ruszyło ładnie :)
Oby tendencja spadkowa się utrzymała ;)
Po dwóch tygodniach jestem lżejsza o ponad kilogram i kilka centymetrów (od 0,5 do 1,5 w różnych miejscach cielska). Jest dobrze ;)
Tylko pogoda zrobiła się średnio zachwycająca, endorfiny wzięły sobie wolne ode mnie, ale to nic ;) Cierpliwie zaczekam na ich powrót :)
słońce, słońce, więcej słońca!!!! ;D
Entuzjazmu ciąg dalszy ;)
Ciągle mnie nosi, nie umiem wysiedzieć w domu! Biorąc pod uwagę cały poprzedni rok to niesamowita nowość oraz zmiana na duży plus. Tak ostatnio sobie myślę, że podejrzanie długo to trwa i pewnie zaraz się skończy... A może nie? Może udało mi się przerwać paskudną passę? ;) Tak czy siak korzystam! Korzystam ile wlezie! ;]
Wczoraj zjarało mi dekolt. Co jest dziwne bo już byłam ładnie opalona, skąd więc takie podrażnienie? Pewnie za szybko przerzuciłam się na niższy filtr.... Teraz to albo siedzenie w domu, abo jakiś golf (?!) na wychodne ;(
Dietkowo trzymam się bardzo dobrze. Jednak ciągle nie ćwiczę, ale... Szlajam się całe dnie ( no dobra, nie całe, ale tak średnio przez 3 do 5 godzin to mnie w domu nie ma), robię sporo kilometrów ;) W między czasie jakieś zakupy spożywcze, a w domu trochę postoję przy garach, o ogarnianiu mieszkania nie wspominając...Warzenie i mierzenie w niedziele, zobaczymy co ten mój "system" jest warty ;)
już dawno nie miałam w sobie takiego optymizmu :)
Można powiedzieć, że od ostatniego wpisu stabilizowałam wagę wyjściową ;) Ważyłam się codziennie, a po tygodniu uśredniłam wynik. Teraz liczę na spadki ;) Dopracowałam też wszystkie założenia "nowej - starej" diety. Znowu prowadzę dzienniczek z menu i aktywnością, i jakoś leci ;) Dużo czasu spędzam poza domem, w końcu mam buty, które mnie nie krzywdzą, to i na długaśne spacery chętniej wychodzę. Nareszcie łapię trochę słonka! :) I odkryłam sposób na opalenie piszczeli - przyspieszacz opalania - na prawdę działa! To chyba będzie pierwsze lato, w którym opalę nogi! :D
W końcu che mi się chcieć :) Ten stan trwa już dwa tygodnie :) Korzystam ile wlezie, zanim znowu mnie dopadnie jakaś pseudo deprecha.
Na jednym ze spacerków trafiłam na stragan z owocami sezonowymi. Uwaga teraz będzie bulwersująco - nie pamiętam od ilu lat nie jadłam truskawek lub wiśni. Chyba od czasu, gdy opuściłam dom rodzinny... Robiłam kilka przymiarek do owoców z bazaru, ale... to nie było to. Czasem kupowałam, ale nigdy nie trafiłam na owoce, które smakowały by tak, jak pamiętam, że powinny. Z czasem pogodziłam sie z tym smutnym faktem i bez emocjonalnie mijałam te wszystkie stoiska. Aż do wczoraj... Zobaczyłam agrest i czerwoną porzeczkę, i... dostałam ślinotoku. Oczywiście nie umiałam się powstrzymać. A w domu? Okazało się, że owocka są kwaśne, zarówno agrest, jak i porzeczka zostały zerwane za wcześnie :/ Cóż... mam teraz dużo kompotu i nauczkę żeby raz podjętej decyzji nie zmieniać pod wpływem chwili...
Jednak nie ma tego złego, coby na dobre nie wyszło... Taki kwaskowaty kompocik, dobrze schłodzony...mhmrrrm...pycha :D w sam raz na letnie wieczorki, gdy człowiek odmawia sobie piwka ;D
nie chcę być cienias, przestaję ściemniać! :D
Czy zdarzyło Wam się kiedyś za dużo myśleć o diecie? Mieć ambitne plany, głowić się nad jadłospisem, godzinami siedzieć przed kompem i szukać idealnej diety dla siebie?
Właśnie dzisiaj dotarło do mnie, że mam tak od....grudnia! Tak tak, to właśnie wtedy podjęłam decyzję o odchudzaniu. A co się stało?
