Ostatnio dodane zdjęcia

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

Opiszę to kiedyś, jak będę miał wenę.

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 26569
Komentarzy: 257
Założony: 10 stycznia 2011
Ostatni wpis: 26 września 2016

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
Lukaszowaty

mężczyzna, 41 lat, Wrocław

179 cm, 119.80 kg więcej o mnie

Postanowienie noworoczne: Zejść poniżej stówy (oj, ciężko będzie...)

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Historia wagi

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

28 marca 2011 , Komentarze (14)

No, dzisiaj strzeliło 25,1 kg mniej. Tyle schudłem od 10.01.2011...


Pozwoliłem sobie na małe podsumowanie:

Zrzuciłem dwa wiadra budowlane tłuszczu...

Straciłem prawie 200.000 kalorii

Od 1872 godzin jestem na diecie...

Co godzinę traciłem 106 nadmiarowych kalorii...

Codziennie zrzucałem po 320 gram...



A wiecie, co jest najgorsze? Zostało prawie jeszcze raz tyle do zrzucenia :)

24 marca 2011 , Komentarze (11)

Kurde, już tak blisko do rozbicia trzycyfrówki... Aktualny tłuszcz: 103,60 kg. Zostało do zrzucenia jedynie 4kg, żeby na wadze zobaczyć <100kg...


Wiecie co? Jestem szczęśliwy. Dlaczego? Bo mi się udaje. Fakt, kosztuje mnie to wieeele, ale cóż, jak się człowiek spasł przez całe życie, to wówczas te kilka miesięcy odchudzania wydaje się być niczym w porównaniu do stanu, do jakiego się doprowadziłem.


Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy - byłem pierdol*ęty, że mogłem tyle żreć i doprowadzić się do stanu circa 130kg (czasem nawet więcej). Teraz, gdy mam 103,6 kg nie dość, że czuję się lepiej (mimo poczucia głodu), wyglądam ciut lepiej, to... zaczynam powoli zauważać wzrok kobiet na sobie :) Do tej pory tylko nieliczne (takie fetyszystki grubasów) na mnie zerkały. Ba, nawet były takie, które zostawały ze mną na dłużej, ale... nie czułem się z tym dobrze wiedząc, że czasem wstydzą się ze mną gdzieś wyjść. Bo mimo nawet największej miłości do mnie, zdawały sobie sprawę, że zamiast z "foczką" wychodzą do ludzi z "wielorybem"...


Więc kolejna sprawa trzyma mnie "przy życiu". To, że niebawem będę również bardziej szczęśliwy w sprawach damsko-męskich :) No i kurde, czy potrzeba innej mobilizacji? Nieeeeee :D


Ze złych wiadomości, to pozdrawiam programistów Vitalii :) Ostatnio trochę "pohakowałem" swój profil i okazało się, że ten półnagi grubas - czyli słynny awatar (model 3D) w moim profilu, jeszcze długo będzie półnagim grubasem... Otóż zmieni się na w miarę normalnego człowieka wtedy, gdy... ja też stanę się w miarę normalnym człowiekiem :) Czyli przy wadze ~95 kg. A do tego potrzebuję jeszcze trochę cierpliwości :)


Jakie plany? No cóż - planowo MUSZĘ rozwalić 100kg do końca kwietnia. Uda się na bank. Co prawda szczęśliwy będę nawet z 99,9kg ale najszczęśliwszy będę przy tzw. "pewnych 99kg" czyli przy około 97-98kg. Kurde, niedużo potrzebuję do pełni szczęścia, tym bardziej, że mam na to 5 tygodni. Robi się cieplej, więc spacerniaczki zaliczam właściwie dzień w dzień, więc wszystko idzie ku dobremu.

19 marca 2011 , Komentarze (109)

Zgodnie z obietnicą, zamieszczam w aktualne zdjęcia: porównanie (przed i "po" [ a właściwie "w trakcie" ])





Widać jakąś różnicę?

16 marca 2011 , Komentarze (15)

No więc dzisiaj z rana, pełen obaw, stanąłem na wadze...

