiego typu słodycze odpadają, tak samo lampki, świeczki, porcelana, wspólne zdjęcia, pachnidła, biżuteria, czy kosmetyki... Pozostają książki. Najlepiej romanse, bo jakimiś albumami podróżniczymi mogłaby się strasznie rozminąć z jej zainteresowaniami, albo nawet gorzej - uaktywnić monolog "jaka to ja jestem stara, schorowana, pewnie niedługo umrę i z pewnością nigdzie nie pojadę". Przy romansach też istnieje niebezpieczeństwo, że trafię na coś co już czytała, bo schodzi jej jedna książka dziennie. Od lat :)
Klops. Nie mam bladego pojęcia...
***
A dieta? Ćwiczenia?
Cóż....
Trzymam fason, ale ambicji jakiś większych brak. Teraz Mój całe dnie siedzi w pracy to nawet obiadów mi się nie chce gotować. Przynajmniej tyle, że robię mu konkretne sałatki na lanczyk, to jakieś mięcho z ryżem/kaszą z warzywami gdzieś mi się w tym menu przewija ;)
no i zaraz będzie jesień...
A skąd wiem? Bo cały czas chce mi się ciepłej zupy ;D
No i ten spadek temperatury, niby jeszcze nie traumatyczny, ale już wystarczająco dyskomfortowy.
Nie mam nic przeciwko, może być już jesień. Wczoraj umyłam okna, więc natura ma moje błogosławieństwo na zmianę pory roku ;]
Muszę tylko zreanimować buty i nie będą mi straszne żadne deszcze :) Chociaż wolałabym żeby ta jesień nie była zbyt mokra...
Już się nie mogę doczekać wyjazdu w górki, ta kolorystyka zawsze łapie mnie za serce :) W nosie mam urlopy majowe, wrzesień - październik to jest to!! :)
Już nie długo, coraz bliżej :)
nie ma co....
... tak się lenić ;] Niemoc okrutna trzyma mnie mocno i nie mogę się jej wyrwać :/
Potrzebuję jakiegoś planu! Schematu, który pozwoli mi zrutynizować dzień. Bez tego jakoś wszystko bierze w łeb.
***
Co do "nie picia piwa". Zakład przegrałam, przyznaję się bez bicia. Wytrzymałam całe 16 dni bez większych nerwów. A potem trafiła się okazja do świętowania... I cóż... ;)
podsumowanie roku zdecydowanie powinno wygladać
inaczej...
Zdałam sobie sprawę, że właśnie mija rok od kiedy przybieram na wadze...
W lipcu pożegnałam się z drogeryjnym obozem pracy, a w sierpniu zorientowałam się, że rozmiar 38 zaczyna się robić przyciasny. Szybko znalazłam winowajcę - cały czas jadłam tak, jakbym następnego dnia miała spędzić 16 godzin na nogach bez możliwości skonsumowania czegoś konkretnego. Wyszło na to, że jem dwa razy więcej niż zawsze, a mój codzienny wysiłek nie był nawet 1/5 tego z tego, co wymagała ode mnie praca...
Szykowałam się na wrześniowy ślub, więc wiadomo - starałam się opamiętać, ogarnąć to co przybyło - wtedy jeszcze miałam nad tym wszystkim kontrolę.
Po ślubie tradycyjnie wybraliśmy się na Przełom Dunajca, z którego wróciłam z kontuzją jednej nogi, i głęboką raną na drugiej. Zalecenie - siedzieć w domu przez miesiąc.
A pieniążki zaczęły się kończyć (odchodząc z pracy wyszłam z trzymiesięczną pensją, bo udało mi się zerwać umowę za porozumieniem stron, a kierowniczka nie zorientowała się, że mam duuużo zaległego urlopu - musieli mi za ten urlop zapłacić ;D) No, ale według planu do tego czasu to ja miałam już pracować, a tu lipa... areszt domowy. Nosiło mnie strasznie, tym bardziej, że nawet do sklepu nie wychodziłam :/ Zaczęło się robić zimno, o wychodzeniu w klapeczkach mogłam zapomnieć - zresztą, wyobrażacie sobie kandydata, który przychodzi na rozmowę w letnich klapkach? Co ciekawe, kontuzja przestała mi dosyć szybko przeszkadzać, nie była też poważna, jednak z połączeniem z raną drugiej nogi (na ścięgnie Achillesa) było to wystarczająco uciążliwe i dyskomfortowe.
