wbrew pozorom i treningowi im. Lubego, jeszcze żyję.
zaczęłam biegać! z Lubym, oczywiście. pierwszy bieg był tragedią. przebiegłam 700 m i myślałam, że umrę. ręce miałam w kolorze koszulki (żarówiasty róż) i oddechu złapać nie mogłam. spotkałam się z kryptokrytyką Lubego, że on to ten dystans przebiegłby kilka razy dwa razy szybciej. fajnie, fajnie. tyle, że ja ostatnio taki dystans przebiegłam w drugiej klasie gimnazjum, czyli ca. 12 lat temu.
kolejny bieg już był lepszy, pobiegłam jeszcze dalej.
a najlepiej było wczoraj, gdy przebiegłam 1,2 km (podaję tylko odległości, bo nie mam żadnego odpowiedniego czasomierza). czułam się nieźle. epicko wręcz. oczywiście łapki znów były żarówiasto różowe (to chyba przez to, że biegam na absolutnym wygwizdowie), ale nie dyszałam jak Darth Vader.
dzisiaj Luby w pracy, więc skorzystałam z okazji i wyszłam z domu na zakupy o przyzwoitej porze, dzięki czemu uniknęłam łażenia po upierdliwym słońcu (aluzja). śniadanie moje składało się z nabytych w Tesco: parówki w cieście francuskim i smoothie mango i marakuja (milion razy lepszy od biedronkowego). przeszłam prawie 6 km i po chwilce spędzonej z Niemodnymi Polkami, zabiorę się za jakieś sensowne zajęcia.
tak, dziś też pójdę biegać.
gdy wrócę do Krakowa, będę bardziej obecna na Vitalii. obiecuję.