Biegałam dziś o poranku, brakowało mi tego od kilku dni. Zrobiłam sześć okrążeń boiska biegiem/truchtem i trzy marszem. Kupiłam bułeczki dzieciom na śniadanie, a sobie natkę do ciecierzycy. Mniam, co za ładna nazwa:)
Wczoraj nie rzuciłam się na jedzenie wieczorem i o dziwo przeżyłam. Czyli można? Sprawdzę to jeszcze raz i dam znać o efektach;)
No i jeszcze jedna dobra wiadomość: wbiłam się w dżinsy, które ostatnio były niewbijalne:)
Hurra!
Noszę w sobie ostatnio taką refleksję, którą dziś na fali dobrego nastroju (znów dopadły mnie endorfiny!) się z Wami podzielę. Otóż zauważyłam wśród piszących pamiętniki dwie grupy: pierwsza, będąca w większości (tak mi się przynajmniej zdaje), która uporczywie donosi o swoich porażkach dietetycznych i publicznie wyznaje sobie samej (jeszcze nie spotkałam w tej grupie mężczyzny) niechęć czy wręcz nienawiść. Druga, to młode (nastoletnie) chudzielce (nie chcę powiedzieć anorektyczki), które katują swoje organizmy durnymi dietami (bardzo ubogimi) zamiast uśmiechnąć się do swojego młodego pięknego wizerunku w lustrze, potańczyć, przebiec po parku, czy raz w tygodniu popływać.
Jak mało osób lubi siebie. Tak po prostu. Nie wierzę w skuteczność odchudzania, kiedy uważa się swoje ciało i siebie samą za wroga. Przerażają mnie te okrzyki: nienawidzę się, jestem beznadziejna, wstydzę się, kolejna porażka!
Gdyby tak spojrzeć na odchudzanie jako proces, cieszyć się drobnymi krokami, doceniać własny wysiłek, choćby najmniejszy. Polubić się, jeśli nie pokochać? To chyba najtrudniejsze, co?