Cóż wyszło? Równo 105 kg. Przed urlopem (03.03.2011) waga wynosiła 108,60 kg. Zatem wynik matematyczny banalnie prosty: przez 13 dni zrzuciłem 3,60 kg, co wygląda na dość niezły wynik - więc ogółem jestem zadowolony :)


Teraz czas podsumować urlop, takie szybkie cyferki (urlop trwał 9 dni):

- przetuptane 88 kilometrów (prawie 10 km/ dziennie)

- ponad 145.000 kroków

- zrzucone około 8800 kalorii dzięki samemu chodzeniu (co daje około 1,25kg mniej na wadze)

- przejechane samochodem (za kierownicą :)) 300 mil (mało, ale i tak wyczyn jak na człowieka, który od zawsze zarzekał się, że nie usiądzie za kierownicą angielskiego auta - przypominam - kierownica jest po "innej stronie" i jeździ się tam "po tej złej stronie").

- 4 loty (Wrocław -> Dublin, Dublin -> Liverpool, Liverpool -> Dublin, Dublin -> Wrocław) - ogółem około 6,5h lotu oraz około 6h wyczekiwania na lotniskach...

- 2 kontrole osobiste z pełnym macankiem (fuj...)


Jeśli chodzi o inne, ciekawe aspekty diety, to tak sobie przeliczyłem, że od ostatniego "pomiaru" (21.02.2011) do dnia dzisiejszego (16.03.2011) straciłem w obwodach ciała 24,5cm, co daje po 1 centymetr dziennie. Faaaajnie :D


14 marca 2011 , Komentarze (1)

Pożegnałem Walię. W LLandudno przesiedziałem 5 dni. W międzyczasie oczywiście zwiedzałem, łaziłem bez celu i trzymałem dietę.

Dzisiaj (a właściwie już wczoraj) wróciłem z Liverpoolu do Dublina. Tu też za długo nie zagoszczę, bo jutro o 18 czasu lokalnego mam powrót do Polszy. Potem tylko szybki senesik, dłuuuuuuuuuuuuugi sen i już w środę pochwalę się (albo kurde nie będzie się czym chwalić) jaka różnica wagowa powstała w trakcie urlopu. Z tego, co widzę, to ostatni wynik mam z 03.03.2011 w wysokości 108,6 kg. W sumie najpiękniejszym prezentem jaki mógłbym dostać to wynik <105kg ale to raczej abstrakcja, żebym w 13 czy 14 dni zrzucił prawie 4kg... Niestety abstrakcja... Choć sumarycznie licząc zrzucałem w Polsce średnio 0,2kg dziennie. Razy 14 dni, daje piękny rezultat 2,8kg. A pamiętać należy, że dużo łaziłem (ile? to napiszę w notce podsumowywującej cały urlop, bo jeszcze jutro może się to trochę zmienić :))


Zacząłem się już przyzwyczajać do rewizji osobistych. W ciągu ostatniego tygodnia miałem je dwie. Jutro może mi się zdarzyć trzecia. Obadamy. W sumie to nic miłego - facet obmacujący wszędzie gdzie popadnie... "tam" niestety też... No cóż, trzeba zagryźć zęby i wyobrazić sobie plażę albo inne czadowe miejsce.


W sumie spodobała mi się jazda nie po tej stronie, co trzeba. Na początku jeździłem jako pasażer, ale potem się tak wkręciłem, że usiadłem za kółkiem i popierniczałem jakbym miał motorek w tyłku. A że "drugi kierowca" był gratis przy naszym full-insurance to mogłem legalnie jeździć do woli :) Kurde, spodobało mi się. Minusem było tylko to, że auto miało skrzynię manualną, a ja "burżuj" przyzwyczaiłem się do automatu w moim nowiutkim (sic, kurde, ma już prawie 2 lata...) autku. Poza tym to to czym jeździliśmy to był straszny muł. Przyzwyczaiłem się do tego, że jak się wciska gaz, to auto rwie do przodu. A tu muł... terkocze tylko a jechać nie chce... No cóż, nie można mieć wszystkiego...


