HEJ! Nie pisałam tutaj wieki i mam obawy, że nie ma już nikogo, kto był aktywny za czasów mojej największej działalności na tym portalu. Nie szkodzi, ponieważ to co napiszę skierowane będzie do wszystkich osób, a w szczególności do ludzi młodych, którzy zaczynają przygody z dietami. Może moja historia stanie się ostrzeżeniem, żeby nie powielać pewnych błędów, a dla tych, którzy już mogą się z nią utożsamiać- wskazówką jak "wyjść na prostą". Wszystko rozpoczyna się w roku 2013 (czas, kiedy założyłam konto na Vitalii i postanowiłam być "fit") i trwa do dzisiaj.
Jak możecie wyczytać z poprzednich wpisów- dosyć długo zmagałam się z kompulsywnym objadaniem się i wszelkiego rodzaju schorzeniami, które można podpiąć pod zaburzenia odżywiania. Moje problemy zaczęły się już w drugiej klasie gimnazjum, kiedy to zamarzyłam sobie, że schudnę do jakiejś obłędnie niskiej wagi. W tym wieku łatwo jest pozbyć się paru kilogramów będąc na dietach typu 1000kcal, głodówkach, czy też stosując się do rad pseudotrenerów fitness. Cóż, udało się. "Sukces" nie trwał zbyt długo, gdyż jak dobrze wiecie po szybkiej utracie wagi pojawia się to znienawidzone tutaj "yo-yo". Kto mądry, ten wie :) 15-latka miała się dopiero przekonać, czym to w zasadzie jest. Tak właśnie rozpoczęła się moja żmudna walka z ciągle rosnącą wagą, ogromnym apetytem i przede wszystkim brakiem akceptacji siebie. To ostatnie stanowiło w tym wszystkim największy problem.
Nie podchodziłam do tego biernie ze stanowiska osoby przegranej. Miałam różne pomysły jak z tym walczyć, wiele podejść i ogromną liczbę porażek na koncie. Najgorsze jest w zasadzie to, że nie odważyłam się pójść na terapię,bo przecież... "to nie dla mnie", "ja sama", "ja potrafię najlepiej". Wielka szkoda, bo dzisiaj wiem, że może zamiast męczyć się cztery lata uporałabym się z tym znacznie prędzej. Gwoli jasności, w liceum już nie obżerałam się siedmioma tysiącami kalorii dziennie, tak jak to robiłam w gimnazjum, nie katowałam się wieloma seriami brzuszków, przechodziłam tę chorobę znacznie łagodniej jednak ona nadal była obecna, nadal uaktywniała się za każdym razem, gdy w innych sferach życia pojawiały się niepowodzenia- była jak zmora, która nieoczekiwanie powraca w najmniej odpowiednim momencie.
Czy udało mi się opamiętać? Nie wiem właściwie. Po tych wszystkich próbach znałam dobrze przepis na pozbycie się problemów, jednak nadal nie potrafiłam go wcielić w życie.Chyba zwyczajnie brakowało mi odwagi, bo wiązało się to z zaufaniem samej sobie, a właściwie swojemu organizmowi, który przecież najlepiej wie, czego potrzebuje. Udało mi się jednak coś zupełnie innego- wykorzystałam okazję, którą dał mi los. Czas przed maturą był dla mnie bardzo napięty, sporo stresu związanego z samym egzaminem, ale i nie tylko z tego powodu. To wszystko sprawiło, że mój apetyt znacznie osłabł. Nigdy wcześniej przez całe cztery lata nie miałam czegoś takiego. SERIO. Ogromny szok i jednocześnie radość, bo ja naprawdę chudłam! W tym miejscu warto dodać, że mój metabolizm po wszystkich przejściach był tak bardzo zszargany, że nie pomagały żadne diety i wysiłki. Waga nigdy nie chciała zejść poniżej magicznej granicy 60 kilogramów.
Pewnie powiecie... "No fajnie, ale gdybyś ponownie przytyła, to na pewno problemy z poczuciem własnej wartości wróciłyby"- też na to wpadłam, jednak tym razem postanowiłam być sprytniejsza niż choroba. Stwierdziłam, że nie dam się znowu zapędzić w kozi róg i gdy tylko wrócił apetyt jadłam to na co miałam ochotę, w takich ilościach jakie mi odpowiadały i przede wszystkim bez żadnych wyrzutów sumienia. Czy przytyłam? Tak, ale nie do wagi początkowej... To nie miało dla mnie znaczenia, pozwoliłam organizmowi ustalić sobie swój własny rytm pracy, słuchałam go i spełniałam jego zachcianki, starałam się wyzbyć każdej niepożądanej myśli związanej z obłędem chudnięcia. To ostatnie co zrobiłam okazało się być prawdziwym przepisem na sukces. Mój organizm sam zredukował wagę do 57-58kg, bez żadnych diet, czy też wymagających treningów. Udowodniłam sama sobie i własnej rodzinie, że DA SIĘ przełamać bariery umysłu. Nie jest to łatwe, ale naprawdę jest na to szansa.
Dzisiaj jestem studentką psychologii, kierunku o którym marzyłam od trzynastego roku życia. Dzisiaj mam pewność, że byłam niewolnicą choroby, która zwyczajnie jest bagatelizowana. Uzależnienie od jedzenia jest uzależnieniem behawioralnym, jest uzależnieniem niezdrowym, szkodliwym i wyniszczającym. Wcale nie trzeba być bulimikiem, czy anorektyczką, żeby powiedzieć: "Tak, mam eating disorder". Tu wcale nie chodzi o to, żeby sobie coś wkręcać, zachowywać się hipochondrycznie, tylko zwyczajnie zaakceptować fakt, że potrzebujemy pomocy. Naprawdę są ludzie, którzy się na tym znają i potrafią doradzić, wskazać jakąś alternatywę. Owszem, ja uporałam się z tym sama, ale czy naprawdę warto marnować tyle lat życia, żeby tylko móc pochwalić się, że coś zrobiło się bez ingerencji osób trzecich?
Życzę Wam wszystkim rozwagi. Nie dajcie się ponieść modzie, nie zwracajcie uwagi na kolorowe pisemka i ładne panie na okładkach. To wszystko to ściema i fikcja, one takie nie są, nikt nie jest idealny i my mamy czasem prawo być nieidealni. Zaakceptujcie ten fakt, a będzie się Wam znacznie lepiej żyło. POWODZENIA W ODNAJDYWANIU SIEBIE I NIEREZYGNOWANIU Z ŻYCIA NA RZECZ FIKCJI.
Ps. Chęć bycia lepszym to najlepsze, czego możemy pragnąć, ale ta myśl nie może stać się obsesją:)