Ostatnio dodane zdjęcia

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

Uczę się życia z dwucyfrową wagą.

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 37455
Komentarzy: 581
Założony: 3 czerwca 2017
Ostatni wpis: 15 kwietnia 2018

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
silene_1310

kobieta, 30 lat, Białystok

179 cm, 75.40 kg więcej o mnie

Wpisy w pamiętniku

15 kwietnia 2018 , Komentarze (7)

Długo już działam według nowego planu. A plan jest taki, żeby... nie mieć planu. Nie wiem, ile jem kalorii, nie ważę kostek lodu wrzucanych do wody i nie robię cardio po każdym posiłku. Z jednej strony fajnie, z drugiej strony czasem nie przestrzegam nawet tych nielicznych zasad, których przestrzegać powinnam, a z trzeciej strony korci żeby wskoczyć na 1500 kcal i szybko odkryć te cuda, które siedzą prawdopodobnie pod warstwą ochronną. 

Ale z drugiej strony dociera do mnie powoli, że cały ten świat kręcący się wokół kultu ciała, wynaturzonych sylwetek, ortodoksji żywieniowych nie jest dla mnie. Mam jednak zupełnie inne zainteresowania i priorytety w życiu, o czym dobitnie uświadomiło mi kilka wizyt na świeżo otwartym McFicie. Ogromna siłownia, a właściwie jakieś szeroko pojęte centum sportowe, gdzie na środku prawie w ogóle nieoświetlonej sali z wolnymi ciężarami stoi wielki goryl, w kąciku "dziewczyńskim" są różowe wyciągi a na środku całego kompleksu kanapy i komoda z bibelotami. Młodzież snująca się całymi watahami i rozmawiająca w tonie "łoo kurde, coś ten bench press mi dziś chujowo wchodzi", dziewczyny o połowę ode mnie młodsze w legginsach za pół mojej wypłaty (oczywiście, że im zazdroszczę tych galotów, nawet nie zaprzeczam) notujące coś w kajecikach po każdej serii przysiadów z pustą sztangą. Faceci w koszulkach bardziej skąpych niż damskie bikini i dziewczyny w stringach udających szorty. Niby jak ktoś chce, to byle gdzie potrenuje, ale jednak w tamtym miejscu zaatakowało moje zmysły tyle bodźców, że kompletnie nie mogłam się skupić na tym, po co właściwie przyszłam. No i sporo naprawdę zaawansowanych stażem i formą osób tam minęłam. Niezgrabnych facetów, którzy przez mięśnie nie dadzą rady podrapać się po plecach i dziewczyn z hiperlordozą. W dziwne rewiry zawędrowały obecnie kanony piękna, oj w dziwne. Same ekstrema nam się podobają. Chude, grube, umięśnione, wyżyłowane. A normalne są nudne. A ja na pohybel zamarzyłam sobie bycie normalną. 

Ale żeby być normalną, muszę mieć normalne relacje z jedzeniem i zdrowe postrzeganie siebie. I nawet nieźle mi idzie. Odnotowuję znaczny progres w komforcie psychicznym podczas noszenia dopasowanych ubrań po jedzeniu i porównywalnym komforcie podczas noszenia luźnych ubrań kiedy akurat budzę się z brzuchem życia. A na dzień czekolady zjadłam. Kostkę. Nie mylić z tabliczką. I powiem Wam szczerze: im mniej się o tym wszystkim myśli i im bardziej angażuje się w inne sfery życia, tym lepiej wychodzi nieświrowanie typu "spoko sylwetka, ale powinnaś ćwiczyć siłowo, liczyć makro i mieć widoczne prążki na barkach". Ciężko tak się uczyć życia na nowo mając prawie 24 lata, ale cóż, jeszcze prawdopodobnie ze trzy razy tyle przede mną, wypadałoby umieć się nim cieszyć.

