Od razu odpowiem na powyższe pytania: A skąd, spokój zachowany. Na osiemnastce bawiłam się świetnie, potańczyłam, nie kusiło mnie na ciasta, mało kto je z resztą jadł. Tort, jak tort. Mężuś bardziej przeżywał, niż ja, ale nie utrudniał. Spytał tylko: a może chociaż truskawkę zjesz? Jak możesz, to ci dam.
Tak poza tym, niezbyt się ograniczałam, zjadłam mięso pieczone z 3 surówkami, potem paski kurczka panierowane w sezamie, śledziki w occie, ryż z duszonymi kawałkami kurczaka, flaczki, a właściwie rosołek z tego dania. Wypiłam chyba ze 3 litry wody z cytryną.
Spodziewałam się, że chociaż to wszystko dozwolone, to ilość i godzina jedzenia powali mnie w skutkach. No i stało się. Miałam nadzieję pochwalić się spadkiem do 69, a po imprezie było 70. Załamka? Nie, czekanie na kolejny dzień, bo zazwyczaj taki skok, to u mnie zatrzymanie wody w organizmie. No i doczekałam się. Dziś już jest 69,60, więc powoli wszystko wraca do normy. W pomiarach stabilizacja, nic się nie zmieniło. Walczymy dalej.
Ps. Wczoraj trzymałam się swojego normalnego jadłospisu, żadnych głodówek, choć po tej ilości zjedzonego mięcha i na skutek zażywanych od piątku leków, czułam się jakbym była na kacu.
roogirl
13 stycznia 2016, 16:12Cieszę się, że się dobrze bawiłaś :)
angelisia69
11 stycznia 2016, 08:58swietnie ze sie wybawilas ;-) a waga raz w gore raz w dol,niemniej jednak tych super chwil nie warto by bylo zamieniac nawet na 0,5kg mniej