Zbliżał się listopad, włożenie butów było już możliwe, zignorowałam resztkę strupa i postanowiłam się przejść. Efekt? Popękany strup, który "pocharatał" nieco zagojoną już ranę. Znowu musiałam trochę odczekać....:/
W tym czasie byłam już ostro (jak na mnie) utyta (rozmiar 42). Myślałam intensywnie o diecie, ale nie byłam gotowa do jakichkolwiek czynów. Po raz pierwszy zaczęłam walczyć na serio 17 grudnia. I szło mi dobrze, ale zaczęły się problemy rodzinne... Poróżniłam się z siostrą, dowiedziałam się jaką mam opinię w rodzinie, generalnie większość relacji się posypało... To chyba wtedy zaczęło być depresyjnie... Dopadła mnie niemoc. Czułam się strasznie niepewnie. Nie interesowałam się pracą, sobą... znowu się zaniedbałam...
Podniosły mnie nieco Vitaliove znajomości. Tak od lutego było różnie, raz mogłam góry przenosić, innym razem chciałam przeleżeć cały dzień pod kocem.... Dzisiaj z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że jest już dobrze :) Do tej pory nie rozumiem większości moich stanów z całego roku. Czuje się inną osobą, mam wrażenie, że wszystkie wspomnienia pochodzą z jakiej dziwnej książki....
Teraz muszę wymyślić jak podziękować mężowi i teściowej za niesamowite wsparcie, gdy było bardzo źle. Gdyby nie oni, ten "dziwny stan" mógłby trwać jeszcze dłużej. Tyle oni :) Teraz ja muszę się uporać z fizyczną konsekwencją ubiegłego roku.
I już się nie boję :) Wróciła mi pewność siebie:) Jeśli teraz zawiodę, to przez lenistwo, a nie przez paraliżujący strach przed wyjściem z domu.
Normalnie wyszła mi z tego jakaś spowiedź ;) Kto doczytał do końca to wie już o mnie wszystko ;) Terapeutycznie rzecz ujmując, oficjalnie stwierdzam, że ten rozdział jest zamknięty. Niniejszym wpisem do Pamiętnika dokonałam katharsis :)
gdzie ta cierpliwość?...
Strasznie mi jej brakuje :(
To dopiero tydzień (niecały!), a ja bym chciała zobaczyć nie wiadomo jakie efekty. Nie mądra ja :/
Obiecałam sobie nie wyciągać żadnych wniosków przed upływem miesiąca. Ciężko jest... Dni niby tak szybko mijają, ale każdego kolejnego dociera do mnie, że to za wcześnie żeby coś podsumowywać, że wszystkie moje "chcenia" jak na razie mogą się wypchać. Na efekty trzeba poczekać...
A te przyjdą z pewnością ;) Już sam trening sinej woli powinien zaprocentować ;D
trwam w postanowieniu ;)
Nie picie piwa wcale nie jest tak trudne, jak myślałam, że będzie ;)
Początkowo sądziłam, że będzie pod górkę - sobie nałożyłam zakaz, ale mężowi przecież nie zabronię. I co? Suprise :D Mój Kochany stwierdził, że to wcale nie jest taki głupi pomysł ;] Powiedział, że faktycznie z tym piwem przeginamy i można od niego trochę odpocząć.
Skoro mam tak silne wsparcie - jak może się nie udać? ;)
Żeby jednak nie kłamać, że wszysko jest pięknie i ładnie... Na zakupach mnie skręca - jak widzę te wszystkie promocje na ulubione piwko jest mi najzwyczajniej w świecie...hm... smutno?...Kolejna rzecz - wieczór przy kuflu. Brakuje mi (nam?) tego rytuału podpijania w między czasie czegoś, co nie jest wodą... Szukamy zamiennika ;) Na razie wypróbowaliśmy inkę z mlekiem (taką mocno schłodzoną, mniam) i jakiś soczek rozrzedzony wodą (i to już takie mniam nie było...) Muszę zrobić napój z pomarańczy, mam wrażenie, że będzie jak znalazł ;)
***
Nasze plany wycieczkowe znowu przesuwają się w czasie... Mimo starań, żeby wyjechać gdzieś wcześniej, skonczy się tak, jak zakładaliśmy na samym początku... to będzie wrzesień. Z jednej strony przykro, bo chciałoby się już teraz, chociaz na krótko. Z drugiej jednak - to już tylko miesiąc... ;)
podnoszę rękawicę! ogłaszam miesiąc bez piwa! ;)
Dla niektórych miesiąc bez słodyczy jest nie lada wyzwaniem.
A dla mnie?
Ja nie wyobrażam sobie tygodnia bez piwa!
Zastanawiam się, czy uzależnienie od piwa można oddzielić od uzależnienia od alkoholu?
