Poniedziałek. Wstałam bardzo wcześnie. Miałam kolejną okazję, aby zobaczyć wschód słońca nad morzem.
Później, poszłam na miejsce zbiórki. Czekałam na autokar i czekałam, aż zaczęłam się niepokoić. W końcu zadzwoniłam do naszej miejscowej przewodniczki. A ta mnie uspokoiła, mówiąc że autokary spóźniają się często, nawet o pół godziny. Tak było i tym razem. Mimo początkowego spóźnienia, wsiadaliśmy na prom jako jedni z pierwszych.
Byłam już głodna, więc wpierw odebrałam przynależne śniadanie. Nawet na zdjęciu nie wygląda apetycznie.
Po śniadaniu, poszłam na otwarty pokład i obserwowałam miasto.
Tu, na pierwszym planie, widać kościół w Heraklionie.
Wypływaliśmy z portu i mijaliśmy wspaniałą wenecką fortecę, Rocca a Mare (Skała w Morzu).
Później, jak zauroczona, wpatrywałam się w spieniony kilwater.
Poprosiłam o zrobienie zdjęcia na tle morza i oddalającego się wybrzeża Krety.
Dopłynęliśmy do archipelagu Santorini. Archipelag, składa się z pięciu wysp. Podobno, kiedyś była tu jedna duża wyspa Strongili (czyli okrągła), która podczas olbrzymiego wybuchu wulkanu, została częściowo zatopiona. Powstał wtedy olbrzymi kocioł (kaldera), o średnicy 10 kilometrów. Boczne fragmenty dawnej Strongili, utworzyły archipelag. Nazwa Santorini pochodzi z XIII wieku, od imienia św. Ireny (Saint Irene).
Największą wyspą archipelagu jest Thyra i to ona bywa utożsamiana z całą Santorini.
A to Thirasia, druga co do wielkości wyspa archipelagu.
W ciągu trzech godzin, tym oto promem, przepłynęliśmy odległość 110 kilometrów.
Zwiedzanie zaczęliśmy od miejscowości Oia, uważanej za jedno z najpiękniejszych miejsc w całej Grecji. To stąd pochodzi większość pocztówek z Santorini.
Krążyłam po wąskich uliczkach...
i natrafiłam na taki piękny wiatrak.
Kiedyś, podobnych wiatraków było na wyspie dużo. Nowoczesność je wyparła. A szkoda.
Kręcąc się po bocznych uliczkach, zaglądałam w podwórka okolicznych domów.
Oia leży na północnym brzegu wyspy.
Gdzie nie spojrzałam, tam widoki jak z bajki.
Kolory białe i niebieskie mają swoje uzasadnienie. Biały kolor, znakomicie odbija promienie słoneczne i zabezpiecza wnętrza przed przegrzaniem. Niebieski zaś, chroni przed owadami, które ponoć nie lubią tego koloru. A poza tym, biały i niebieski, to barwy flagi greckiej.
Patrząc na te urokliwe widoki, znów zaglądałam ludziom w podwórka.
Domy w Oia, były dawniej drążone w skale. Mówiło się nawet o głębokości domu, a nie o jego wysokości.
Poprosiłam o kolejne foto, na tle tej pięknej panoramy.
A tu już sama panorama. W ciągu ostatnich dziesięcioleci odbudowano i powiększono większość domów. Wraz z olbrzymim napływem turystów, zaczęto dobudowywać do pensjonatów, baseny.
A to sklepik, którego nie mogłam ominąć - z kotami
Ten sklepik też bardzo mi się spodobał.
Z góry zerknęłam jeszcze na kolejny, ukryty w podwórzu.
Domy z półkolistymi i walcowatymi dachami mają lepszą cyrkulację powietrza, a i woda spływa z kopuł bez problemu. No i takie dachy są bardziej wytrzymałe, podczas trzęsienia ziemi.