Dobra, śpiący trochę jestem, więc kończę na dziś. Jutro nie wiem, czy coś napiszę, bo w PL będę pewnie koło 22 czasu polskiego. Ale w środę na bank coś sklecę, lecz dopiero po tym, jak senes da radę :)

11 marca 2011 , Komentarze (7)

Przyznaję, że przed urlopem bardzo obawiałem się o swoją dietę. Wynikało to bardzo mocno z mojego przekonania o nieciekawych nawykach żywieniowych ludności Irlandii i Anglii. Wiedziałem, że irlandzkie i angielskie żarcie pełne jest kalorii, tłuszczu i cholera wie jeszcze czego...

Moje największe obawy wywoływała świadomość, że większość czasu spędzę śpiąc w hotelach. A tam podstawą menu jest "Irish breakfast" lub "British breakfast". Cóż to takiego? Niezjadliwe na Dukanie rzeczy pomieszane z tłuszczem. Brrr...

W Irlandii faktycznie za ciekawie nie było. Żarcia hotelowego jeść nie mogłem, więc biegałem po sklepach i szukałem żarcia dla siebie. W sumie zostawała jedynie wędlina, lub gotowanie jajek w czajniku (niezła akcja :)). Wędlinę zajadałem korniszonami. W sumie od czasu do czasu kupowałem łososia, aczkolwiek cenowo przeginali - w sumie skurczybyki sami łowią, a poniżej 5euro za 100g ciężko coś normalnego znaleźć. A ja kurde narzekałem, że w PL łosoś kosztuje 7-9 zł za 100g. Pfu, pfu, wypluwam i zwracam honor...

W UK trochę lepiej. W hotelach dalej żreć nie mogę, ale... i tu uwaga... są w sklepach gotowe, pokrojone, smaczne, piersi kurczaka bez skóry. I to w sumie w całkiem niezłej cenie. Bo za 3 opakowania (każde 130g) trzeba zapłacić 5 funtów, co w przeliczeniu na "nasze" daje 25 zł, czyli coś koło 8 zł za 130g. W sumie może to nie jest tanio, ale tyle jeszcze mogę wydać :) I ogółem od dwóch dni żywię się tymi kurakami :)


Leciałem z Dublina do Liverpoolu. Kurde, samolotem zawiewało na prawo i lewo a także w górę i w dół. Latałem już wielokrotnie, ale przyznam, że tym razem mało się nie zhaftowałem... Już naprawdę niewiele brakowało... Na szczęście pod koniec samolotem przestało bujać i dzięki litrowi wody, który ze sobą miałem, "zapiłem rzygi" i nic strasznego się nie stało. Co do lądowania miałem mocne obiekcje, bo na pewno nie było "wzorcowe". Walnelismy podwodziem i raczej krzywo wylądowaliśmy, bo od razu "skręcał", poza tym hamowanie było nadzwyczaj "ostre". No ale dość narzekania :)


Kultura ludzi w Irlandii i Anglii (a właściwie Walii) ma się nijak do tego, co wszyscy znamy. Przy irlandczykach i anglikach, polacy to straszne chamy, gbury, skurw* i inne ścierwa... Po prostu wstyd mi za nas. Nie potrafimy się przystosować nawet wtedy, gdy już nasi rodacy na wyspach siedzą. Pamiętajmy: "wchodzisz między wrony, krakaj jak one".

Mały skrót kultury, którego każdy obywatel RP powinien się nauczyć wyjeżdżając do Irlandii lub Anglii:

- uśmiechnij się

- odpowiadaj, jak obcy człowiek zaczepi Cię na ulicy mówiąc "hello" lub "hi". Tego do cholery wymaga kultura

- jak kierowca zatrzymuje się przed pasami, by Cię przepuścić, podnieś łapę w akcie podziękowania -> czy to takie trudne???

- jeszcze raz: uśmiechnij się

- nie klnij jak szewc, po tym nas "rozpoznają"

- nie drzyj pyska w hotelach i w miejscach publicznych

- papierosa gaś w miejscach do tego przeznaczonych

- zbieraj gówna po swoim psie!

