Po momencie przed tragedią wydarzyła się tragedia. Przez te kilka dni spokojnie pochłonęłam nadlimitowe 14k kcal, co powinno być równoznaczne z nabraniem dodatkowych 2kg masy. Nie rozumiem tego co się ze mną dzieje. Mam wrażenie, że te wszystkie gadki o odczuwaniu niepokoju to tylko wymówka dla obżerania. Wszystko jest lepsze niż kiedykolwiek a ja nadal się obżeram? Czy to jakieś końcoworoczne odreagowanie nieco głodówkowego 2024?
Sytuacja na pewno jest nowa. Jestem teraz w związku, w którym ja i mieszkanie musimy być na bieżąco ogarnięci, bo spotkanie może nastąpić całkowicie spontanicznie, a nie raz na kwartał jak do tej pory. I to jest dobre, ale na pewno nowe i angażujące. Lada dzień wracam do pracy. Po dwóch latach bezrobocia. Spora zmiana, ale też raczej dobra. Odejdzie napięcie związane z przeżeraniem oszczędności i brakiem płynności finansowej. Dojdzie milion napięć związanych z funkcjonowaniem między ludźmi, z pracą, ze sprawdzaniem siebie, zgrzytem superego z id. Ale przypominam sobie mimowolnie wczorajszy dzień spędzony z księciem i myślę sobie: idę w to totalnie, na 200%. On jest absolutnie niesamowity.
No, to teraz tylko jak przestać żreć? Spacery pomagają, to wiadomo. Tylko kurczę, nie potrafię ich wcisnąć w rozkład dnia. Jeśli, tak jak dotychczas, miałabym chodzić o 4-5 nad ranem, to potem w ciągu dnia jestem zupełnie nie do życia. Chodząc za dnia, kiedy jest jasno czuję się niekomfortowo. No i jak pójdę do roboty to taka pora odpada ze względów technicznych. Pod wieczór z kolei zauważyłam (wieki temu, więc to równie dobrze może być wymyślona wymówka :P), że ciężej mi się po takim spacerze zasypia. Cóż zrobić w tej sytuacji? Próbować! Jak nie drzwiami to oknem. I nie żreć.