26 marca 2018 , Komentarze (6)

Nie powiem, dałyście mi do myślenia komentarzami pod ostatnim wpisem na temat tego, że jestem burakiem. Rzecz jasna o tych komentarzach z anonimowych kont, że moja aparycja to wybryk natury, nawet nie wspominam - przecież to oczywiste, że już wykupiłam full pakiet  zabiegów u Krzysztofa Gojdzia, niech on tylko z tego Tańca z Gwiazdami odpadnie, i będę piękna, obiecuję ;)

Ale zaczęłam się trochę pilnować - w niedalekiej przeszłości często bywało tak, że wkurzałam się, bo dziecko na ulicy wbiega mi pod nogi, bo ktoś mnie szturchnie w kolejce albo ktoś zapyta, co jem, kiedy to doskonale widać na talerzu. Cóż, paskudny charakterek ze mnie czasami wyłazi, ale podejrzewam, że to jakaś durnowata chęć odbicia sobie grubych czasów, kiedy byłam jeszcze bardziej sfrustrowana życiem, ale musiałam spinać się, żeby być miłą, wesołą i sympatyczną dla wszystkich osobą, bo wydawało mi się, że muszę jakoś nadrobić to, że nie zachęcam aparycją. A potem po prostu uznałam, że skoro moje BMI jest już w normie i nikt nie zaatakuje mnie przez mój największy kompleks - otyłość, to teraz ja mogę atakować innych. No ale to wcale nie jest fajne, a dzięki Vitalii wiem już, że i tak mogę dostać opierdol za za małe oczy i inne tego typu klimaty, więc to walka z wiatrakami :D. W każdym razie, gwoli podsumowania: dotarło w końcu do mnie, że to bez sensu i najzdrowiej chyba żyć własnym życiem, jak ma się do powiedzenia coś miłego czy konstruktywnego, to mówić, jak ma się tylko chamską ripostę, to ją przemilczeć i nie emanować złą energią. 

Ale pryszczami, fotką z żyrandola żeby wyglądać szczuplej i źle dobraną bielizną chyba mogę poemanować :D...

A merytorycznie: od miesiąca makro takie samo, treningi też, bez większych modyfikacji, bez wtłaczania się w ramy skrajnej masy czy redukcji. Jeszcze się nie złamałam i nie policzyłam nawet, ile jem kalorii! Im mniej wiesz, tym krócej cię przesłuchują w końcu. 

10 marca 2018 , Komentarze (26)

Zostałam ostatnio zbesztana. 

Rozmawiałam przez telefon o tym, że nie warto dawać grubej dziewczynie, która obwinia otoczenie o swoją wagę, czekoladek na Dzień Kobiet, bo skończy się jak zwykle: wyrzutami, fochem i ostentacyjnym wciśnięciem prezentu z powrotem obdarowującemu, żeby w samotności ojebać dwa razy więcej słodyczy, niż jest w tej bombonierce. 

Potem, nieświadoma tego, że nie każdy może złapać kontekst, nazwałam wiecznie chudego kolegę, który zawsze rzuca się na jedzenie jakby go z rodu nie widział, opasłym. 

No i się zaczęło. Osoba, która była przy obu sytuacjach, skrytykowała mnie za bycie niemiłą, za obrażanie cudzych uczuć i wtrącanie się w nie swoje sprawy, bo każdy może żyć jak chce, wyglądać jak chce i robić co chce. Owszem, zgadzam się, ale tylko w momencie, jeśli jego samopoczucie pozwala mu nie psuć go całemu swojemu otoczeniu. 

Tylko jak w takim razie nazwać sytuacje, w których: 