- nie chodź po trawnikach, po to są chodniki


Kurde, wymieniać możnaby w nieskończoność. Jesteśmy chamskim narodem, wstyd mi...


-------------


P.S.

Na diecie się trzymam :) Nawet nie złamałem się i nie zważyłem. Czekam na tę cholerną niespodziankę. A sprawdzę to już za 5-6 dni, kiedy wrócę do PL. Mam nadzieję, że schudnę, tym bardziej, że dużo chodzę, wędruję, zwiedzam. Oczywiście zliczam kroki i kilometry, które przeszedłem - zdam relację, jak skończy mi się urlop :)

6 marca 2011 , Komentarze (7)

Już na urlopie! Dorwałem dostęp do neta :) Przynajmniej chwilowo :)


Dziś stawiłem się na lotnisku właściwie nawet punktualnie. Ostatnio miałem z tym problemy i zbyt często wywoływano mnie przez głośniki... Ale to w sumie była w większości wina mojego wspólnika, który uważa, że samolot też poczeka :)

Odprawiłem bagaże, nawet nie zwrócili uwagi, że główny bagaż jest nieco zbyt ciężki... Podręczny akurat miałem w sam raz, ba, specjalnie kupowałem nową torbo-plecaczkę o idealnych wymiarach linii lotniczych. Upchałem tam sprzęt fotograficzny i laptopa. Torba jest o tyle fajna, że dwufunkcyjna: ma rączkę "do ciągnięcia" i... można z niej zrobić plecak. Ważyła prawie 10kg więc zmieściłem się w limicie. Jednakże, gdy przybyłem na miejsce i skorzystałem z opcji "plecaka" okazało się, że straciłem formę :) Wydawał się cholernie ciężki i plecy mnie zaczęły boleć. Kurde, muszę odchudzić ten plecak, skoro mam chodzić z nim po górach...

Sprzęt foto muszę zabrać, ale najwyżej laptopa będę zostawiał w hotelach, w sumie to zawsze z 2kg mniej...


Na check-in'ie cofali mnie ze trzy razy. Ciągle coś mi piszczało. Jakbym był jakimś terrorystą. To pasek od spodni (kurde, założyłem spodnie w rozmiarze 40 i ledwo co przeszedłem w nich przez check'in - spadały mi z tyłka...), to buty, to coś w kieszeni - kurde bele...


Doczołgałem się na miejsce, wszystko jest OK. Dzisiaj (i jutro też) dzień "organizacyjny". Zrobiłem małe zakupy (kurde, 100g łososia 5euro!!!), zrobiłem sobie spacerek 6km.


W samolocie umierałem... Niestety zbyt późno wypiłem mój ukochany senes... Bulgotało mi w brzuchu przez cały lot. A że mam awersję do korzystania z publicznych toalet, musiałem wytrzymać. Wytrzymałem. Na szczęście.


Teraz zacznę swój 10-cio dniowy turnus zwiedzacza-odchudzacza :) Jutro lecę jeszcze do sklepu kupić jakieś porządne buty (podobno są w dobrych cenach) i będziemy dopracowywać trasę wycieczki.

Przez te 10 dni nie będę się ważyć. Czekam na "niespodziankę" po powrocie do Polski. Oby to była pozytywna niespodzianka... Mam nadzieję...

3 marca 2011 , Komentarze (7)

W końcu mogę uznać skoki wagi za przeszłość. Poszło w dół i to ładnie. Zawdzięczam to pewnie oczyszczeniu organizmu (nie pytajcie w jaki sposób...).

Dzisiaj waga pokazała 108,6kg - niezły spadek od wczoraj, ale to pewnie wynika z powyższego. Co oznacza? Że połowa drogi za mną. Zrzuciłem już 18,7kg, zostało 18,6 :) Jupppiiii!