W luźnej rozmowie z Lolą dotarło do mnie, że próba wysnucia argumentów za tym, że ciągota za jednym rodzajem trunku (stosunkowo niskoprocentowym) nie musi oznaczać uzależnienia od % jako takich, coraz bardziej zaczynała przypominać bełkot uzależnionego alkoholika ;)
Kiedy pojawia się problem? Przy zwiększonej ilości, czy częstotliwości spożycia? Można pić często, a mało (zdecydowanie kwalifikuje się do tej grupy), albo upijać się na umór okazjonalnie (np. z okazji piątku).
Skoro nie przepadam za winem, a tym bardziej mocniejszymi procentami, ale często sięgam po piwo, to można powiedzieć, że mam problem z alkoholem?
Czy ochotę na piwo można przyrównać do ochoty na batonika? ;D
No właśnie, mówiłam - bełkot :)
Nie mam wyjścia, nie znajdę odpowiedzi na te pytania, dopóki nie odstawię piwka. Najbliższy miesiąc powinien rozwiać większość wątpliwości ;)
nieco zagubiona...?
Jako ukoronowanie moich wszystkich dietowych rozkimnek postanowiłam złożyć publiczną deklarację, jaką było założenie Grupy Wsparcia dla osób chcących wyglądać nieco lepiej lub już zupełnie dobrze w okolicach grudnia ;) Uff... ;) Poszło w świat, że ja - leniwiec pospolity, zamierzam do końca roku pozbyć się 15 kg. I największym marzeniem mym, jest to, aby w przyszłym roku nie myśleć o diecie w kategorii "kilogramów do zrzucenia". Ten rok jest paskudny, ciągnie się jakoś niemiłosiernie i to jeszcze pod symbolem mniejszych lub większych porażek. Muszę to zmienić, ja CHCĘ to zmienić. I tak jakoś półroczna perspektywa starań nie przytłacza mnie tak, jak założenie, że np. do wrześnie pozbędę się 4 kilo nadbagażu...Hmm, od kiedy to ja taka długodystansowa jestem? ;]
Staram się :) Inaczej tego ująć nie można ;)
Jem rozsądniej, urozmaicam posiłki i w końcu wzięłam się za ćwiczenia.
A dzisiaj rano przygniotło mnie pytanie - no dobra, to już ogarnięte, co jeszcze? No właśnie, co jeszcze mogę zrobić? Przez ostatnie miesiące zawsze zostawało coś do poprawy, widziałam mase grzeszków i niedociągnięć. A teraz?
Ten niepokój, że zapominam o czymś szalenie ważnym, jest straszny! Bo przecież wszystko zdaje się być na swoim miejscu.
Jedzenie (po takim czasie gromadzenia wiedzy i eksperymentowaniu na własnym ciałku) jak najbardziej na +
Ćwiczenia? Wiem co lubię, co mi się nie nudzi po 10 minutach i za to się biorę (myślę też o pilatesie, jak już się rozruszam porządnie z pewnością spróbuję) - no to chyba tez na +, nie?
Determinacja i chęci, też na duży +
No i najważniejsze, pierwszy raz mam cel. Cel jak najbardziej realny i "nienerwowy". Cel, który nie jest luźnym - mam schudnąć, ale jaki i do kiedy to mniej ważne. Myślałam, że takie podejście, gdzie nie stawiam sobie konkretnego terminu jest lepsze, mniej stresujące na przykład przy zastoju wagi. Jednak kryło się za tym niebezpieczeństwo odkładania wszystkiego w nieskończoność.
No to jak? Zapomniałam o czymś? ;)
bodziec z niespodziewanej strony... i histeryczne
żale z tyłka strony ;]
Mam teścia, który zawsze coś palnie. Złośliwy jest drań straszliwie i bardzo często (niestety) mnie to rusza. Wczoraj mąż rozmawiał z nim przez telefon, a ja zamiast pójść do łazienki zrobić jakąś maseczkę to siedziałam i mimo chodem słuchałam co tam u teściów nowego. No i słyszę pytanie, czy M. był dzisiaj w pracy, na co Moje Kochanie odpowiedziało, że był, ale już nawet zdążyliśmy zrobić zakupy i jesteśmy po obiadku. Na co teściu, że pewnie obiadkujemy sobie po królewsku (tu złapał mnie pierwszy nerw i pomyślałam, że dobrze, że to nie ja z nim rozmawiam bo pewnie palnełabym coś w stylu "obiad? po co obiad? przecież tylko bawimy się w dom i żyjemy na kanapkach"...) i czy nie przybyło nas ostatnio. Na co Mój, że nie ważył się dawno, ale nie przytyliśmy zbytnio. I po tym padło pytanie o mnie, czy ja przypadkiem nie zaokrąglam się w "jednym miejscu".