- w sylwestra owaliłam 1,5 kebaba. Jest mi to wypominane przez współbiesiadniczki do dziś, że jak ja, fit lala, mogłam tyle zjeść i one to by tyle przez rok nie pochłonęły. 
- wysyłane są mi głupie memy, obrazki typu "Jak można płacić komuś tylko za to, żeby liczył ci powtórzenia?". No kurczę. Ty masz do wyboru najeść się za pół darmo kartoflami z twarogiem, a wybierasz słodycze i pizzę bo tak ci wygodniej, możesz pomalować paznokcie lakierem w domu ale idziesz do kosmetyczki, a ja mam do wyboru ćwiczyć z Chodą w piżamie albo oddać się w opiekę trenera personalnego i wybieram to drugie, bo mnie stać i takie mam priorytety. 
- wychodzę z domu z torbą na siłownię, wracam. Wita mnie tekst: "Co, już? To ty tyle za godzinę treningu płacisz?"
- robię zakupy. "O Jezu, ser? To ty jesz żółty ser?!". Czy ja nie mogę kupić sera? Kurde, mogę, i to na kilogramy i prawdziwy idealny świat polega na tym, żeby każdy mógł jeść co chce, wyglądać jak chce, i jeśli ktoś wpierdziela ser na kilogramy a wygląda jak modelka Victoria's Secret to nie powinien być szykanowany bardziej niż ktoś, kto siedzi na dupie, krytykuje i zazdrości wszystkim dookoła, a żeby mieć więcej przestrzeni zwanej "dookoła" hoduje wokół siebie coraz większą orbitę na bebzonie. 

Żeby było jasne. Moje obnoszenie się z wyższością nad osobami nieaktywnymi fizycznie jest zerowe, kończy się właściwie na tym, że jak zdarzy mi się mieć za dużo słodyczy, to przekazuję je dalej koleżankom, które choćby bardzo chciały, nie ukryją przed nikim, że takowe rarytasy spożywają w ilościach hurtowych. Ale nie robię tego zapraszając je jednocześnie na dwugodzinną przebieżkę. Skąd więc tyle złości skierowanej w moją stronę? Nie powiem, żeby sprawiało mi większe problemy bronienie się przed tym, kiedy ważyłam najmniej w życiu i byłam hiper pewna siebie. Ale teraz, kiedy przytyłam 1/4 tego, co schudłam, zaliczyłam srogie napady obżarstwa w okresie sierpień-styczeń i raczej tego nie ukrywałam jak ktoś mnie pytał, czy mam jo-jo od oddychania, liczyłam na nieco więcej zrozumienia. Ale widać, że dopóki nie dobiję znowu do trzycyfrowej wagi, nie mam co liczyć na tolerancję  i empatię od coraz bardziej tyjącego i gorzej wyglądajacego społeczeństwa i to ja będę obrażać wszystkich samym faktem, że śmiem być aktywna w dzisiejszych czasach.

2 marca 2018 , Komentarze (5)

Cześć i czołgiem!

Kurczę, nie wiem, od czego zacząć, jak zwykle ostatnio. Bo odkąd wróciłam do treningów personalnych z jedynym mającym na mnie jakikolwiek wpływ trenerem, cardio przed pracą i do trzymania michy sztywniutko, hormony szczęścia pozwalają mi nawet nie irytować się mrozem za oknem... 

Ale boję się, że to schemat zaburzeniowy, że całe moje życie będzie wielką sinusoidą żywieniowych wynaturzeń, od ortoreksyjnych, przez anorektyczne po bulimiczne kompulsy. Że całe życie będę docinać na lato i obrastać w sadełko na zimę. Nie marzy mi się ani wyżyłowana sylwetka, ani góra słodyczy, jedyny cel na najbliższy czas to nauka intuicyjnego odżywiania i bycie nieustannie aktywną, nie tylko na treningu, ale i w codziennym życiu. A co wyjdzie w praniu, zobaczymy. 

Nie wiem, ile kalorii jem, na pewno bardzo dużo, jedyne, co znam, to gramatury poszczególnych komponentów posiłków i póki co nie kusi mnie, żeby liczyć z tego wartości odżywcze - jak w ten sposób podchodziłam do rozpisek od poprzednich trenerów, to prędzej czy później zaczynała się kombinatoryka i "tutaj ujmę, tam dołożę, ups, opierdzieliłam pół kilo ciastek". 

Rowerek stacjonarny stał nieruszany w poranki w dni robocze, wiedza, że cardio na czczo jest najefektywniejsze wcale nie pomagała mi budzić się pół godziny wcześniej, żeby na nim pokręcić. Musiałam zapłacić żeby kazano mi to zrobić, żeby wreszcie się zmotywować, co to za ułomność silnej woli to nie mam pojęcia :?