Kiedy dodawałem nowy pomiar na Vitalii, dopadło mnie przyzwyczajenie. Do czego? Do dużej wagi. Zamiast 108,6kg wpisałem 118,6kg - jakieś to takie dla mnie normalne było. Dopiero po chwili się zorientowałem, że chyba coś jednak nie tak :) Ahhh, zanim się przyzwyczaję do tego 10X kg to już będę miał pewnie 9X :)

Model 3D zaczyna mnie powoli irytować. Wkurza mnie to, że programiści i graficy Vitalii nie pomyśleli o takich tłuściochach jak ja. Dlaczego? Bo model 3D nawet nie drgnął od początku  mojego odchudzania. Wygląda identycznie teraz przy wadze 108,6 jak przy wadze 127,3kg... Ehh, mogliby go trochę bardziej "mobilizacyjnie ustawić". Ciekaw jestem, przy jakiej wadze on się trochę zmieni. Coś czuję, że <100kg a na to jeszcze muszę trochę poczekać...

Złamaliście się i zeżarliście pączki? Co prawda nie powinno się chwalić dnia przed zachodem słońca, ale ja osobiście mogę powiedzieć, że pączka do tej pory nie zjadłem ani kawałeczka i nie mam zamiaru zjeść choćby okruszka. Dlaczego? Bo tak prawdę mówiąc nigdy za pączkami nie przepadałem jakoś szczególnie. No, chyba, że byłby z czekoladką z polewą zawierającą skórkę pomarańcza, mniam...

2 marca 2011 , Komentarze (3)

No właśnie, bo prawie 28 latach życia w nieświadomości, że jestem mężczyzną, okazało się, że chyba jestem kobietą :) Dlaczego tak uważam? Bo takie skoki wagi mają tylko kobiety podczas okresu! Kurde, tydzień temu chwaliłem się, że spadłem do 109,8kg. Potem... potem już było tylko gorzej. Jadłem normalnie (dietetycznie off course), aktywność fizyczną jakąś tam miałem, ale zacząłem tyć... przynajmniej na wadze. Wzdęło mnie straszliwie, zacząłem się zastanawiać "What the fuck is going on?"...

Ja rozumiem, jakbym zaczął wpieprzać co popadnie, to OK. Ale dalej przestrzegałem diety a tu waga... ba, żeby "stała w miejscu" to byłoby nawet ok, ale ona w ekstremalnym momencie pokazała ponad 112kg. No mało się nie rozryczałem (chwiejność nastroju - kolejny punkt dla hipotezy, że "jestem kobietą"). 

Jak to się skończyło? Ano po końskich dawkach błonnika, senesu, otrąb, jogurtów, mleka, ogórków udało się wyrzucić demona :D.

Waga co prawda i tak mało spadła przez tydzień, ale dzisiaj pokazała 109,3 - mam nadzieję, że to koniec moich kobiecych problemów (przynajmniej w marcu) bo drugi raz tego chyba nie przeżyję w tym miesiącu. W końcu nie mogę mieć gorzej jak kobiety  - Wy macie ten problem raz w miesiącu, więc ja też tak chcę! :D

Ostatni wpis przed urlopem postaram się popełnić w sobotę lub ewentualnie w niedzielę tuż przed lotem. Postaram się wysenesować i zrobić tak, żeby waga była prawdziwa i nie zawierała treści pokarmowych. Po co? Po to, że po powrocie z urlopu będę chciał to porównać. Urlop będę spędzać aktywnie, więc mam nadzieję, że jak wrócę, to się ucieszę z wyników i będę z siebie dumny. Dlatego chcę sprawdzić dokładnie wagę "przed" i "po".

23 lutego 2011 , Komentarze (4)

No!

109,8kg :)

Jupiii, rozbity kolejny "kamień milowy" :)

Zostało jeszcze rozbić:

- 105

- 100

- 95

Myślę, że jak wszystko pójdzie OK to po powrocie z urlopu jest szansa zobaczenia na wadze <105kg (chyba, że nie będzie ładnej pogody i moja aktywność fizyczna będzie bliska zeru...)

Kurde, chciałoby się to rozbicie uświęcić jakimś whisky, ale wiecie jak jest... trzeba się obejść smakiem...

© Fitatu 2005-24. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.