Nie miałam pomysłu na dietę dla siebie, więc zaczęłam stosować MŻ i chodzić na spacery. Nie ćwiczyłam w ogóle, jedynie szlajałam się po osiedlu nawet przez 4 godziny. Po błocie, po lodzie, w ciężkich zimowych buciorach - z perspektywy czasu to całkiem niezły trening był ;]
Oczywiście waga się ruszyła, po pierwszym miesiącu centymetry ładnie zleciały, byłam na najlepszej drodze do sukcesu.
Coś jednak poszło nie tak.... Kolejny miesiąc nie był już tak rewelacyjny w spadkach i się zaczęło.... Najpierw lenisko, potem niechciej z marazmem.... Ogarnęłam się na jakieś dwa tygodnie, znowu było dobrze i... zaczęłam chorować. Nie trwało to długo, jednak spadek formy męczył mnie trochę. No i nadszedł czas kombinowania. Zamiast grzecznie wrócić do MŻ, wymyśliłam sobie eksperyment opierający się na diecie SB. Poeksperymentowałam sobie trochę, był jakiś tam spadek, ale to nie było to. Zaczęłam szukać dalej. Odkryłam, że trzymanie się jednej porcji mącznych węglowodanków dziennie bardzo dobrze mi robi i zdecydowanie powinnam się trzymać tej banalnej zasady bez wyjątków! Zastanawiałam się nad dietą 3Dchili lub dietą 5:2, ale ludzie, przecież nie o to mi chodziło. Nie takie miałam założenia, nie tak chciałam się odchudzać!
I tak dochodzimy do dnia dzisiejszego. Rano odczułam mocne chęci poprawy w związku z tym od kilku godzin wertowałam "blogi dietetyczne". Zaczęłam sobie rozrysowywać jakieś tabelki z wagą i wymiarami na zaś, układać jadłospis na najbliższe dwa tygodnie i w połowie swojej twórczości coś mnie tknęło. Poczułam bezsens takich poczynań. Po co mi to, na co? Czy naprawdę muszę mieć tak rozpisane posiłki żeby się pilnować? Przecież zaczynałam bardzo dobrze, bardzo mądrze! Mogę do tego wrócić, nie kosztowało mnie to dużo wysiłku.
Ze wspomnianych tabelek zostawiłam sobie tylko "kontrolkę" wagi i obwodów (16 krateczek, czyli 16 tygodni, w których nie będzie żadnego niepotrzebnego deliberowania - po prostu będę działać, nie będę się zastanawiać "że może lepiej wypróbuję tą dietę?"). Z jedzeniem zdaję się na intuicję. Muszę tylko pilnować tej jednej porcji węglowodanów i grzecznie jeść zupę na kolację, chociaż mężowi szykuję w tym czasie coś konkretniejszego i apetyczniejszego ;) Ot i cała filozofia ;)
Dlaczego aż pół roku zmarnowałam na poszukiwanie diety idealnej? Nie wiem... Może potrzebowałam świadomości bycia na jakiejś konkretnej diecie? Co nie zmienia faktu, że pokpiłam na całej linii.....
Jest mi trochę wstyd, ale złość na siebie już mi przeszła. Czuję... hmm... podekscytowanie ;)
puchnę... ;(
Jakiś tydzień temu kupiłam nowe sandałki na lato. Długo szukałam modelu w ten deseń (w końcu udało mi się znaleźć buty z minimalną ilością miejsc dla ewentualnych obtarć - to sukces!). I co? Od dwóch dni jestem balonikiem :/ Spuchły mi łapy i stopy :/ Wychodząc z domu mam schizę, że zgubiłam obrączkę... Dopiero po chwili przypominam sobie, że przecież w ogóle jej nie założyłam.... ;( No i nowiutkie sandałki powędrowały do szafy... :/
Nigdy wcześniej tak nie spuchłam :(
Chyba mam winowajcę.... okres. Przez ostatnich kilka lat robiłam sobie wakacje bez okresowe. W tym roku o tym nie pomyślałam i nie poprosiłam lekarza o wystarczającą ilość opakowań hormoników. Wizytę u niego mam zaplanowaną razem z wyjazdem urlopowym, także nie będę już nic przestawiać. Przemęczę się jakoś. Ale po tych wakacjach z pewnością już zapamiętam: okres + upał = spuchnięcie.