Ale cóż, mimo kupy rozterek i natłoku myśli o tym, jak drugi raz nie dać się zwariować, od tygodnia unoszę się metr nad ziemią. Tylko pytania, po cholerę mi ten trener skoro mam już dwuletni staż na siłowni i radzę sobie z ćwiczeniami, czasem mnie na nią sprowadzają. Ale czy to nie jest tak logiczne, jak to, że można pomalować sobie paznokcie w domu lakierem za piątaka, ale skoro nas stać na wizytę w salonie, to dlaczego by z tego nie korzystać? Poza tym, jak to skwitowała moja mamusia: "No po coś Bóg i tych trenerów stworzył, nie?"

O, i macie kluski ziemniaczano-brokułowe z kotletami z cielęciny na koniec, żeby chociaż jedno zdjęcie broniło się urodą fotografowanego obiektu (ach ta kokieteria...)

24 lutego 2018 , Komentarze (8)

...a to, że na instagramie nie ma zdjęć, wynika tylko i wyłącznie z tego, że zmiana pracy i zwrot służbowego smartfona sprawił, że zostałam ze sprzętem, który ledwie dzwoni, o zdjęciach nie wspominając :D. Ale jedno się udało dziś rano sieknąć!

Nie wiem, ile jest na liczniku, ale pewnie niebawem się dowiem, bo lato coraz bliżej a ja dalej tłuściutka - trzeba więc było udać się do profesjonalisty i umówić się na pierwszy trening personalny w poniedziałek, a żaden trener, choćby nie wiem, jak holistyczne techniki stosował, nie odpuści ważenia swoich podopiecznych. 

Cóż, z drastycznych zmian w życiu, które są jeszcze przede mną, została mi już chyba tylko zmiana płci, bo zarówno pierwsze burzliwe zakończenie związku tuż przed ślubem, jak i zniknięcie z pozornie idealnej pracy z dnia na dzień bez słowa przerobiłam w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Więc z czystą głową, dobrymi wynikami badań i pełnym portfelem można chyba na spokojnie wrócić liczenia makro i może tym razem zakończyć to spektakularniejszym sukcesem. 

Chociaż i tak mały bro tip jest taki, że regularna aktywność (i nie mówię tu o mechanizmie bulimicznym, gdzie zamiast rzygać po kompulsach robimy dwie godziny cardio, tylko o usystematyzowanych treningach siłowych i staraniu się zażywać jak najwięcej ruchu w codziennym życiu) zmniejszy skutki nawet najbardziej chorego zajadania stresów i napadów obżarstwa, bo patrząc na to, co jadłam przez jesień i zimę aż do tej pory i wiedząc, że w moich żyłach płynie głównie tłuszcz utwardzony i syrop glukozowy, aż mi nawet schlebia, że wyglądam jak wyglądam 8)

Podsumowując, druga poważna redukcja czas start, dajcie mi dużo pozytywnej energii a odwdzięczę się jeszcze lepszymi fotami w bikini, niż rok temu ]:>!

15 stycznia 2018 , Komentarze (7)

...dostałam okres. Niby nic, ale...

...po roku.

12 stycznia 2018 , Komentarze (6)

Cześć Wam wszystkim! 


Daję znać, że żyję i mam się nad wyraz dobrze. Praca na własną rękę daje takie efekty, jakich oczekiwałam - o ile wcielanie w życie porad trenerów personalnych było trudne, o tyle wymyślanie sobie samej planu do wcielenia w życie jest uber-kurde-maksymalnie-hiper trudne ale o ile bardziej satysfakcjonujące! 

