W związku z koniecznością wystrojenia się do pracy w sukienkę, poprzerzucałam wczoraj wszystkie kiecuszki i z zaskoczeniem odkryłam, że to, co przymierzałam ostatnio, teraz jest albo idealnie dopasowane, albo wręcz na mnie wisi. Nie powiem, poprawiło mi to nastrój.
Do pracy wybrałam to, w czym czułam się najswobodniej. Koleżanka zlustrowała, siłą ściągnęła ze mnie żakiet domagając się prezentacji całości, po czym stwierdziła: Nie masz brzucha. Eee, fantastka. Brzuch ciągle jest, choć dużo mniejszy, ale nadal niedopracowany. Powiedziałam jej, że gdybym chciała wyglądać naprawdę dobrze, to muszę zrzucić drugie tyle, co już spadło. Oburzona, zaczęła protestować, że wtedy już za chuda bym była. Bawią mnie takie komentarze, te dobre rady zainteresowanych moim dobrem. Co to w ogóle znaczy? Za chuda dla kogo? Dla niej, bo to już niezdrowo, czy może faktycznie tak jest obeznana w temacie, że dobrze radzi? Każda z Vitalijek wie, ile powinna zrzucić, by spojrzeć w lustro z zadowoleniem. Wydaje mi się, że i ja to wiem, dlatego macham ręką na takie komentarze i cieszę się dzisiejszym spadkiem 10 dag. Niech się tylko utrzyma, będę chuchać, dmuchać. I powiem wam jeszcze na koniec, że jak patrze na te swoją cyferkę na pasku, na te moje 67, 60, to tak sobie myślę: 67,60... to już tylko mały kroczek do 65, a to dopiero będzie coś fajnego. I tak się cieszę w duchu jakbym czekała na urodzinowy prezent.
Dzisiejszy dzień to kolejne zmagania ze sobą, bo straciłam apetyt na sałatki i inne zimne przekąski. Nie mogę też w siebie wmusić mięsa. Obiad udało mi się zjeść z apetytem, ale resztę... wepchnęłam ile się dało, ale to jednak mało tak w ciągu całego dnia. Na śniadanie był ogórek, plastry papryki i kawałki łososia. Drugie śniadanie i przekąska: parę plastrów białej rzodkiewki, kilka plastrów ogórka i kawałek tuńczyka. Na obiad: pstrąg pieczony w folii z pieczarkami, do tego brukselka z zieloną fasolką.