Dostałam nerwicy galopującej.
O tym, że nie decydujemy się na dziecko wiedzą doskonale i na prawdę nie wiem ile razy mam to powtarzać. Takie podpytywanki raz na jakiś czas wyprowadzają mnie z równowagi. Przecież rozmawialiśmy raz szczerze, chciałam wszystko wyjaśnić, zdawałoby się, że zrozumieli, cóż...widać, że nie potrzebnie się tłumaczyłam.
Nie potrzebnie się pienię? Tak, wiem. Doskonale zdaję sobie sprawę, że robienie takiego halo z powodu jednego pytania jest co najmniej śmieszne. Może dlatego, że mam okres i reaguję bardziej emocjonalnie?
A chcecie usłyszeć coś głupszego? Za tydzień mieliśmy do nich pojechać dosłownie na dwa dni, bo nie widzieliśmy się od roku, ale po tej jednej głupiej rozmowie telefonicznej odechciało mi sie straszliwie. Już widzę ten jego uśmieszek i jakiś żartobliwy tekst dotyczący mojej figury. No i ten brzuch mój nieszczęsny - ciąża spożywcza jak ta lala. Jeśli znowu bedę musiała słuchać wykładu o tym, że już młoda nie jestem i coraz trudniej będzie mi zrzucić nadbagaż.... Teść ma jakieś "ale" do mojego wyglądu od kiedy zaczęłam nosić rozmiar 38. Teraz jestem 42 i chyba nie mam siły konfrontować się z jego żarcikami, bo albo się na niego wydrę, albo popłaczę.
Heh, miało być krótko tytułem wstępu, a tu taka epopeja...
Zmierzam do tego, że facet zmotywował mnie podwójnie. Ogarnięta jestem od jakiegoś miesiąca, ale nie daję z siebie wszystkiego. Czas wrócić do ćwiczeń, trzeba przeprowadzić inwazję na sadło na brzuchu! Nie dam teściowi tej satysfakcji, oj nie....
Histeryczne żale, jak nigdy ;} Eh... czasem chyba trzeba?....
koszmarne rozstępy, pierwsze w życiu legginsy i
wyjazd pod znakiem zapytania....
Czyli średnio optymistycznie.
Jeszcze modem przejął kontrole nad naszym życiem i sam decyduje kiedy mogę skorzystać z internetu, a kiedy najwidoczniej powinnam się wziąć za sprzątanie ;P Na pana specjalistę z wymiennym sprzętem muszę poczekać do jutra (w godzinach 19-21...bajka....)
Moje rozstępy żyją własnym życiem, i to bujnym w dodatku. Robią się coraz ciemniejsze na tych moich bladych udach... I zaczyna mi to najzwyczajniej w świecie przeszkadzać. Zauważyłam, że "ukradkowe" spojrzenia mijających ludzi krępują mnie coraz bardziej. Pojawiła się potrzeba zakrycia nóg :( Jedynej partii mojego cielska, z którą nigdy nie miałam problemów. Zamówiłam więc getry 3/4, przyszalałam i wybrałam opcje wyszczuplającą brzuch, ha ha! Zobaczymy co to będzie....
No i ten wyjazd "urlopowy". Z nagłej okazji wolnego tygodnia zrobiło się 5 dni....Zastanawiamy się czy warto jechać na tyle. Może lepiej poczekać do jesieni (jak planowaliśmy pierwotnie) i liczyć na to, że nic nie pokrzyżuje nam planów? Z jednej strony jak nie pojedziemy, to przenudzimy ten czas w Wawie. Z drugiej, jadąc tak na wariata, musielibyśmy zrezygnować z większości planów, które mieliśmy na taki wyjazd - a tu już pojawiają się dylematy - komu sie przyznać, że będziemy w okolicach, którym znajomym dać znać, z którymi się spotkać, a których olać? Organizować jakiś dzień w terenie, czy polenić się w miejscach już nam dobrze znanych? A może nie przyznawać się nikomu, posiedzieć ciachczem z teściami, pogapić się na góry "przez okno".... Nie wiem ;(
A co do diet, wagi i wymiarów... Przed @ nie ma co liczyć na jakiekolwiek postępy, ale i tak jestem zawiedziona wynikami na dzień dzisiejszy. Rety, rety... mam tylko nadzieję, że nogi nie spuchną mi tak, jak w zeszłym miesiącu...