Nigdzie mi się nie śpieszy, badam więc, co działa na mnie dobrze, a co gorzej. Dość dramatycznie obcięłam sobie kalorie w tym tygodniu, po czym przez dwa dni jadłam czekoladę na kilogramy i zapijałam kawą na gęsto żeby mieć siły do pracy i treningów, więc już wiem, że poniżej pewnego poziomu kaloryczności schodzić póki co nie mogę. I czekolady też nie mogę. Znaczy sama czekolada jest super, ale ciastka i czekoladki, którymi próbowałam się najeść przedwczoraj i wczoraj, zupełnie nie działały. To kompletnie bezsensowny twór - jesz, jesz, brzuch wystaje wyżej nosa, a ty dalej głodna. Za to zostałam fanką sympatycznych omletów z blendera - wrzucam np. 100g marchewki, 50g jarmużu, tonę natki pietruszki, czosnek i dwa jajka do blendera, papkę wylewam na patelnię i smażę na małym ogniu takiego grubasa, którego zjedzenie zajmuje jakieś pół godziny i który skutecznie zapycha na kolejne kilka. Rano grubas na słono, wieczorem na słodko i można żyć. 

I jeszcze laysy z pieca, ależ to jest dobre. I popcorn bez tłuszczu. I z zapychaczy to jeszcze pieczona dynia. 

Ale to to jeszcze żarty, natomiast na prawdziwą redukcję już się uzbroiłam w kontenery aspartamu i innych wywołujących raka słodzików w postaci sosów zero, batonów białkowych i słodziw do wody - i jakoś do lata dam radę zgubić to 5 kilo :). 

Chociaż powiem Wam, że aż żal mi się z nimi rozstawać, bo siła przy obecnej wadze jest tak zaskakująca, że boję się odchudzania żeby znów nie wrócić do trzaskania przysiadów z pustą sztangą i hip thrustów, w których ciążył mi już sam piankowy wałek na biodrach, nie wspominając o dokładaniu jeszcze tam ciężaru. 

No ale kto powiedział, że muszę się tak zajechać... Może tym razem uda się zrzucić trochę sadła bez negatywnych skutków ubocznych... Na pewno nie towarzyszy mi żadna presja, mam do tego dużo luźniejsze podejście, odstawiłam wszelkie suplementy i spalacze oprócz l-karnityny.

Także tak. Zdjęć nie wrzucam, bo nie mam. Za to mam ruchome obrazki w przypiętych relacjach na instagramie i tam Was odsyłam

14 grudnia 2017 , Komentarze (14)

...wstań, popraw bluzkę włażącą w fałdki na brzuchu i walcz dalej :p

U mnie powrót na dobre tory. Daleko od nich nie odbiłam, stąd też nietrudno było odnaleźć właściwą drogę na nowo. Obecnie zbijam wagę (chociaż nie jest to nadrzędnym celem, po prostu leci samo), jedząc o 300 kcal więcej niż kiedy robiłam to ważąc 100 kilo. Można? Ba, nawet należy! 

Co poza tym? Zmieniłam lekko aranżację mieszkania: wywaliłam (byłego już) narzeczonego, a wstawiłam stacjonarny rowerek. Takiego feng shui było mi trzeba! 

Łapcie pozytywną energię i fotki w brudnym lustrze!

23 listopada 2017 , Komentarze (11)

Kurczę, nie wiem co Wam rzec. Reakcje na mój coming-jojo-out były skrajne, ale przeważająca większość z Was zarzucała mi paskudne oszukaństwo. 

Słuchajcie, to nie jest tak, że nagle wyglądam tak samo jak znowu przy stówie na liczniku. Ważąc ok. 75 kg obwody mam jak za czasów 70 kg na redukcji, ćwiczę bez przerwy regularnie, stąd być może nie ma wizualnego dramatu, ale...

...porażki odnosi się w głowie. I ja takie porażki odnosiłam wielokrotnie odkąd sukcesywnie zakończyłam odchudzanie. Być może stąd tyle dramatyzmu w poprzednim wpisie, bo po prostu sporo wysiłku włożyłam w ogarnięcie zdrowia i wyglądu, a nagle uderzyło mnie, jak łatwo wszystko to spartolić. 