Podeszłam do kościoła św. Mikołaja (Agios Nikolaos), patrona rybaków. Kościół ten, to właściwie żeński klasztor, założony w 1651 roku. Wewnątrz znajduje się też muzeum kościelne, które wystawia rzadkie ikony bizantyjskie.
A tu następny kościółek, z piękną niebieską kopułą.
I kapliczka.
No i jeszcze ten mały, różowy kościółek. Schowany na uboczu i w dodatku za solidną, kutą kratą.
Dotarłam na jeden z punktów widokowych.
Przewodniczka naszej wycieczki zabrała nas jeszcze na degustację słynnego, miejscowego wina, Sigalas Vinsanto, produkowanego ze starych, ponad 50-letnich winorośli. Zebrane grona, są podsuszane na słońcu, przez około dziesięć dni. Tak właśnie w czasach starożytnych, przygotowywano winogrona, do produkcji wina. Siglas Vinsanto, było niezwykle słodkie, za to cenę miało słoną Nie przepadam za słodkimi winami, a cena odstraszyła mnie do reszty.
Zdjęcie butelki wina, z internetu.
Zbliżał się czas wyjazdu do Firy. Wszyscy, niezależnie ile kto wypił, powoli i uważnie schodziliśmy, po tych wyślizganych kamieniach, na miejsce zbiórki.
Fira jest stolicą wyspy Thiry i zarazem jej centrum kulturalnym. Pojechaliśmy do niej autobusem. A to widok, który ujrzałam po wyjściu z autokaru.
W dali, widnieje Katedra św. Jana Chrzciciela, ze słynną dzwonnicą.
Podeszliśmy już całkiem blisko. Nawet dzwonnicy nie widać.
Nad wejściem do kościoła, widnieje taka mozaika.
A wnętrze, też jak malowane.
Wzrok swój skierowałam ku górze i zachwyciłam się tym wizerunkiem Chrystusa Pankratora. Ułożenie palców, symbolizuje dwoistość natury Chrystusa: boskiej i ludzkiej.
Przewodniczka wycieczki, doprowadziła nas nieopodal centrum i zarządziła czas wolny. Były dwie opcje. Dłuższy popas w mieście lub rejs stateczkiem, wokół mniejszych wysp archipelagu. Wybrałam tę drugą opcję. W trakcie jazdy autokarem do portu, zatrzymaliśmy się i mogłam zrobić zdjęcia zatoki, z góry.
W porcie, czekał na nas stateczek.
Wyruszyliśmy w rejs, wokół wulkanicznych wysepek.
Tu widać, jak wyglądają skały wulkaniczne.
Zawinęliśmy do małej zatoczki. Stanęliśmy na kotwicy i chętni mogli popływać w krystalicznej wodzie.
Wypatrzyłam jeszcze efektowny katamaran.
Nie pływałam, siedziałam na pokładzie, chłodząc się w przyjemnej, morskiej bryzie. Niestety, trzeba było wyruszać do portu.
A w porcie, do promu, stała już spora kolejka. Jedyna, w jakiej stałam w czasie pobytu w Grecji.
No i już trzeba było pożegnać się z Thyrą. Czyż te biało-niebieskie miasteczka na klifach nie wyglądają urokliwie?
Zachód słońca na morzu. Niby taki oklepany temat, a jednak mnie zachwycił. Podobno, w tych okolicach, można zobaczyć jedne z najbardziej zjawiskowych zachodów słońca, na świecie.
Wieczorny posiłek na statku, był równie niesmaczny jak śniadanie. Kiedy zorientowałam się, że nie zdążę na kolację do hotelu, zadzwoniłam do przyjaciół i poprosiłam o zgarnięcie z bufetu, czegoś smacznego dla mnie, na później. I całe szczęście, bo akurat na kolację były ryby i owoce morza, które uwielbiam. Oczywiście posiedzieliśmy dłużej, przy winie i muzyce.
Następny wpis będzie o Rethimnonie