Jakby tego było mało znowu zaczęły mnie łapać skurcze :/ Z wielkim bólem serca odstawiłam kawę i łykam magnez z potasem. Nie wiem czy to autosugestia, czy wystarczyło na trochę zrezygnować z kawy, ale od kiedy zażyłam pierwszą tabletkę skurczy nie było ;)
A, i zorientowałam się jeszcze, że mam śliczniutkie różowiutkie rozstępy. Oczywiście podjęłam z nimi walkę i jestem dobrej myśli. Ciekawe kiedy uda mi się ich pozbyć? ;)
chyba odkryłam Amerykę ;)
Czyli własną dietę "cud".
Próbowałam różnych rzeczy, kombinowałam jak odchudzić posiłki, z czego zrezygnować, co najlepiej jeść o konkretnych porach dnia.... tak właściwie to wszystko opierało się na klasycznym MŻ, ale... Sumując moje dotychczasowe wysiłki, wszystko to można o kant tyłka trzasnąć!
Kto jeszcze nie wie to się teraz dowie - nie mam problemu ze słodyczami lub słonymi przekąskami... Ja uwielbiam pierogi! Kocham makarony! Nie wyobrażam sobie nie jeść tych rzeczy.
Pojawia się zatem pytanie z czym problem? Przecież na MŻ można to spokojnie ogarnąć! Taa...w teorii chyba..... Nie umiem ograniczyć się do 6 pierogów... Jak do nich siadam to leci od razu 15, hamuję się żeby nie więcej.... A makaron? Ło rany... moja porcja nie różni się wielkością od tej mężowskiej. Przynajmniej nie biorę już dokładki, chociaż tyle się nauczyłam...
Całkowita eliminacja tych produktów nie powiodła się... Zresztą samo założenie było strasznie głupie. Wyrzucam coś z menu, chudnę, potem stwierdzam, że skoro już się odchudziłam to może jakiś makaronik na obiad? Raz, drugi, trzeci...aż straciłabym kontrolę. Bo tak to się chyba odbywa, jak odmawiamy sobie rzeczy, na które mamy ciągłą ochotę, prawda?
Zaczęłam kombinować jak najbezboleśniej rozwiązać swój problemik. I tak oto odkryłam Amerykę! Postanowiłam trzymać się jednej zasady - jedna porcja mącznych węglowodanów dziennie! Mam w planach pierogi na obiad? To urządzam sobie dzień bez chleba. Zjadłam kanapki na śniadanie? W takim razie do obiadu będzie kasza. Itp.
Funkcjonuję tak sobie niecałe dwa tygodnie i przy regularnych umiarkowanych ćwiczeniach potraciłam po 3 cm w obwodach!
W końcu znalazłam sposób na swój tłuszcz! ;)
człowiek lekko 'pokrzywdzony' pozwala sobie na
więcej
A raczej nie ma problemu z usprawiedliwianiem nadprogramowych zakupów. Czy to żarcia, czy kosmetyków... niektórzy preferują ciuchy.
Wczoraj rozwaliłam sobie kciuka. W bardzo głupi sposób - wtyczka w kontakcie stawiała opór, więc szarpnęłam. W momencie szarpania postanowiła wyjść lekko, w skutek czego moja ręka miała bliskie, bardzo gwałtowne i nieplanowane spotkanie z rantem kafelek w łazience...
Rozcięłam sobie skórę wzdłuż kciuka. Było trochę strachu bo pokrwawiłam chwilę obficie. Teraz jestem opuchnięta i lekko obolała kiedy chcę zgiąć palcem - brak chwytu kiepska sprawa :( Wracając do tematu... poużalałam się troszkę nad sobą i pomyślałam, że nici z planowanego mycia okien, równie dobrze mogę się nieco przewietrzyć. Wybrałam się na spacer bez celu, ale moje nogi lepiej wiedziały gdzie chce iść. Najpierw odwiedziłam drogerię, z której wyszłam z kilkoma maseczkami, odżywką do paznokci i masłem do ciała o zapachu białej czekolady. Następny był spożywczak, w którym przyszalałam jogurtem wiśniowym, czekoladą gorzką ze skórką pomarańczy i chałwą....
A wszystko przez to, że rozcięłam palec i próbowałam się pocieszyć....
waga i myślenie życzeniowe
Kiedy najlepiej jest się ważyć?
Oczywiście rano. Jeszcze przed śniadaniem i najlepiej po opróżnieniu jelitek. Nie zawsze jednak udaje się załatwić drugą czynność zaraz po przebudzeniu. Ja nie należę do tych szczęśliwców. Zawsze muszę swoje odczekać....