Dużo myślę o nawykach z grubych czasów, o tym, co siedziało mi wtedy w głowie (a wiele tego nie było, ilość fałdek na mózgu odwrotnie proporcjonalna do ilości fałdek na brzuchu) i jak najszybciej alarmować samą siebie, kiedy stare rutyny nadciągną ponownie jak Buka do Doliny Muminków. Mam deja vu pisząc to - jeśli w poprzednim wpisie rzucałam te same żarty, proszę o wybaczenie, moje poczucie humoru i kreatywność pikuje ostatnio w dół z racji pogody, zmęczenia i masy różnych czynników.

Staram się wszystko układać pod kopułą, dużo czytać, dużo myśleć, dużo gadać z nowym trenerem (zapłaciłam tyyyleee, że nie czuję wyrzutów sumienia zamęczając chłopa 10 razy dziennie...). 

No i co, no... Jedziem z tym! Z małymi celami - najbliższy to brak podjadania poza makro do świąt. No i bicie rekordów na najbardziej szatańskiej maszynce do cardio na świecie - ruchomych schodach. Kocham i nienawidzę jednocześnie, ale Pałac Kultury ostatnio udało mi się zdobyć :D...

19 listopada 2017 , Komentarze (23)

Co tu dużo mówić, z najniższych wysuszonych 63 kg na 75 kg w 5 miesięcy, I nie, nie jest to efekt jojo. Nie są to też same mięśnie - gdyby tak było, prawdopodobnie razem z nimi wyrósłby mi penis... 

Historia jest prosta jak budowa cepa. Z przyczyn niezależnych od żadnej ze stron zostałam na miesiąc bez jakiegokolwiek kontaktu z trenerem. Dosłownie - puszczono mnie na SAMOPAS, gdyż akurat był to początek planowanego spasania się. 

No i wyszedł ze mnie opas nie mogący zapanować nad pochłanianiem słodyczy przez cały październik, jedzący nieregularnie, obijający się na treningach... Waga dojechała do 78 kg, czyli 10 kg więcej niż zakładane było na koniec redukcji a od najniższej wagi dzieliło mnie aż 15 kilo. 

Gdybym nie rzuciła się na jedzenie (co nie było absolutnie spowodowane głodem albo brakami w organizmie. Siadł mi tylko i wyłącznie mózg, silna wola się wyczerpała i nastąpił efekt domina), gdybym czuła dyscyplinę, gdybym aż tak bardzo nie lubiła jeść - pewnie nie przytyłabym aż tylu kilogramów. Tak więc powtarzam - nie nazywam tego jojem. To nie wzięło się z powietrza. 

Niemniej jednak nie czuję się ze sobą jakoś źle. Dzisiaj. Głównie dlatego, że zmieniłam trenera, zmieniłam siłownię, zmieniłam plan treningowy i żywieniowy. Zmiana wyszła mi na dobre, choć w dalszym ciągu nie mogę się przekonać do sztywnego trzymania planu, nie czuję się już w gazie i wydaje mi się, że nie ma na świecie rzeczy, która zmotywowałaby mnie tak samo, jak dwa lata temu zmotywowało mnie 104 kg na wadze. 

Aktualnie każdą wolną chwilę poświęcam na myślenie o tym, co działo się w mojej głowie kiedy tyłam w dzieciństwie i okresie nastoletnim, gdzie leżą tego przyczyny i co mnie trzymało sztywno w restrykcjach redukcji kiedy chudłam. 

Szukam ładu i składu w tym wszystkim, ćwiczę w jakichś porąbanych kombinacjach, robię "fit" słodycze gubiąc się w tych wszystkich superfoodsach... Nawet instagrama założyłam i staram się tam coś wrzucać za radą nowego trenera... I obserwuję te wszystkie wypięte tyłki. Szukam w dupie smaku. I motywacji. Czasem czuję fazę na selfies w siłownianych lustrach i pudding chia, ale to równie szybko mija co przychodzi. Ale walczę, a trafiłam na trudnego przeciwnika - samą siebie.

© Fitatu 2005-24. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.