W każdy dzień pomiaru wagi uruchamia mi się śmieszny ciąg myślowy. Staję na wadze z samego rańca i jeśli nie podoba mi się to co widzę zaczynam argumentować sobie dlaczego jest tak, a nie inaczej. Pierwsza myśl - no tak, mam w sobie całe wczorajsze żarcie, to ono tak wpływa na wynik. Zważę się po załatwieniu tej konkretniejszej potrzeby. W rzeczywistości przecież tyle nie ważę, to wszystko przez te resztki!
Kilka godzin później, po pozbyciu się wczorajszych resztek z jelit, cyferki na wadze wcale nie są przychylniejsze. No i wtedy myślę, że to wszystko przez konkretne śniadanie, kawę i inne płyny, które już zdążyłam w siebie wlać... Gdyby je odjąć wyszedłby wynik "prawdziwy".
No ludzie, jak można tak się oszukiwać. Przecież to strasznie śmieszne jest!
Skąd mi się wzięło, że w "rzeczywistości" jestem lżejsza? Przecież jem i piję codziennie. To znaczy, że zawsze będę miała w organizmie jakąś nadprogramową masę. Dlaczego zawsze zwalam winę na to co wchłonęłam? Te rzeczy stają się częścią mnie i nie ma wyjścia, wpływają też na wagę.
Czy w takim razie warto trzymać się zasady porannego ważenia? Może uczciwiej byłoby kontrolować wagę wieczorami, przed pójściem spać?
Tak profilaktycznie i dla spokoju ducha ;) Może wtedy dałoby się uniknąć takiego myślenia życzeniowego? ;)
kolejnych kilka dni to będzie wyzwanie....
Dlaczego?
Na osiedlu remontują(?) gazociągi i przez 5 dni nie będę miała możliwości korzystania z kuchenki. Czyli żadnych jajeczek, żadnych zupeczek... :/
Odkurzyłam prodiż - będzie śmiesznie. Bardziej się orientuję jak upiec w tym ustrojstwie ciasto niż zrobić jakieś mięcho na obiad. No i muszę jeszcze odkamienić czajnik elektryczny, może się jeszcze nada po tych wszystkich latach nieużywania. Swoja drogą, że byłam kiedyś zbyt leniwa żeby zrobić porządek w tym grajdołku to prawdziwy cud - czajnik poleciałby pierwszy.
Zastanawiałam się nawet, czyby nie zainwestować w mikrofalę. Narobiłabym gotowców i do lodówki. Z podgrzaniem nie byłoby problemu. Jednak opanowałam się w czas ;)
To tylko pięć dni :) Fakt, na pewno będzie bardziej kanapkowo niż dotychczas. Pewnie wpadną też jakieś grzanki z serem z opiekacza. Ale! Przypomniałam sobie o takim cudzie, jakim jest kuskus! :) Do przygotowania tej kaszy nie potrzebuję kuchenki :) A baza do sałatki jak znalazł! :)
To tylko 5 dni...
Ciągle ćwiczę :) To już dwa tygodnie regularnych ćwiczeń :) Chyba w końcu trafiłam w swój system :) Co dwa dni robię przerwę. Do hantli i przysiadów dorzuciłam rozciąganie. Za jakiś tydzień, może dwa dołączę rowerek ;) Czuję jak pomału nabieram siły. I o to chodziło :)
ustabilizowałam się trochę ;)
Zaczęłam się znowu ruszać. Na razie delikatnie i tylko to na co mam aktualnie ochotę, coby się niepotrzebnie nie zrażać (jak to bywało do tej pory). Także od całych dwóch dni praktykuję przysiady i hantle :) Zajmuje mi to nie całe pół godziny, ale to już jest "coś" w kierunku "czegoś" ;)
Muszę przearanżować sobie pokój. Dotarło do mnie, że za każdym razem, gdy pojawia mi się w głowie pytanie "może pojeździłabym na rowerku?" następowała błyskawiczna odpowiedź " nie chce mi się go wyciągać z kąta". I mam teraz nizłą zagadkę, jak przestawić stół, komodę i rowerek, tak żeby mieć do niego łatwy dostęp bez konieczności odsuwania kilku mebli. Najlogiczniejsze ustawienie zablokuje mi nieco dostęp do komody, w której trzymam sztućce... Tak źle i tak niedobrze...